Oto moje pierwsze opowiadanie w uniwersum wiedźmińskim, wykreowanym przez Andrzeja Sapkowskiego. Jest delikatnie powiązane z fabułą gier z serii wiedźmin, lecz historia, którą stworzyłem jest dość zwięzłą, czteroodcinkową całością. Zapraszam do lektury i zostawiania komentarzy :)
--------------------------------------------------------------------
POWRÓT
ODCINEK I
Napad
I
Było
ciepłe wiosenne popołudnie. Po błękitnym niebie leniwie przesuwało się
kilka niewielkich, poszarpanych chmur. Obłoki rzucały maleńkie cienie na
położoną nad samym Wielkim Morzem wioskę. Rosły chłop z sumiastymi
wąsami pod wielkim nosem wracał właśnie znad brzegu, niosąc sieć
wypełnioną dopiero co złowionymi rybami. Szedł powoli, ciągnąc połów po
lekko utwardzonej dróżce i stękając przy tym z wysiłku. Przy pierwszej z
wioskowych chałup przystanął, widząc starszą kobietę siedzącą na
drewnianym taborecie. Babcia paliła fajkę i cieszyła się słońcem.
- Dzień jak co dzień, jak widzę, pani Olgo - powiedział, rzucając swój łup do cienia, który dawał skonstruowany z drewna dom.
-
Oj, tak, panie Erneście - odrzekła, wyjmując fajkę z ust i buchając
kłębem dymu w stronę rozmówcy. Ten podszedł bliżej i oparł się o płot,
krzyżując ręce. Ochoczo wciągnął dym przez swój obszerny nos.
Mężczyzna
nie miał wielkiej ochoty na rozmowę z tą kobietą, tak naprawdę nie
lubił jej. Po prostu czuł spore zmęczenie, chciał na chwilę przystanąć, a
że chałupa kobieciny była pierwszą na drodze do domu - przystawał tam
nie raz i nie dwa, kiedy wracał z wybrzeża. Wiedział, że rozmowa zaraz
zejdzie na temat problemów zdrowotnych, w tym grzybicy na stopach
staruszki. Miał plan, by, gdy tylko zacznie o tym mówić, zmyć się
niezwłocznie. I to niezależnie od tego, czy zdąży wypocząć. Moment ciszy
po przywitaniu przeciągał się jednak, Ernest czuł się trochę
niekomfortowo, więc, nie myśląc, spytał o jedyne, co mu przyszło do
zmęczonej głowy.
- Jak tam zdrowie, pani Olgo? - zagadnął, po chwili przeklinając się w myślach.
- Ach, znów mi coś wyskoczyło, na plecach tym razem, kochaniutki. Pokazałabym ci...
-
Nie trzeba - szybko zripostował, krzywiąc się na samą myśl zobaczenia
wdzięków staruszki, albo w ogóle jakiejkolwiek części jej ciała bez
ubrania. - Ja wierzę pani na słowo. No, ale na mnie pora. Żona gotowa
ubić wałkiem, jak jej nie przyniosę rybek. Do widzenia.
Skłonił
się i chwycił sieć. Babka pomachała fajką na do widzenia. Chwilę potem
podrapała się po swędzących plecach. Dom Ernesta był niedaleko; wioska
składała się z zaledwie kilkunastu chałup. Od czasu rozpoczęcia wojny z
królestwami północy miejsce było zasiedlone w większości przez starców,
kobiety i dzieci. Młodzi mężczyźni byli wcielani do wojska, czy tego
chcieli, czy nie. Nikt się ich o zdanie nie pytał, bo jaka armia,
niezależnie od kraju, pyta chłopstwo o opinie. Dwaj synowie Ernesta
zdobywali pewnie teraz zamki w jednym z krajów na północ od Jarugi. Jego
nie zabrano, ponieważ piastował niezwykle zaszczytny urząd wójta tej
osady. Zaszczytny tylko w jego oczach, bo ktokolwiek tędy przejeżdżał,
ten szybko wyjeżdżał w siną dal. W wiosce było zaledwie kilkanaście
domostw, jeden przestarzały młyn i sypiąca się karczma. I to by było na
tyle. W niewielkiej przystani cumowało jednak kilka niewielkich łodzi, z
których korzystali starzy rybacy, aby zapewnić kilkudziesięciu
mieszkańcom wyżywienie. Ernest, mimo swojego stanowiska, musiał pomagać.
Z racji nieobecności młodych, po prostu brakowało ludzi.
II
Mały
blondwłosy chłopiec siedział okrakiem na murku i bawił się scyzorykiem,
kiedy w oddali, na wzgórzu, ujrzał chmurę pyłu i kilka ludzkich
sylwetek na koniach. Tętent kopyt odstraszył dwa koty walczące o
upolowanego przed chwilą zająca. Pośpiesznie czmychnęły w głęboki las,
przekładając rozstrzygnięcie walki na czas nieco późniejszy. Obłoki pyłu
wznosiły się w powietrze i zostawiały za gromadą koni ślad, jaki
pozostawia na niebie ogon komety. Chłopiec otworzył szeroko buzię i
przez chwilę przyglądał się z ciekawością. Obcy byli coraz bliżej, więc
zeskoczył z murku na swoje bose stopy i pobiegł co sił w nogach do
karczmy. Po kilkudziesięciu metrach, przeskakując kilka ogrodzeń i
depcząc gdakające kury, dotarł do celu i wszedł, ledwo otwierając
ciężkie drewniane drzwi.
W środku siedział wójt Ernest oraz dziadek
chłopca, zwany przez wszystkich Starym. Poza nimi, za skromnym barem,
stała otyła kobieta w obszernej sukni, stukając w ladę brudnymi
paznokciami. Pracowała tu i niecierpliwie czekała na kolejne zamówienie.
Klientów miewała tylko wieczorami, gdy rybacy przychodzili rozluźnić
się po dniu ciężkiej pracy. Rzadko ktoś trafiał tu wcześniej. Na dźwięk
otwieranych drzwi aż podskoczyła z radości i już przechylała dzbanek z
piwem, by nalać trunek kolejnemu rybakowi, ale do karczmy wszedł wnuczek
Starego - dziesięcioletni Adam. Kobieta westchnęła rozczarowana i
wróciła do wystukiwania paznokciami mało rytmicznej melodii.
-
Dziadku, dziadku, panie Erneście - mówił rozemocjonowany chłopak. -
Jeźdźcy jacyś ze wzgórza w naszą stronę jadą! Miałem pilnować wioski, to
na straży siedziałem na murku. I jadą tu!
- A co to za jeźdźcy być
mogą, panie wójcie? - zastanawiał się Stary, drapiąc się po siwej
głowie. - Toć młodzież całą nam już zabrali i na wojnę posłali w jakieś
dalekie kraje. Ojciec tego tu, gagatka, wali mieczem jakiegoś Nordlinga,
a jego dzieciaka ja chowam i stara moja.
- Może to nie wojsko -
odpowiedział Ernest, gładząc wilgotny od piwa wąs. - No cóż, na
spotkanie wyjść trzeba. Obowiązki wzywają.
Wstał i wyszedł na
zewnątrz, a wraz z nim mały Adam, który koniecznie chciał zobaczyć
jeźdźców z bliska. Zżerała go ciekawość. Stary został w środku i
dyskretnie prychnął, kiedy wyszli. Strasznie bawiło go podejście
Ernesta, który niezwykle przejmował się "wójtowaniem", czyli wiązaniem
końca z końcem w malutkiej osadzie, w której żyło teraz nie więcej jak
pięćdziesiąt osób.
Ernest i Adam zatrzymali się na środku
centralnej drogi osady. Wąsacz stanął za dzieckiem i położył wielkie
dłonie na jego ramionach. Od tej dróżki, jedynej w miarę zadbanej w
okolicy, odchodziły tylko krótkie witki prowadzące do domostw. Ludzie
wyglądali ze środków swoich chałup, niektórzy wychodzili na zewnątrz,
widząc grupę ludzi na koniach kierującą się pod karczmę. Kiedy przybysze
zatrzymali się przed wójtem, ten wreszcie mógł się im przyjrzeć. Ich
wygląd mocno go zaniepokoił. Nie nosili żadnych cesarskich insygniów.
Nie wyglądali na żołnierzy, chociaż na pierwszy rzut oka można było
stwierdzić, że mieli za sobą niejedną bitkę. Było ich sześciu, wszyscy
uzbrojeni w miecze będące na wyposażeniu armii. Synowie zdążyli pokazać
Ernestowi swoje ostrza przed wymarszem, dlatego rozpoznał tę broń.
Dezerterzy, oprychy - pomyślał, ścisnął mocniej ramiona Adama i
zdecydowanym ruchem nakazał mu schować się za jego plecami. Jeden z
obcych zsiadł z konia. W oczach chłopca wyglądał na giganta, przewyższał
wysokiego wójta o półtorej głowy, a i nieobecnego ojca chłopaka co
najmniej o dwie. Nosił kolczugę założoną na brązową koszulę, ramiona i
plecy pokrywał czarny płaszcz sięgający do kolan, na dłoniach miał
rękawice wzmacniane błyszczącymi ćwiekami. Za pasem widniało ostrze
osadzone w skórzanej pochwie. Na nadgarstkach miał kilka złotych i
srebrnych ozdób. W końcu podszedł na odległość kilku kroków od wójta i
odezwał się.
- Ładna dziś pogoda, prawda?
- Prawda, panie -
odpowiedział Ernest, bardzo powoli. Coraz więcej ludzi wychodziło z
domostw i przysłuchiwało się rozpoczętej rozmowie.
- Jak się nazywa
ta wioska, dobry człowieku? - spytał mężczyzna. Po obejrzeniu broni i
kolczugi, Ernest miał w końcu sposobność przyjrzenia się samemu
rozmówcy. Był młody, gładko ogolony. Uśmiechał się dziwnie. Jego oczy
przypominały oczy drapieżnika, który czai się, by dopaść ofiarę.
-
Panowie zabłądzili pewnie. Co by na trakt trafić, to trzeba cofnąć się
za wzgórze, z któregoście zjechali, a potem skręcić w prawo, jechać
leśną dróżką mil kilka, nie więcej. Wtedy traficie na drogę, którą nasze
wojska ostatnio szły na północ. - Wójt chciał zdobyć nieco informacji o
celach grupy. - Pewnie zaciągnąć się chcecie?
Dwóch obcych
parsknęło, krzywiąc usta pod nosem. Cały czas rozglądali się na
wszystkie strony, jakby czegoś szukali. Parsknięcie wystarczyło za
odpowiedź. Tak samo myślał dowodzący.
- Nie zabłądziliśmy. Błądzi
tylko ten, kto ma konkretny cel, nieprawdaż? My po prostu... podróżujemy
tu i tam, zbierając doświadczenia - ponownie się uśmiechnął, a jego
oczy błysnęły - a czasem coś więcej.
Drzwi karczmy otworzyły się, a na drogę wyszedł Stary, dziadek Adama.
-
A co wy od nas chcecie, panowie? My biedni ludzie, nic nie mamy. Ryb
parę i tyle. Nocleg zaoferować możemy i więcej nic. Czasy trudne,
wojenny czas, a żyć trzeba. Ciężko jest. Nic więcej, jak nocleg, nie
mamy dla was.
- O tym zadecydujemy my - powiedział obcy, podnosząc
głos. Od razu potem skinął głową w stronę swoich towarzyszy, a ci od
razu wykonali wcześniej ustalone polecenie. Zsiedli z koni i ruszyli do
upatrzonych chałup. Ludzi, którzy stali im na drodze, po prostu
bezceremonialnie odpychali.
- Radziłbym nie stawiać oporu -
kontynuował nieproszony gość. - Te miecze, które ze sobą nosimy, nie są
tylko ozdóbkami, a my wiemy, jak ich używać. Nie wykonujcie pochopnych
ruchów, to może nikomu nic się nie stanie.
- Cesarz was ukarze,
łajdaki chędożone! - krzyczał Stary, wymachując pięścią. - Wiecie, co z
dezerterami się robi? Na pewno wiecie. Z wojska żeście zwiali i teraz
cudzym kosztem dorobić się chcecie!
Podczas gdy Stary krzyczał, mężczyzna w kolczudze podszedł do niego powolnym krokiem.
-
Ostawcie nas w spokoju, pędraki - starszy człowiek wciąż wrzeszczał,
chociaż wójt chwycił go za ramię swoją potężna dłonią i mocno ścisnął,
sugerując zaprzestanie dyskusji.
Reszta bandytów wchodziła do
kolejnych chałup, gdzie zajmowała się rabowaniem kosztowności. Jeden z
nich, brodaty, z blizną przecinającą lewy policzek na pół, zobaczył
młodą dziewczynę stojącą na progu jednego z domów. Uśmiechnął się i
podszedł do niej.
- Może pokażesz mi, jakie skarby masz w środku -
oblizał wargi, ukazując braki w uzębieniu. Dziewczyna cofnęła się w
stronę drzwi. Jego niewielkie oczy krążyły teraz po niej, od góry do
dołu. - Pokażesz, pokażesz. Jestem nawet pewny, że pokażesz mi sporo
więcej. Umiem być przekonujący.
Dziewczyna krzyknęła, kiedy wepchnął
ją do środka i zamknął za sobą drzwi. Do uszu pozostałych mieszkańców
docierały jej krzyki, łkanie. Po kilku sekundach krzyki ustały. Ernest
zacisnął pięści, puszczając Starego, który podszedł do dowódcy bandy.
-
Jak śmiecie?! Jak śmiecie hańbić nilfgaardzkie kobiety, wy sukinsyny!
Nasi chłopcy na wojnie są i jak wrócą, to skopią wam dupska tak, że
popamiętacie! Hańba wam!
Wykrzyczałby więcej, ale błyskawiczny
cios w policzek zwalił go na ziemię. Stary broczył we krwi. Naszpikowana
ćwiekami rękawica rozorała mu lewą część twarzy i wybiła dwa zęby.
Kiedy zaczął się podnosić, został kopnięty, raz w brzuch, raz w głowę.
-
Błagam, przestańcie! - krzyknął Ernest. - Nie róbcie nam nic złego, nie
krzywdźcie, błagam. Weźcie kosztowności, chociaż nie ma ich wiele,
przysięgam. To mała, rybacka osada. Nie róbcie krzywdy ludziom.
- Ty tu dowodzisz?
- Tak, nazywam się Ernest, jestem wójtem.
Obcy
podszedł do niego i zadał ten sam cios, którym chwilę wcześniej
znokautował Starego. Wójt był jednak postawnym mężczyzną i nie
przewrócił się - wciąż stał, nie reagując, chociaż krew z rozciętego
policzka spływała mu do ust i kapała na ziemię.
- Teraz ja tu rządzę.
Nazywam się Diego. A teraz przedstawię krótką filozofię moich rządów. -
Rozejrzał się. Mieszkańcy patrzyli na niego z przerażeniem w niemal
kompletnej ciszy, przerywanej tylko przez bandytów grabiących kolejne
domy. - Dziś płacicie nam pierwszy podatek. Potem odjedziemy, ale
wrócimy tu, zapewniam. Wrócimy, jak spożytkujemy to, co nam właśnie
ofiarowujecie. I będziemy wracać regularnie. Nie kombinujcie, dobrze wam
radzę. Jeśli spróbujecie nająć jakichś chłystków do pomocy, to
wiedzcie, że jest nas więcej. My jesteśmy tylko... delegacją, która
przybyła w pokoju. Po prostu płaćcie, a nikomu nie stanie się
przesadnie duża krzywda. - W tej chwili brodacz z blizną na lewym
policzku wyszedł z chałupy. Podciągnął spodnie lewą ręką, w prawej niósł
niewielki brzęczący metalicznym dźwiękiem woreczek ochlapany świeżą
krwią. Inni bandyci wsiadali już na konie, każdy z łupem, mniejszym bądź
większym. - No, jak widzę, jesteśmy gotowi do drogi. Nie próbujcie
sztuczek, powtarzam. Bo skończycie jak on.
Podszedł do Starego,
który leżał na plecach, trzymając się dłońmi za złamany nos. Wyciągnął
miecz. Kilka kobiet złapało się za głowy, Ernest zacisnął pięści jeszcze
mocniej. Bandyta stanął na wysokości głowy staruszka, przysłaniając mu
słońce. Chwycił miecz oburącz i uniósł ramiona w górę, składając się do
ciosu. Panowała całkowita cisza, reszta bandy była gotowa do drogi i
nieco znudzona siedziała w siodłach. Wtedy padł cios. Potężne uderzenie w
szyję zabarwiło krwią nogawki oprawcy. Miecz nie odrąbał jednak całej
głowy za pierwszym razem. Musiał zatrzymać się na kręgosłupie. Diego
wziął głęboki oddech i ponowił uderzenie. Tym razem oddzielił głowę od
reszty ciała. Kobiety płakały. Mały Adam patrzył na martwego dziadka,
mocno trzymając się pasa Ernesta. Szlochał.
- Wrócimy za tydzień,
może dwa. - Herszt bandy podszedł do jednej ze starszych kobiet, które
przyglądały się egzekucji. Przyklęknął, chwycił fragment jej spódnicy i
wytarł w nią ostrze. Kobieta nawet nie drgnęła. - Tyle czasu powinno
wystarczyć, żebyście znaleźli odpowiednie dary. Pamiętajcie, im więcej
nam dacie, tym dłużej macie spokój. Jeśli podatku nie będzie, to możecie
już między sobą wybierać, kto będzie drugi. - Popatrzył w niebo,
przymykając oczy rażone słońcem. - Naprawdę ładna dziś pogoda. Żegnam.
Po
chwili był już w siodle i cała grupa skierowała się ponownie w stronę
wzgórza. Jechali wolno, jakby demonstracyjnie. Wszyscy mieszkańcy wioski
patrzyli na ich sylwetki, kiedy znikały za pagórkiem. Jeszcze kilka
chwil potem panowała cisza. Przerywał ją tylko płacz.
III
Kilkunastu
mieszkańców wioski siedziało w karczmie. Właścicielka nie nadążała z
podawaniem piwa i przekąsek. Jeszcze nigdy nie miała tu tylu osób na
raz, więc pomagał jej Adam. Z wysiłkiem nosił spore dzbany piwa i
stawiał je na stołach, przy których głośno debatowano.
- Jesteśmy
bezbronni, kompletnie bezbronni! - krzyczał jeden z rybaków, Galen. - Na
naszych oczach Staremu łeb odrąbali, a myśmy nic nie zrobili.
- Bo
nie było co robić - odrzekł mu wójt. - Ich sześciu uzbrojonych, młodych
ludzi. Dowódca, wielki, silny chłop. Reszta nieco tylko mniej potężna...
- Odwrócił się w stronę młynarza i spytał: - Kael, co z twoją córką?
Młynarz
siedział cicho z oczami wlepionymi w stół. Na dźwięk swojego imienia
podniósł wzrok. To jego dziecko stało się ofiarą jednego z bandytów.
- Żyje... - odrzekł.
Czekali
na więcej szczegółów, ale młynarz nie kontynuował. Nie odezwał się już
ani słowem. Nie pytali, bo sami nie wiedzieli, jakich słów użyć.
-
Ernest, wójtem jesteś, zróbże coś - kontynuował rybak. - Przecie tak być
nie może. Oni za tydzień wrócą! I znowu będą chcieć nas okraść, kiedy
my nic nie mamy. Jak mamy im łup zdobyć? Sami mamy iść rabować? My,
staruchy i baby?
- Najemników jakichś trza sprowadzić - powiedziała
właścicielka karczmy, stawiając na stole półmisek z upieczonym króliczym
mięsem.
- Głupia babo, ukatrupią nas za to, słyszałaś przecież - mówił Ernest. - Zresztą nas na najemników nie stać. Wszyscy
zamilkli. Faktycznie, nawet przed napadem mieli niewiele, teraz
natomiast nie posiadali już praktycznie niczego wartościowego. Adam
patrzył na zgromadzonych w skupieniu. Przyniósł kolejny dzban i usiadł
wśród starszych.
- Ciebie tu nie powinno być, mały - powiedział Galen. - Czmychaj do domu. Babcia na pewno cię potrzebuje...
- Ale ja chcę pomóc.
- A jak ty chcesz pomóc? - rybak uśmiechnął się delikatnie w reakcji na dziecięcą propozycję.
- Wiem, co robić - odpowiedział chłopak. Oczy błysnęły mu entuzjazmem. - Do człowieka z lasu trzeba iść!
Cała
gromada spojrzała na dziesięciolatka wzrokiem, którym karze się dzieci,
kiedy powiedzą coś niedorzecznego. Człowiek z lasu stał się w ostatnich
miesiącach postacią niezwykle tajemniczą dla mieszkańców wioski. Nie
wiedzieli, kiedy tam przybył, nie mieli też pojęcia, gdzie dokładnie
żyje. Co jakiś czas ktoś natykał się jednak na niego. Ze zlepku kilku
relacji i opinii powstało wiele niewiarygodnych historyjek. Choćby taka,
że człowiek ten jest wampirem i czycha na krew niewinnych. Ta teoria
osłabła ostatnimi czasy, kiedy okazało się, że żaden mieszkaniec wioski
nie znajdował na szyi śladów po ugryzieniach. Inni mówili, że ów
człowiek jest wygnanym z cesarskiego dworu czarodziejem, który nie mógł
znieść bezwarunkowego podporządkowania się władzy i wybrał życie
samotnika. Ten osobnik nie szukał kontaktu z wioską, nie chciał
handlować, ani nawet rozmawiać. Nikt z mieszkańców nawet nie zamienił z
nim słowa. Żył w gęstwie leśnej i wydawało się, że był tam
samowystarczalny. A żeby być samowystarczalnym w lesie, musiał być w
jakiś sposób wyjątkowy. Od czasu rozpoczęcia wojny, w okolicy namnożyło
się potworów, zwłaszcza trupojadów i prosty człowiek nie przeżyłby tam
tygodnia.
- Człowiek z lasu - myślał na głos Ernest. - Nie znamy
go. Paru z nas go widziało, jak na polowaniach bywali w gęstwinie. Nie
wiemy, czy nie groźniejszy on, niż bandyci...
- Po co w ogóle gadamy o nim - powiedział młynarz. - Radzić trzeba na poważnie, a nie bajkom dziecięcym wiarę dawać.
-
Nie bajka to - powiedział rybak Galen. - Ja jestem z tych, co widzieli
tego człowieka. Groźny to on jest na pewno. W lesie sidła jakieś
zaczarowane zastawia na zwierzynę. Duże sidła, kto wie, czy nie na
ludzi. Poza tym moja baba, jak chrustu szła nazbierać i pobłądziła, to
widziała, jak on jakieś rośliny zbierał. To czarownik musi być, pewny
jestem.
- Może mag jakiś, uciekinier?
- Morderca na pewno!
- Wilkołak!
-
Mag, morderca, uciekinier... Ludzie, spokój! - wójt trzasnął pięścią w
stół, przerywając ożywiającą się dyskusję. - Pójdę w las jutro z rana.
Kto ze mną pójdzie?
Wszyscy patrzyli po sobie.
- Ja pójdę! - krzyknął Adam.
-
Jesteś odważny, chłopcze, ale musisz zostać ze swoją babcią. Ona
naprawdę cię teraz potrzebuje - Galen pogłaskał chłopca po głowie. Wziął
głęboki oddech i powiedział: - Ja pójdę z tobą, Ernest. Tylko co my mu
powiemy, jak się nam uda go znaleźć? Co zaoferujemy?
- A żebym to ja wiedział... - wójt wychylił kufel z piwem.
-
To szaleństwo - zaprotestował kolejny z rybaków. - On was tam zabije i
zje pewnie. Ugotuje i zje, mówię wam! To musi być jakiś wariat, że tam
żyje. Jakieś sześć miesięcy temu pierwszy raz go ktoś widział. Nawet
jeśli był normalny, to teraz na pewno ześwirował. Nikt nie wytrzyma tyle
czasu w samotności i ciągłym zagrożeniu.
- Jeśli masz jakikolwiek
inny pomysł - mówił Ernest łamiącym się głosem - to podziel się z nami,
proszę cię... Jeśli to potężny mag, to na pewno będzie w stanie nam
pomóc. Magowie prawdziwe cuda potrafią zdziałać. Masz inny pomysł?
Ktokolwiek ma?
Odpowiedziała mu przeciągła cisza, przerywana
bzyczeniem przelatującej nad stołem muchy. Po kilku chwilach wójt
zakończył dyskusję:
- Więc decyzja zapadła. Jutro z samego rana ja i Galen wchodzimy w gęstwinę i poszukamy tego czarownika.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDorwałam się i do Wiedźmina ;)
OdpowiedzUsuńInny klimat wyszedł ci równie świetnie, podziwiam.
Początek z Ernestem i połowem, cała otoczka, skojarzył mi się trochę ze skandynawskim krajobrazem, a sam nastrój z powieściami Hemingwaya albo Verne'a :) Takie małe, rybackie miasteczko. Dawno o takich nie czytałam :)
"Przy pierwszej z wioskowych chałup przystanął, widząc starszą kobietę siedzącą na drewnianym taborecie." - Stanęła mi przed oczami babunia (z Rosji bodajże) z gry o Różowej Panterze ;p
Biedak się wkopał :D Sympatyczna scenka sąsiedzka.
Podskórnie czułam, że będzie źle. Takie złowrogie, nieprzyjemne zimne uczucie jak przy wjeździe Nazguli do Bree czy Shire. A potem jeszcze większy chłód, kiedy zło się potwierdza.
Na razie jest bardzo tajemniczo, za Chiny nie wiem, kim mogą być ci jeźdźcy, bo nie znam za bardzo uniwersum. Jedynie biorąc pod uwagę, że to Nilfgaard (jeśli dobrze pamiętam tam właśnie żył Ioreth ze swymi elfami), to może ludzie Roche'a? Albo któregoś z królów, Foltesta albo Henselta? Bo ten ze szramą to chyba nie był poczciwy Eskel? ;)
Szkoda córki młynarza, zanim się dziewczyna pozbiera... Dziadek za dużo gadał, nie miał szans.
Teorie ludu co do człowieka z lasu, hah, co jedna to lepsza :D Od zawsze chyba istniał ten stereotyp leśnego świra, jakby już człowiek spokojnie w tym miejscu nie mógł mieszkać ;) I tu mi się nasuwa na myśl właśnie któryś z elfów (mimo że o człowieku mowa), Ioreth, ale też niekoniecznie (Isengrim był w grze?).
Coś mi mówi, że ten pustelnik jakoś im pomoże, ale to się dowiem jutro pewnie :)
Kael i Galen - piękne imiona :)
Oooo. Czytasz "Powrót" :)
UsuńNie kojarzę babuni, o której mówisz, ale miałem w głowie taka tradycyjną wiejską babulkę.
Iorweth ze swoimi elfami nie żyli w Nilfgaardzie. Andrzej Sapkowski prawie nic nie pisał o Nilfgaardzie, więc czułem się dość swobodnie. A jeźdźcy są wyjaśnieni w dalszej części.Henselt, Foltest i cała reszta jest daleko na północy. Tzn Foltest nie żyje, a Henselt zależnie od naszej decyzji w Wiedźminie 2. Akcję umieściłem niedługo po końcu Wiedźmina 2 :)
Ooo miło, że znowu imiona podchodzą. Dziękuję, że wciąż zaglądasz. "Powrót" nie zajmie dużo czasu. To ledwo 4 odcinki. Tym nieznajomym jest ktoś, kto pojawił się w pierwszej grze :>
Czytam, czytam :)
Usuń"Nie kojarzę babuni, o której mówisz" - Proszę: http://ocdn.eu/images/pulscms/YjE7MDMsMjZjLDAsMCwxOzAzLDAsMjU4LDAsMQ__/4e39d6412c9f1d2f0c48440ec0a9df77.jpg
Skojarzyła mi się, bo też tak siedziała przed domem, lubiła pomarudzić, no i ta wioska (nie pamiętam czy też rybacka, ale jakieś jezioro tam mieli).
"Iorweth ze swoimi elfami nie żyli w Nilfgaardzie." - To mnie zmyliły opowiadania fanowskie, bo często go umiejscawiano właśnie w Nilfgaardzie, najczęściej był tam z Roche'm. Teraz przypomniało mi się Flotsam.
Haa to babka podobna, tak :D
UsuńSuper,masz talent☺
OdpowiedzUsuń