wtorek, 27 października 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXIII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXIII
POSŁANIEC


I

Loredas, Pełnia słońca, 206. rok czwartej ery.

Siódmy dzień podróży wybije tej nocy - pomyślał Kalatar, poseł Dominium, dopijając gorącą herbatę ziołową. Idzie całkiem nieźle. Dają mi rącze konie i chociaż tutejsze mocno ustępują altmerskim pod względem rozwijanej prędkości, to są znacznie bardziej wytrzymałe. Poseł miał na sobie cienką ocieplaną kurtkę, spodnie mocno przylegające do ciała i niekrępujące ruchów. Ostatnim, czego chciał było utrudniane podróży sobie samemu. Był bardzo doświadczonym gońcem i ruszył na tę misję z osobistego polecenia Lorda Udomiela, swojego starego druha. W tej chwili przebywał w Falkreath - norskim mieście niedaleko granicy z Cesarstwem. Gnał jak wiatr, bo wyraźnie dano mu do zrozumienia, że jego poselstwo jest niezwykle istotne dla całego północnego Valen.

Nie każdy mógł być gońcem ani tym bardziej posłem. Rozkazy przekazano mu ustnie, więc dobra pamięć była nieodzowna. W karczmie było pusto, a sam gospodarz patrzył na Altmera spode łba. Był niezadowolony, bo elf miał najwyższy możliwy stopień, jeśli idzie o misje dyplomatyczne. Każdemu posłowi przysługiwał na szlaku darmowy ciepły posiłek i napitek, ale ci z największym priorytetem musieli otrzymać najlepszego konia dostępnego w miasteczku, w którym się zatrzymali. Zostawiali co prawda zwierzę, na którym w dane miejsce przyjechali, ale nierzadko odjeżdżali w siną dal na koniach wręcz ukochanych przez całą okolicę. Tak było i teraz. Altmer dopił herbatę i wyszedł na próg. Jego pobyt w karczmie nie trwał długo - przespał się kilka godzin, zjadł skromne śniadanie, aby nie obciążać konia i zminimalizować wszelkie możliwe problemy żołądkowe. Z doświadczenia wiedział, że spożywanie zbyt dużej ilości niesprawdzonego jedzenia podczas tak dalekich wypraw często szkodzi i przyczynia się do wydłużenia wyprawy.

- Nasza czarnulka już czeka - powiedział karczmarz, przystając na progu obok Kalatara. Po chwili dodał: - Jak rozumiem, wszelkie należności uregulują pobratymcy ekscelencji?
Kalatar uśmiechnął się. Klacz prezentowała się ładnie, nawet okazalej niż ostatni koń, którego tu właśnie zostawiał - karosz wychowany w Skyrim. Nord, który ją prowadził, miał mocno skrzywioną minę, więc poseł nie miał wątpliwości, że ten właśnie człowiek jest właścicielem zwierzęcia. Odrzekł więc głośno:
- Karczmarzu, uprzejmy panie - zwrócił głowę w stronę właściciela - wszelkie należności uregulują z panami norskie władze, działające wedle zaakceptowanego przez wszystkie nacje kodeksu międzynarodowego w ustępach na temat przepływu ważnych wiadomości między narodami.
Mężczyźni spojrzeli na gońca unosząc brwi i nie do końca rozumiejąc powoływanie się na międzynarodowe prawo.
- No... - Kalatar chciał uściślić. - Rekompensatę finansową dostaniecie, rzecz jasna, a także moje osobiste polecenie na przyszłość, by wszelcy moi towarzysze właśnie w waszej karczmie przystawali. Uwierzcie, proszę, takie polecenie niemało znaczy, a karczma może mieć z tego niemałe korzyści.

Nordowie mocno się rozpogodzili, kiedy Kalatar usadowił się w siodle. Sprawdził juki - wszystko było na swoim miejscu. Związał swe długie blond włosy gumką w kuc stojący teraz pionowo na głowie. Skinął uprzejmie głową w stronę mężczyzn i delikatnie poruszył nogami, nakazując klaczy ruszenie z miejsca. Postąpiła posłusznie, a Kalatar nałożył mocno znoszone skórzane rękawice, chwycił lejce i przeszedł w kłus. Sądził, że jeśli pójdzie cwałem bądź galopem, to jest szansa, że dotrze do Windhelm w ciągu czterech dni.

Kalatar zaczął swą służbę jako szeregowy goniec niedługo po Wielkiej Wojnie. Przez kilkanaście lat wyrobił sobie dość dobrą reputację i został zauważony przez Lorda Udomiela, który zaproponował mu pracę u swojego boku. Każdy altmerski wódz miał kilku zaufanych gońców, swoistą elitę, która od momentu takiego awansu cieszyła się nie tylko wzrostem reputacji, ale i zarobków. Ostatnie pół roku Kalatar spędził na urlopie, przesiadując w swoim rodzinnym domu w mieście Marnor, na Wyspach Summerset. Życie gońca jest trudne, zawsze z dala od domu i rodziny, więc takie urlopy nie były niczym rzadkim i pozwalały odzyskać równowagę psychiczną. Kalatar spędził więc czas ze swoją rodziną - żoną i trójką dzieci. Nie da się jednak ukryć, że kilkuletnie dzieci ledwo pamiętały ojca, który bywał w domu niezwykle rzadko. Urlop skończył się o miesiąc za wcześnie i, mimo próśb żony, Kalatar wyruszył w drogę do Valen natychmiast, gdy tylko dowiedział się, że sam Lord Udomiel wzywa go do siebie. Z jednej strony właśnie Udomiel sprawiał, że rodzina gońca była zamożna, ale nie chodziło tu tylko o pieniądze. Kalatar bardzo szanował Udomiela i uważał się za patriotę, w dodatku podzielającego poglądy generała na życie i politykę. W pomaganiu mu spełniał się więc w swoich oczach jako dobry Altmer.

*

Kalatar obrał drogę przez Helgen, Riverwood i objechał Białą Grań od wschodu, jadąc kilka godzin drogą biegnącą u podnóża najwyższej góry Skyrim, Wysokiego Hrothgaru. Ruszał zawsze bladym świtem i męczył klacz do granic możliwości, zatrzymując się tylko na krótki popas dla swojego konia i rozprostowanie nóg dla siebie. Wielu podróżnych, mijających go podczas tych postojów, mocno dziwiło się, gdy zauważali przedziwnie gimnastykującego się Altmera tuż przy drodze. Za nic jednak miał sobie zdziwienie, bo wiedział, że jego mięśnie i ich sprawność jest równie ważna jak u konia.

Przy rozwidleniu rzeki odbił na północ, podziwiając wyrastający ponad drzewa Fort Amol, punkt orientacyjny znajdujący się na południu. Tego dnia podróży mocno się męczył, bo docierały do niego bardzo nieprzyjemne zapachy z położonych na wschód bagien. Musiał nałożyć sobie na nos chustę, jedną z rzeczy, które trzymał w jukach. Tam przenocował w niewielkiej posiadłości lokalnych młynarzy. Kalatar nie lubił tego typu noclegów, ale niestety nie miał alternatyw. Preferował karczmy, co do których można było mieć pewność, że nic posłańcowi nie grozi, ponieważ karczmarze doskonale znali możliwe konsekwencje podniesienia ręki na posła. Okazało się, że mieszkańcy młyna byli nawet bardziej uprzejmi niż właściciel gospody w Falkreath. Nie mieli jednak konia, więc w ostatnim dniu podróży Kalatar oszczędzał czarną klacz i podziwiał widoki tej pięknej krainy. Chwilami czuł się jak dziecko zażywające kąpieli w ogromnej wannie. Z każdej strony otaczały go wielkie góry, obłożone białym puchem. Widok był jedyny w swoim rodzaju.

Zawsze troszczył się o swoją prezencję, więc gdy tylko spostrzegł na horyzoncie mury Windhelm, zeskoczył z konia i umył się w spokojnie płynącej rzece, przysiadając się do kilku rybaków. Rozpalił obok niewielkie ognisko, popływał chwilę uważając, aby nie spłoszyć ryb. Czysty i zziębnięty suszył ubrania na gałęziach pobliskich drzew, ogolił się brzytwą i przywdział nowy strój. Ten, w którym planował wjechać do miasta. Szata była koloru ciemnozielonego - prosta w kroju, z podwiniętymi do łokci rękawami. Tylko spodnie praktycznie nie różniły się od poprzednich, ponieważ również były przystosowane do jazdy konnej.
- Zacny pan jesteś pewnie, czyż nie, panie elfie? - spytał jeden z rybaków, chudziutki i młody.
- Jestem gońcem, dobry człowieku - odrzekł uprzejmie Kalatar.
- Mało który Altmer w ogóle przysiadłby się do nas, Nordów, a pan, panie elfie, jeszcze dobrym człowiekiem nas nazywa.
Nordowie uśmiechnęli się, bo faktycznie uprzejmość nie była uważana za cechę "rasową" Altmerów. Stereotypy mówiły o butnych i pewnych siebie indywiduach, które uważają się za lepszych od wszystkich innych ras Tamriel. I to razem wziętych. Kalatar odwzajemnił uśmiech.
- Goniec, powiadasz, panie elfie. Zacna praca i płatna dobrze, prawda? Z ryb to ledwo wyżyć można teraz, ach.
- Nie narzekaj, Rune - odrzekł mu kolega. - Za czasów wojny domowej gorzej było. Wojsko brało połowy nasze bez pytania. Teraz chociaż sami decydujemy ile i komu sprzedać.

Zaczęli prowadzić dyskusje o tym, które czasy były lepsze, a Kalatar zatopił się w myślach o tym, czy faktycznie tak dobrze być gońcem. Tym razem nawet gońcem szczególnym, czyli posłem. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby zostać takim właśnie rybakiem na wybrzeżach altmerskich wysp i cieszyć się codziennym prostym życiem u boku rodziny. Rozstał się z nimi niecały miesiąc temu, ale już tęsknił i miał świadomość, że następny urlop czeka go nie wcześniej niż za rok. A może wcześniej? - pytał sam siebie. Jeśli dobrze się spiszę, to Lord Udomiel na pewno to doceni. Kto, jak nie on?

Rybacy poczęstowali nieznajomego rybą, którą ten usmażył nad ogniem i zjadł nie spiesząc się, ponieważ ubrania schły wolno, z racji północnego klimatu. Po dwóch godzinach postoju, gdy sam był już gotowy, a i koń przestał nerwowo dyszeć, ruszył w ostatnią część swojej drogi. Nieznacznie przed zmierzchem dotarł pod bramy stolicy, z której Ulfrik Gromowładny sprawował rządy w tym królestwie.

II

Czekał dość długo w jednej z bocznych sal pałacu. Nie był ani zdziwiony, ani zniecierpliwiony, bo zdawał sobie sprawę, że królewska para nie była przygotowana na wizytę posła. Rzadko niósł aż tak ważne wieści i sam miał delikatną tremę, bo nieczęsto stawał przed ludźmi dzierżącymi najwyższą władzę. W ostatnich latach służył głównie jako goniec pomiędzy poszczególnymi grupami armii Lorda Udomiela, krążąc między generałami i przeróżnymi jednostkami w puszczy Valen. Stał jednak pewnie w swoim stroju, wyprostowany i dumny, z wysoko uniesioną głową, trzymając dłonie złączone za plecami. Rozpuścił też swoje jasne włosy. W końcu wprowadzono go. Sala tronowa była raczej skromna, przynajmniej w porównaniu z tymi, w których przyjmowano dygnitarzy w Dominium. Pośrodku stał stół zastawiony przeróżnymi potrawami i dzbanami pełnymi rozmaitych win i wody. Skonstruowane z kości zwierzęcej żyrandole górowały nad salą, a sufit nad tronem oraz boki sali zdobiły błękitne niedźwiedzie sztandary i materiał o tym właśnie kolorze dominował w pomieszczeniu. Na tronie siedział król Ulfrik, a na nieco mniejszym, lecz wcale nie mniej ozdobnym fotelu, spoczęła jego żona, Astarte. W sali był też Jorleif - osobisty doradca króla - oraz dwóch strażników, którzy zostali przy drzwiach.
- Podejdź - powiedział Ulfrik, a jego głos brzmiał w tej sali w sposób przedziwny, jakby w jaskini, odbijając się od ścian i tworząc charakterystyczne echo. - Powiedziano mi, że jesteś posłańcem i przynosisz ważne wieści.

Powiedział to spojrzawszy na Jorleifa, który jako jego osobisty doradca często decydował, które wieści są ważne, a które nie. Jednak jako że Kalatar nie mógł przekazać wiadomości nikomu innemu niż królowi, to Jorleif niewiele się dowiedział. Altmer pokazał jednak sygnet, który oznaczał najwyższą rangę posłańca w całych Wyspach Summerset. To wystarczyło, aby wyciągnąć królewską parę z komnaty. Jorleif ukłonił się i opuścił salę tronową.
- Mów więc, elfie, bowiem twoje przybycie nieco zaburzyło harmonogram naszego dnia.
Król i królowa uśmiechnęli się delikatnie, spoglądając sobie w oczy. Chwilę później ich wzrok utkwił w Kalatarze, a uśmiech zastąpiony został przez iskierki gniewu. U obojga. Kalatar nie dziwił się; wiedział, że w tym rejonie kontynentu mało kto lubi Altmerów. W sumie w tej chwili niewiele było miejsc, gdzie naprawdę ich lubiono.
- Pozdrawiam cię, Ulfriku Gromowładny, Najwyższy Królu Skyrim, i ciebie, królowo Astarte. Pozdrawiam w imieniu Aldmerskiego Dominium i przybywam z poselstwem skierowanym właśnie do waszych uszu - powiedziawszy to skłonił się bardzo elegancko i czekał na odpowiedź.
- Z czym przybywa do nas posłaniec Dominium? - spytała Astarte, zadzierając wysoko głowę. Amulet Akatosha skrzył się na jej dekolcie, odbijając światło z żyrandoli. - Czego może chcieć ode mnie i mojego męża?
- Przybywam z puszczy Valen - oznajmiał Kalatar. - Przynoszę wiadomość od namiestnika północnej prowincji puszczy, sprawującego władzę w Arenthii, Lionela. Jest on w tej sprawie wolą całego Dominium i ma jego pełne pełnomocnictwo.
Ulfrik niepostrzeżenie zacisnął obie pięści na poręczach swojego tronu, a Astarte gniewnie westchnęła na samą nazwę Dominium padającą z usta Altmera w ich pałacu.
- Mów więc, czego chce ten Lionel i wasze Aldmerskie Dominium. Co jest tak pilne, aby wysyłać posłańca bez żadnej zapowiedzi? I to posłańca o twojej randze.

Kalatar delikatnie się uśmiechnął, przyjmując te słowa może nie jako komplement, ale docenienie jego osoby. Na palcu prawej dłoni miał sygnet, będący symbolem Wietrznego Pędu - najbardziej elitarnej grupy posłańców w jego kraju. Służyli oni albo bezpośrednio Thalmorowi, albo najważniejszym dowódcom wojskowym.
- Królu - mówił Kalatar i ponownie schylił głowę - namiestnik Lionel zwraca się do ciebie pełen niepokoju i obaw o dobro twojego królestwa. Gorąco pozdrawia ciebie, panie, i twoją piękną małżonkę, o której urodzie krążą już opowieści nawet w najgłębszych rejonach puszczy Valen...
- Okupowanej przez was... - przerwała Astarte.
- Hm... - odchrząknął posłaniec. - Wielkim niepokojem napełniły go wieści o utworzeniu korpusu wojsk złożonego z Bosmerów, który przyłączono do wielkiej i niezwykle szanowanej Armii Nordów. Lionel pragnie wyrazić głębokie zaniepokojenie i służy informacjami, które wam, królu i królowo, zapewne umknęły w natłoku wielu ważnych spraw.
- Co Altmerowie mają do korpusu mojej armii? - spytał wyraźnie zaskoczony Ulfrik. Po chwili delikatnie się roześmiał: - Czy twoi przełożeni chcą, żebym rozwiązał korpus, który za własne pieniądze wyszkoliłem i uzbroiłem?
Astarte milczała i zastanawiała się, czego może chcieć ów Lionel, o którym nigdy wcześniej nie słyszała.
- Nie, wasza wysokość, nie chodzi o rozwiązanie korpusu. Lionel pragnie poinformować, że dowodzący korpusem oficerowie są kryminalistami i zbiegami z Valenwood, którzy uciekli do Skyrim przed odpowiedzialnością za popełnione przez siebie ciężkie zbrodnie.
Ulfrik pogładził się po brodzie, a Astarte nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Zaczęła czuć potężny gniew.
- Nie chodzi oczywiście o wszystkich - kontynuował Kalatar. - Czterech z nich popełniło zbrodnie na tyle znaczące, że zostały wydane za nimi listy gończe i wisi nad nimi wyrok śmierci. Gdy tylko władze altmerskie dowiedziały się, kto stoi na czele korpusu bosmerskiego, Lionel poczuł się zobowiązany nie tylko lojalnie ostrzec cię, królu, przed popełnieniem błędu korzystania z ich usług. Prosi więc usilnie o wydanie w jego ręce czterech oficerów bosmerskich służących w wymienionym korpusie, aby mogli odpowiedzieć za zbrodnie popełnione na swoich pobratymcach oraz bratnim narodzie Altmerów. - Kalatar przymknął na moment oczy i przypomniał sobie imiona: - Darelion, Endoriil, Neven i Daren. Liczymy na to, że wasza wysokość nie zawiedzie nas, pomny na swoje przeszłe doświadczenia dowodzące, że Thalmor zawsze jest w swym postępowaniu niezawisły i skuteczny. I wie, co to wdzięczność, a także dyskrecja, jeśli druga strona na nią zasługuje.

W sali zapanowała cisza.

III

Posła odesłano do gospody "Pod Knotem", gdzie miano mu zaoferować wszelkie możliwe wygody, a odpowiedź miał dostać kolejnego dnia. Kalatar ponownie się nie dziwił. Rzadko kiedy te sprawy trwały krócej, więc rozsiadł się wygodnie na piętrze karczmy i spędził wieczór na grze w karty z Nordami oraz słuchaniu występów kilku bardów. Nie miał pojęcia, jak ognista dyskusja odbywała się w tej samej chwili w pałacu Ulfrika. Nie wiedział też, jak ważna była dla niego osobiście.

*

Ulfrik, Astarte i Galmar - ta trójka siedziała właśnie przy stole w głównej sali pałacu w Windhelm i naradzała się, jaką odpowiedź dać posłowi. Najpierw musieli wszystko starannie rozważyć.
- Trudno będzie im odmówić - powiedział Galmar. - Mają dużo informacji o tobie, Ulfriku... I chociaż jestem wojskowym to wiem, że w tej dyplomatycznej prośbie była też groźba. I ostrzeżenie.
- Możemy udowodnić - powiedziała z zapałem Astarte - że informacje, których udzieliłeś Thalmorczykom, nie miały żadnego wpływu na zdobycie Cesarskiego Miasta i zakończenie wojny.
- To nie ma znaczenia - Ulfrik skrzywił się. - Zdyskredytuje mnie sam fakt, że tych informacji udzieliłem.
- Nie rozumiem, czego się właściwie boisz - rzekła królowa. - Przecież jesteś królem! Nienawidziła cię połowa Skyrim, a mimo to zdobyłeś władzę, a teraz potrafisz ją utrzymać, mimo że większość jarlów życzy ci jak najgorzej. Ten Lionel to tylko pionek z północy Valen.
- Życzą mu jak najgorzej, ponieważ poślubił kobietę cesarskiej rasy - uszczypliwie dodał Galmar. - A północ Valen to teraz kluczowy region tamtejszych przemian.
Astarte spiorunowała Galmara wzrokiem i krzyknęła:
- Z tobą nie rozmawiam!
Ulfrik oparł łokcie na stole i złożył brodę na złączonych dłoniach.
- Zrozum, Astarte, że jeśli informacje o mojej współpracy z Thalmorem ujrzą światło dzienne, to znienawidzą mnie również ci, którzy zawsze okazywali mi szacunek, a wtedy stracę nie tylko władzę.

Chwila ciszy była na tyle długa, że do ich uszu dochodziły odległe odgłosy służby krzątającej się w bocznych salach.
- Czyli powtarza się historia z Markartem, tak? - gniewnie powiedziała Astarte. - Pozwolisz zginąć niewinnym?
- Nie było cię w Markarcie i nie masz pojęcia, co tam się działo. - Teraz z kolei uniósł się Galmar. - Poza tym dobrze wiesz, czym skończył się dla nas Incydent Markarcki. Ulfrik ocalił wtedy wielu Nordów, ale nie siebie. Dodatkowo nie mamy pojęcia, czy informacje o zbrodniach popełnionych przez te elfy nie są prawdziwe. Nie mamy pojęcia, kogo przyjęliśmy pod swój dach!
Ulfrik znów zastanawiał się dłuższą chwilę, aż w końcu powiedział:
- Thalmorczycy bardziej od Bosmerów pragną pojmać ciebie, Astarte. A przynajmniej ci Thalmorczycy, którzy rządzą na Wyspach. Ostatnio mamy z tym spokój, ale jeśli teraz nie spełnię ich żądań, mogą przyjść tu po ciebie i całe Skyrim spłynie przez to krwią! Oboje mamy z nimi niezałatwione sprawy, a oni nie zapominają.
- My też nie! - krzyknęła Astarte.
- Nie zamierzam narażać ani Skyrim, ani ciebie dla grupy elfów, którym niczego nie jestem winien.
- Chcesz więc wydać niewinnych Bosmerów w ręce Thalmoru dla mojego bezpieczeństwa? Wiedz, że się na to nie zgadzam!
- Nie ty o tym decydujesz - powiedział i spojrzał na nią tak, jakby chciał powiedzieć "to ja jestem królem".
- Powtórzę - dodał Galmar - że nigdzie nie jest powiedziane, że oni tych zbrodni nie popełnili...
- Jeśli chcesz wydać Bosmerów ze względu na mnie, to owszem, ja o tym decyduję. - Astarte nie zwróciła uwagi na słowa generała. - Jeśli tak trzeba, to oddam za nich życie, bo... Ja nie mogę żyć takim kosztem, Ulfriku. Nie za tak straszliwą cenę.

Po tych słowach ruszyła w stronę wyjścia, a z jej oczu zaczęły płynąć łzy. Ulfrik wykonał kilka szybkich kroków i zatrzymał żonę.
- Astarte, posłuchaj. Nie powinienem był mówić, że chodzi o ciebie, bo to nieprawda. Słońce, wiesz, że cię kocham, ale nawet gdyby nie było cię dziś pośród żywych, podjąłbym taką samą decyzję. Muszę wydać Bosmerów w ręce Thalmoru, bo w przeciwnym razie naraziłbym Skyrim. Nie możemy pozwolić, by Thalmor wypowiedział nam teraz wojnę.
- Gdzie się podział dawny Ulfrik Gromowładny, który gotów był zaryzykować wszystko, by pokonać swych wrogów? - pytała. - Gdzie podział się ten zbuntowany i nieugięty mężczyzna, w którym się zakochałam?
- Został królem odpowiedzialnym za życie wszystkich swoich poddanych - odpowiedział zimnym głosem, który po chwili delikatnie się ocieplił - i poślubił wyjątkową kobietę, której bardzo nie chce stracić.
- Jeśli nie chcesz mnie stracić, to nie wydawaj Bosmerów na mękę i śmierć. Oboje doskonale wiemy, co im zrobią. A to, co mówi Galmar, że niby mogli dokonać tych zbrodni... To po prostu nonsens. Widziałam ich niedługo potem, jak przybyli do Białej Grani. Poznałam Endoriila i Dareliona, tak, przelotnie, ale poznałam. Wiem, że nie mogliby popełnić takich zbrodni.
- Zrozum, kochanie, że w tej sytuacji nie ma dobrych rozwiązań. Musimy wybrać mniejsze zło, a przede wszystkim musimy zapewnić bezpieczeństwo naszym poddanym.
- Ci Bosmerowie to teraz również nasi poddani.
- Chodź - powiedział król i wyciągnął dłoń w kierunku żony. - Rozważmy wszystko jeszcze raz od początku, bez niepotrzebnych emocji.

Cała trójka ponownie usiadła przy stole i zwilżyła gardło winem.
- Mamy dwa wyjścia - konkludował Ulfrik. - Możemy wydać Bosmerów, a wtedy Dominium na jakiś czas da nam spokój, albo odmówić spełnienia jego żądań, a wtedy Thalmorczycy ogłoszą oficjalnie, że z nimi współpracowałem oraz najprawdopodobniej zaatakują Skyrim. Konsekwencje będą takie, że my stracimy władzę, a wielu naszych poddanych straci życie. Chyba nie muszę mówić, co stanie się, gdy Aldmerskie Dominium podbije Skyrim?
- Tak czy inaczej - dodał Galmar - Bosmerowie zginą z ręki Thalmoru, tak jak wielu ich pobratymców w Valenwood. Nie musimy ginąć razem z nimi.
- Powinniśmy uczynić to, co słuszne - Astarte nie zmieniała zdania - bez względu na konsekwencje, a słusznie jest chronić niewinnych, którzy nie tylko oddali się pod naszą opiekę, ale wręcz walczyli za nas na Pograniczu. Nie pamiętasz już, Galmarze?
- Tak, udowodnili, że są bitni, ale teraz elfy chcą, abyśmy wydali im inne elfy. Po co mamy stawać im na drodze?
- Zbrodniarze chcą, abyśmy wydali im niewinnych uchodźców i dlatego musimy stanąć im na drodze! - krzyknęła, ale po chwili namysłu dodała: - Hm... Oni się ich boją... Boją się tych Bosmerów, bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że upominają się raptem o czterech z nich? Z kompanii zrobił się korpus, a z korpusu może wykiełkować armia... Armia, która nienawidzi Altmerów.

Astarte miała zadawnione porachunki z Thalmorem. Kilka lat wcześniej starała się przejąć władzę w Cesarstwie, odbierając Rubinowy Tron Titusowi Mede. Poniosła klęskę - w dużej mierze przez to, że wspomogła w tamtym czasie Ulfrika. Wtedy walczyła również z siłami Dominium. W tej chwili jednak sytuacja polityczna zmieniła się. Wraz z mężem umacniali przymierze z Hammerfell i królem Gancolem Tralerem. W samym Cesarstwie, do którego tronu Astarte miała prawo, panowało bezkrólewie. Cesarz Titus Mede zginął w zamachu, a kraj utonął w zamęcie. W głowie Astarte biły się teraz różne myśli. Sojusz Hammerfell i Skyrim mógłby opanować Cesarstwo, ale pod jednym warunkiem - Dominium musi mieć własne problemy, przez które będzie niezdatne do interwencji. A co może być dla nich większym problemem niż armia Bosmerów, pragnąca zdobyć wolność dla Valenwood? To odciążyłoby zjednoczone armie Ulfrika i Gancola, kiedy te ruszą na południe. Nie chciała jeszcze mówić o tym głośno. Wolała poczekać na koniec narady i porozmawiać z mężem osobiście. Nabrała jednak nagłej ochoty nie tylko na ocalenie bosmerskich oficerów, ale także na wsparcie ich wysiłków.

- Boją czy nie, nie możemy stanąć im na drodze - zaprzeczył Galmar - bo zbyt wiele na tym stracimy. Ulfrik musi utrzymać swoją władzę i stabilność kraju!
- A więc Ulfrik ma postąpić jak tchórzliwy Titus Mede? - zbulwersowany głos Astarte odbił się echem od przeciwległej sali. - Spełnić żądania Thalmoru, by zachować tron?
- Kobieto, to zupełnie inna sytuacja!
- Masz się do mnie zwracać z należnym mi szacunkiem!
- To, że Ulfrik na swoje nieszczęście cię poślubił, nie znaczy, że...
- Przestań, Galmar! - Ulfrik trzasnął pięścią w stół. Jeden z dzbanów pełnych wina rozbił się i zafarbował błękitny obrus na czerwono. - Obydwoje przestańcie! Wasze bezsensowne spory do niczego nas nie doprowadzą. Jorleif!
Potężny krzyk Ulfrika niósł się po korytarzach pałacu.
- A on tu po co? - spytał Galmar.
- Jest rozsądny i często dostrzega te strony sprawy, które nam umykają. Poza tym żadne z was nie ma z nim na pieńku i jest szansa, że przejdziemy do rzeczowej rozmowy.
- Słucham, wasza wysokość - powiedział Jorleif, wchodząc do głównej sali.
- Zamknij drzwi - rozkazał król. - I siadaj.
Jorleif zamknął drzwi. I usiadł.
- Wszystko, co teraz usłyszysz, musisz zachować dla siebie. Zrozumiałeś?
- Tak jest, panie.
- Jak wiesz - zaczął Ulfrik, nalewając Jorleifowi wina - do Windhelm przybył poseł z Aldmerskiego Dominium, a w sumie z puszczy Valen, ale nie w tym rzecz. Przekazał mi niefortunne wieści. Otóż Thalmor żąda ode mnie wydania Bosmerów, którzy zamieszkują obecnie okolice Białej Grani. Altmerowie grożą, że jeśli tego nie uczynię, Aldmerskie Dominium przystąpi do wojny ze Skyrim. A przynajmniej mamy podstawy by twierdzić, że taka groźba w owym poselstwie się kryła. Doskonale wiesz, że w obecnej sytuacji nie jesteśmy gotowi na taką wojnę. Co, twoim zdaniem, powinienem uczynić?
- To niezmiernie trudna sytuacja - odrzekł doradca i wziął łyk wina.
- Owszem, dlatego proszę cię o radę.

Galmar i Astarte milczeli, czekając na kolejny głos w sprawie. On popijał wino, ona gładziła dłonią swój amulet.
- Rzeczywiście - powiedział Jorleif - nie jesteśmy gotowi na wojnę i na razie powinniśmy zrobić wszystko, by jej uniknąć... - W reakcji na te słowa Astarte skrzywiła się. - Lecz nie należy wierzyć słowom Thalmoru. Jeśli spełnimy jego żądania, okażemy swoją słabość.
- To było oczywiste - teraz z kolei skrzywił się Galmar - że Jorleif jak zwykle poprze Astarte. Czy ty naprawdę nie widzisz ich cichej koalicji?
- Nie myśl sobie, Galmarze - prychnęła królowa - że to ty będziesz w tym kraju decydował o wszystkim!
Ulfrik uniósł obie dłonie w geście uciszającym krnąbrnych uczestników dyskusji.
- To ja jestem tutaj królem i ja podejmuję decyzje, a wy powinniście pomóc mi podejmować je mądrze. Potrzeba mi rady, a nie kłótni. Jutro muszę dać posłowi odpowiedź, czy spełnię żądania tego Lionela, czy też nie. Czy ktoś z was widzi jakieś alternatywy?
- Nie ma alternatyw - rzekł Galmar. - Jeśli nie wydamy Bosmerów, marnie skończymy.
- Jorleif?
- Thalmor... - Doradca zamyślił się i uśmiechnął niewyraźnie, kącikiem ust. - Thalmor może również nie uzyskać żadnej odpowiedzi...
Pozostała trójka spojrzała na Jorleifa ze zdziwieniem.
- Uznają to za odmowę - zastanowił się Ulfrik.
- Albo za opóźnienie wyjaśnione okolicznościami niezależnymi od nas. - Jorleif uśmiechnął się wyraźniej. - Bosmerowie mogliby zniknąć, zanim Thalmor ponowiłby pytanie, a wtedy cała sprawa byłaby nieaktualna.
- Bosmerowie nie mają dokąd uciec - zauważyła Astarte.
- Będą musieli walczyć, aby przetrwać. - Ulfrik spojrzał na żonę. - A mi bardzo zależy na tym, by nie walczyli na naszej ziemi. Gdybyśmy mieli więcej czasu, moglibyśmy ich ostrzec.
- I przygotować do wojny z Thalmorem?
- Szczerze mówiąc, to ci, którzy są w korpusie już są gotowi do walki - powiedział Ulfrik i spojrzał na Pogromcę Renegatów. - Galmar może potwierdzić.
- Osłabimy w ten sposób Skyrim - Galmar położył zaciśnięte pięści na stole.
- Osłabimy w ten sposób Thalmor! - Astarte ponownie krzyknęła.

Cała trójka spojrzała na Jorleifa.
- Sądzę, wasza wysokość, że dobrze jest teraz odsuwać zagrożenie od naszych ziem. Skyrim jest daleko od Aldmerskiego Dominium, a Valenwood jest blisko. Byłoby dobrze dla nas, by Altmerów jak najdłużej zajmowała wojna z Bosmerami. A przynajmniej coś, co wojnę zacznie przypominać, bo do tej pory, jak wszyscy wiemy, to rzeź.
- Nie musimy się w to mieszać - powiedział Galmar i znowu dolał sobie wina.
- Jorleif ma rację - przytaknął Ulfrik. - Jeśli dyskretnie wspomożemy Bosmerów, to oddalimy od siebie zagrożenie ze strony Thalmoru.
- Dajmy im konie. - Błysk w oczach Astarte był zauważalny dla wszystkich uczestników narady. - Widziałam, jak Darelion i jego drużyna sobie z nimi radzą. Stanowiliby wspaniały oddział konnicy, która z pewnością bardzo zaskoczyłaby Altmerów.
- Te konie należą do ciebie, kochanie. Możesz z nimi zrobić, co zechcesz. Ale... Bosmerska konnica? Szczerze mówiąc nie tylko Altmerowie będą zaskoczeni. Powiedziałbym wręcz, że całe Tamriel. Poza tym nie wiemy, czy reszta Bosmerów pójdzie za tą czwórką. Co im każe?
- To się okaże. Już postanowiłam - uśmiechnęła się królowa. - Wszystkie konie przekażę Bosmerom. Nie wiem tylko, jak mam to zrobić, by Thalmor o niczym się nie dowiedział.
- Zawsze możemy powiedzieć - mówiąc, Ulfrik zmarszczył czoło - że Bosmerowie okradli nas i uciekli.
- Podoba mi się ten pomysł, kochanie. Jeśli pozwolisz, osobiście pomówię z Endoriilem i Darelionem w tej sprawie.
- Nie - zaprotestował król. - Nie ma na to czasu. Nie możemy zatrzymywać dłużej altmerskiego posła. Napisz list i przekaż im jakoś, że... Że stadninę nawiedził pożar i że przykro ci z powodu utraty twoich ukochanych koni.
- Mimo że ich nie tracę - przytaknęła się Astarte. - I że nie ma pożaru... Ach, tak. Ten list może być później dowodem, że nie współpracowaliśmy z nimi, a te konie nie są nasze, bo nasze spłonęły. Teoretycznie.
- Nie musimy go zatrzymywać - dodał Jorleif. - W sensie posła. Mógłby po prostu... Zniknąć.
- Mów dalej.
- Czasem zdarza się, że wiadomość nie dociera do odbiorcy i nie jest to wina nadawcy. Posłaniec może zostać na przykład napadnięty i zabity przez jakichś bandytów. Moglibyśmy... choć z drugiej strony to chyba nazbyt okrutne.
- Nie jest to bardziej okrutne od pozostałych rozwiązań, które tu rozważaliśmy - rzekł Ulfrik zdecydowanie. - Bez względu na to, jakiej udzielę odpowiedzi, Thalmor nie poznałby jej, gdyby posłaniec poniósł śmierć, a wtedy Altmerowie musieliby zapytać nas o to samo po raz kolejny. Gdyby jednak do tego czasu Bosmerowie zniknęli, nie miałbym już o czym decydować. Z racji zniknięcia posła trzeba byłoby powołać śledczych, którzy badaliby sprawę. To dałoby nam dodatkowe dni, może nawet tygodnie. To mogłoby się udać pod warunkiem, że Thalmor nie dowiedziałby się, ani nie domyślił, że poseł poniósł śmierć z mojego rozkazu. Musieliby uwierzyć, że to był wypadek.
- Posłowie tej rangi rzadko giną przypadkiem, bo każdy bandzior wie, że za coś takiego zawiśnie na stryczku - myślał na głos Galmar. - Mogę wysłać mały oddział Gromowładnych przebranych za bandytów. Nie wiedzieliby nawet, kogo zabijają. I zdejmiemy kilka patroli krążących po trakcie. Niby przypadkiem.
- To rozwiąże nasz problem - Ulfrik uśmiechnął się.
- Czekajcie! - zakrzyknęła Astarte. - Przecież to jest poseł! Nie można zabić posła! To niehonorowe!
- Nie udawaj, że ci to przeszkadza - powiedział Galmar mocno znudzony. - Przypominam ci, że sama zabiłaś kiedyś posła.
- Niby kiedy?
- Podczas wojny domowej. Cesarski kurier, pamiętasz?
- To on zaatakował mnie pierwszy - powiedziała Astarte przypomniawszy sobie sytuację. - Poseł czy nie, zawsze mam prawo się bronić. Poza tym działałam wtedy z twojego rozkazu.
- Nie szukaj sobie wymówek. Wiele razy widziałem, jak zabijasz i wiem, z jaką łatwością ci to przychodzi. Sama nie masz skrupułów, ale później nazywasz mordercami Ulfrika i mnie. Prawda zaś jest taka, że masz niemniej krwi na rękach od nas, ale w przeciwieństwie do nas nie potrafisz podejmować trudnych decyzji!
- Przez całe życie podejmowałam trudne decyzje, tak samo jak wy!
- Tak się składa, że my żyjemy znacznie dłużej od ciebie. Kiedy my walczyliśmy z Aldmerskim Dominium podczas Wielkiej Wojny, ciebie nie było jeszcze na świecie.
- I co z tego?
- Wolisz wydać Bosmerów Thalmorowi? - przerwał im Ulfrik. - Kto twoim zdaniem bardziej zasługuje na śmierć? Ten leśny elf, Endoriil, którym tak się ostatnio zachwycasz, czy też sługa Altmerów?
- Dobrze wiesz, Ulfriku, że zabiłabym niemal każdego, aby oszczędzić mu niewoli Thalmoru. Tortury, jakie przechodzą thalmorscy jeńcy, są tysiące razy gorsze od śmierci. Więc to żaden wybór! Osobiście zabiłabym tego Altmera bez wahania, tu i teraz! Ale on jest posłem! A zabicie posła to plama na honorze!
- Jeśli nawet, to nie na twoim, ponieważ to ja wydam rozkaz. Poświęcimy jednego elfiego posła dla dobra całego Skyrim - powiedział Ulfrik, jakby decyzja już zapadła. - Talos nam wybaczy.
- Oczywiście, że tak - dodała Astarte - ponieważ przede wszystkim w swym nieskończonym miłosierdziu wybaczy nam najwyższy Akatosh. Nie znaczy to jednak, że możemy robić, co nam się podoba. Tak się po prostu nie godzi!
- Co więc twoim zdaniem mam zrobić?
- Nie wiem! Muszę to wszystko przemyśleć.

Astarte opuściła salę tronową i weszła na jeden z korytarzy. Był pusty, więc uklękła przy samej ścianie i zaczęła mówić do siebie:

Najdroższy Akatoshu, co mam teraz uczynić? Czy nie warto poświęcić jednego życia, by ocalić od męki niewinne istoty? Owszem, warto. Lecz jeśli podejmę tę jedyną słuszną decyzję, splamię swój honor! Co mam wybrać, dobro swych bliźnich, czy własną godność? Postąpić miłosiernie, czy honorowo? Powiedz mi, Akatoshu, co mam czynić? Wiesz przecież, że niczego nie pragnę bardziej od wypełniania twej woli! Czego teraz oczekujesz ode mnie? Daj mi znak! Ześlij podpowiedź, błagam! Ty nakazujesz poddanym lojalność wobec władców, którzy są godni swej władzy, a władcom nakazujesz chronić poddanych. Jestem teraz królową Skyrim i na mój honor przede wszystkim muszę chronić moich poddanych, a są nimi także Bosmerowie, którzy schronili się w Skyrim. Namówię ich do walki, by ginęli z godnością, a nie w hańbie. O nie! W hańbie im zginąć nie pozwolę! Nikt nie poniesie przeze mnie haniebnej śmierci, będzie tylko godna śmierć. To jedyne słuszne i honorowe rozwiązanie, czyż nie? Och, Akatoshu! Chroń mą duszę. Niechaj się wszystko wypełni zgodnie z twą wolą!

Po kilku minutach wróciła do sali, w której wciąż siedzieli trzej Nordowie, najważniejsi ludzie w państwie. Jorleif wyglądał na głęboko zamyślonego, Galmar gładził dłonią ostrze swojego topora. Ulfrik natomiast zanurzał pióro w inkauście i pisał list.
- Honor władcy - zaczęła królowa - wymaga przede wszystkim, by chronił godności tych, którzy ofiarowują się pod jego opiekę. Proszę cię, Ulfriku, żebyś pomógł Bosmerom stanąć do walki z Thalmorem, aby mogli zwyciężyć lub umrzeć godnie! Jeśli nie ma innego sposobu, byś mógł to uczynić, nie narażając na niebezpieczeństwo reszty naszych poddanych, niechaj altmerski poseł zginie, byleby tylko nie była to hańbiąca i bolesna śmierć, a jego krew niech spłynie na moje sumienie i mój honor! Jako królowa tych ziem jestem gotowa na tę ofiarę dla dobra naszych bliźnich i naszych poddanych, ponieważ wierzę, że wydanie niewinnych Bosmerów na mękę byłoby większą ujmą dla twojego i mojego honoru, niż zabicie posła naszych wrogów. Niechaj wielki Akatosh mnie zgładzi, jeśli się mylę.
- Galmar - powiedział Ulfrik i dał list swojemu przyjacielowi. - Daj to Faridonowi. Zorganizujcie wszystko tak, żeby wyglądało... Wiesz, jak to ma wyglądać, prawda?
- Wiem - odpowiedział generał i odwrócił się, wychodząc z sali.

IV

Zgodzili się, pomyślał Kalatar galopując na białym koniu na południe, w stronę młynu, przy którym spędził noc podczas podróży do Windhelm. Nie spodziewał się, że się zgodzą. Kalatar nie wiedział, kim dokładnie są Bosmerowie, którzy zostaną wydani jego rodakom. Ostatnie miesiące spędził w domu, więc był trochę z tyłu, jeśli idzie o aktualne informacje. Zastanawiał się, czy nie spróbować poszukać noclegu w Forcie Amol, który z pewnością dysponował lepszymi kwaterami niż skromny dom młynarzy. Nadłożyłby nieco drogi, ale trochę wygody przed niezwykle długą i wyczerpującą podróżą, która go czekała, zdawało mu się teraz czymś bardzo pożądanym. Odpowiedź otrzymał dość późno, więc i późno wyruszył. Zbliżał się zmierzch, więc gnał do Fortu Amol niczym wiatr. Tym mocniej zaskoczyło go, że dwóch konnych jechało za nim w dość bliskiej odległości i wcale nie zostawali w tyle. Było to dziwne, bo mało kto posiadał konie zdolne dotrzymać kroku tym "poselskim". Nie widział też żadnych wojskowych patroli, które zawsze strzegły głównych traktów królestw w Tamriel.

Kalatar mijał młyn i pomachał na pożegnanie norskiemu małżeństwu, które ugościło go dwa dni wcześniej. Wtedy zza zakrętu wyszedł człowiek w brązowym płaszczu. Zjawił się jakby znikąd, płosząc konia Altmera, który ledwo utrzymał się w siodle.
- Na bogów, czlowieku, życie ci niemiłe? - spytał Altmer, pokręciwszy głową z niedowierzaniem. - Mam rączego konia. Szczęście masz, że zdążył cię spostrzec.
Nieznajomy nic nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie, że patrzy za posła, w kierunku nadjeżdżających konnych. Kalatar obrócił konia i rozejrzał się. Tamci mijali właśnie młyn i byli ledwie pięćdziesiąt stóp od niego. Obcy, ocenił Kalatar, nie wyglądał na rzezimieszka. Miał wojskowe buty bardzo dobrej jakości, a spod szaty na klatce piersiowej wystawała mu lekka kolczuga obszyta błękitnym materiałem. Nord wyciągnął miecz.
- Jestem posłem Aldmerskiego Dominium, człowieku - powiedział Kalatar, mocno zaniepokojony. - Przepuść mnie, a nie wspomnę o tym incydencie władcom tego miejsca.

Jeźdźcy stanęli obok i jeden z nich chwycił Kalatara za ramię. Ten, będąc już pewnym, że to jakiś przedziwny napad, ruszył w cwał. Młynarz i jego żona z przerażeniem patrzyli na scenę. Dwaj konni ruszyli za posłem, a ten trzeci wyciągnął złoty łuk, napiął cięciwę i szybko wystrzelił. Trafił w udo konia, czym spowodował jego upadek. Kalatar spadł twarzą w błoto. Instynktownie sprawdził, czy listowna odpowiedź wciąż jest u jego boku. Nigdy nie dostawał listownych odpowiedzi. Jeden z jeźdźców wpadł w galopie na Altmera, łamiąc mu żebra, drugi, wielki i barczysty, zatrzymał się obok i nie zsiadał z konia. Trzeci, łucznik, podbiegł i stanął obok barczystego. W końcu ten tratujący zeskoczył z konia i podszedł do zwijającego się w bólu Kalatara.
- Na bogów, w których wierzycie, odpuśćcie mi - mówił łapiąc przyspieszone wdechy i próbując się odczołgać w tył. Było mu ciężko, bo okazało się, że ma też złamaną rękę. - Ja mam żonę i dzieci. Oszczędźcie!
- Galmar, Faridon - spytał szeptem tratujący - co zrobić?
Ten nazwany Faridonem przełożył złoty łuk przez ramię i spojrzał z niesmakiem na barczystego Galmara.
- Zrobiłem, o co król prosił - powiedział. - A na resztę patrzeć nie zamierzam.
Galmar nie odpowiedział. Skrzyżował tylko ramiona i kiwnął głową w stronę najmłodszego z trójki. Krótki wojskowy miecz z oznaczeniem Pierwszej Kompanii zalśnił w dłoni niby-bandyty.
- Nie... - Kalatar splunął krwią i zasłonił się ręką, jakby mając nadzieje, że oprze się ona cięciu miecza najwyższej jakości. - Nie, nie róbcie tego.
Galmar dostrzegł, że w odległości dwustu metrów stał młynarz i przez chwilę zastanawiał się, czy nie dodać kolejnego trupa do tej krótkiej misji. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że świadek nie zaszkodzi. Trzeba po prostu zagrać scenę do końca.
- Olaf - powiedział cicho dowódca - nie zapominasz o czymś?
Olaf szybko się zreflektował. Doskoczył do Altmera i bardzo ostentacyjnie i powoli zabrał mu sakiewkę pełną pieniędzy i zerwał z palca złamanej ręki sygnet Wietrznego Pędu. Wiadomość zostawił w błocie.

I wyprowadził cios.

Jeden cios, prosto w serce, skończył żywot Kalatara, gońca Aldmerskiego Dominium i bliskiego współpracownika Lorda Udomiela. Żona dostała wieści o śmierci męża dopiero po pół roku, ponieważ tyle czasu trwało śledztwo, które miało za cel dokładne ustalenie przebiegu zdarzeń tamtego feralnego dnia. Altmerowie nigdy nie poznali całej prawdy.

poniedziałek, 19 października 2015

Youtubowe serie


Hej! W ostatnim czasie uaktywniłem się mocniej na youtube, więc i tutaj wrzucam początkowe filmiki do moich serii. A nóż widelec może ktoś się skusi? Zapraszam!

Tutaj macie początek dodatku do Wiedźmina 3, czyli Serca z Kamienia


Tutaj dodatek do Xcoma - Xcom EnemyWithin (szykuje się na Xcoma2, oj szykuję!)


A tutaj kickstarterową grę - The Banner Saga

I dodatkowo meczyk w UltimateTeam w FIFA16

wtorek, 6 października 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXII
POWRÓT

I

Po powrocie Endoriila i Maela od Manny i jej plemienia sprawy nabrały rozpędu. Altmerowie, w wyniku kilku decyzji Lionela, mocno zaostrzyli rygor w Arenthii. Wiedzieli już, że szykuje się coś dużego. Coś, co wymaga zastosowania środków nadzwyczajnych. Niepokój w mieście wzrastał. Dochodziło do coraz większej liczby incydentów - drobnych starć między miejskimi Bosmerami, a żołnierzami garnizonu. Lionel chciał tępić te wyskoki i ich prowodyrów z całą stanowczością. Udomiel natomiast był innego zdania. Miał przeczucie, że te wydarzenia to tylko zasłona dymna, mająca na celu odwrócenie ich uwagi od czegoś innego. Nie wiedział jednak, czym jest to coś, choć bardzo bacznie tego wypatrywał. Od szpiega operującego w Skyrim dowiedzieli się, że kompania bosmerska rozrosła się do korpusu. Był to ten sam szpieg, który nie zdołał zlikwidować lidera  podgrodzia, Dareliona, i to mimo finansowej pomocy z Wysp Summerset. W ostatnim czasie agent przycichł, ograniczył się do wysyłania krótkich wiadomości. I to właśnie te informacje sprawiły, że Lionel i Udomiel sądzili, że mają ważny trop w sprawie Demona Frangeldu. Siedzieli teraz we dwóch w ogrodach Pałacu Namiestnikowskiego i wspólnie analizowali posiadaną wiedzę.

- Nasz agent, Granos, informuje - mówił Lionel, siedząc na drewnianej ławce o metalowych zawijanych poręczach - że Darelion żyje i kolejny zamach na niego byłby nierozważny i mógłby zdemaskować samego Granosa.
- Nigdy nie lubiłem takich zabiegów - odrzekł z niesmakiem Udomiel, przysiadając obok namiestnika. - Dziwny naród, Bosmerowie. Pełen zarówno postaci szlachetnych, jak i takich zdrajców jak Granos.
- Przez osobę szlachetną masz na myśli Marka Verre, twojego drogiego przyjaciela?
Udomiel spojrzał z pogardą na Lionela. Tak - pomyślał - mam na myśli właśnie jego, bo w porównaniu z nim ty jesteś tylko egoistycznym prostakiem, działającym tylko i wyłącznie dla siebie.
- Owszem - odpowiedział. - Marek Verre był naszym sojusznikiem w czasach, kiedy ty wykonywałeś mrówczą pracę najniższego urzędnika na Wyspach Summerset. Czy nie tak właśnie było?
- Przejdźmy do rzeczy. - Lionel skrzywił się mocno i udawał, że puszcza tę uwagę w niepamięć. - Korpus bosmerski jest ponoć praktycznie gotowy, a Granos ma wrażenie, że ich celem będzie Valen. Co o tym myślisz? Czy to realne zagrożenie? Czy mogą przejść przez Skyrim i Cesarstwo aż tu, do nas?
- Złożyli przysięgę i jeśli ją złamią, grozi im śmierć - zastanawiał się Udomiel. - Ze Skyrim, przy dobrej organizacji, mogliby się wymknąć w ciągu kilku dni. Cesarstwo to inna bajka. Bez poważnego sprzymierzeńca nie uda im się przejść tak wielką grupą, pozostając niezauważonym. Poza tym tam, w przeciwieństwie do Skyrim, mamy rozbudowaną sieć szpiegów. Trudno więc w to uwierzyć. Z drugiej strony, informacje Granosa są na ogół przydatne, trzeba przyznać. Od niego wiemy, że zastępca Dareliona wyruszył na południe...
- Pomyśleć, że tak długo wiązaliśmy te fakty! - krzyknął Lionel, zaciskając pięść. - Demon Frangeldu! Żaden demon, zwykła jarmarczna sztuczka!
- Zapewniam cię, namiestniku, że to nie była jarmarczna sztuczka. Nasz dąb płonie, a my nie możemy się do niego zbliżyć, nie mówiąc o ugaszeniu. Rany trupów na wzgórzu też nie są w repertuarze nadwornych błaznów. A to, co mówił jedyny, który przetrwał... a raczej, którego wypuszczono... W tym elfie jest coś więcej, widzę to.
- Na ile pewne jest, że ten Endoriil ze Skyrim i Demon Frangeldu to jedna i ta sama osoba? - spytał Lionel.
- Opis się zgadza. Średni wzrost, mocna sylwetka, ciemne włosy koloru rudego. I, przede wszystkim, czerwień w oczach. Granos wspominał tak?
- Tak, tak. Więc to musi być on. Musi być gdzieś w okolicy. Należy go wytropić, to raz - myślał namiestnik i gładził się po brodzie. - Dwa, wyślemy posła do Ulfrika Gromowładnego.
- Poseł do Ulfrika? - Udomiel uniósł brwi. - I co mu powiemy? Nakażesz mu rozwiązanie korpusu jego własnej armii?
- Nie - Lionel uśmiechnął się. - Odetniemy demonowi drogę powrotu. Ładnie poproszę Ulfrika, jako namiestnik północnej prowincji Valenwood, żeby wydał w nasze ręce bosmerskich oficerów jego korpusu. Tych najwyższych, w tym Dareliona i Endoriila, rzecz jasna.
- Zdajesz sobie sprawę, namiestniku, że Ulfrik nie pała miłością do Dominium i Thalmoru? Tak jak jego żona, Astarte, która swego czasu narobiła nam trochę problemów. Zresztą mam wrażenie, że jeszcze więcej narobi. Co powstrzyma Ulfrika przed odmową?
- Jego państwo wciąż jest słabe, a przymierze z Hammerfell bardzo kruche. Astarte marzy się Rubinowy Tron, ale nie jest w stanie go zdobyć. Jesteśmy silni ich słabością. Damy mu ultimatum.
- Ultimatum?
- Nakażemy mu wydanie bosmerskich oficerów. Jeśli tego nie zrobi, to zmierzy się z... Hm... Poważnymi konsekwencjami.
- To za mało. Wyraźnie za mało.
- Ulfrik wie, na co stać Thalmor, a Thalmor stoi za nami murem. Dysponujemy siłą, która może go zmiażdżyć.
- To nieprawda, namiestniku.

Lionel popatrzył nieprzychylnie na Udomiela. W Dominium nigdy nie było lepiej. Tak przynajmniej myślał i szokowała go odpowiedź generała. Popatrzył na niego i czekał na uzasadnienie.
- Nasze państwo osiągnęło apogeum i zaczynam zauważać procesy, które mocno nas osłabiają. Nasi wrogowie, dotychczas podzieleni, zaczynają zawierać sojusze. Bosmerowie, jak sam widzisz po ostatnich wydarzeniach, zaczynają działać.
- Działali i wcześniej - przerwał mu Lionel. - Wszyscy skończyli martwi. Nie chcieli paść na kolana, to sami ich do tego zmusiliśmy. I poderżnęliśmy gardła.
- Wcześniej nie mieli legendarnego Demona Frangeldu i plemienia Latamejów.

To powiedziawszy Lord Udomiel zasępił się. Zaprowadzenie ładu w rejonie było jego odpowiedzialnością, a plemię kanibali mocno ten ład burzyło. Wszystkie inne klany przekupiono, wybito, zwasalizowano, wchłonięto, przesiedlono, ale nie Latamejów. Oni nie przestali walczyć nawet, kiedy oddziały Udomiela zepchnęły ich do Frangeldu. I kiedy wszyscy spodziewali się, że poumierają tam z głodu, oni wrócili silniejsi, ze zdwojoną siłą i z nową przywódczynią. Udomiel niewiele wiedział o Mannie, ale jej działania znamionowały osobę aktywną i lubiącą inicjatywę. Mógłby to wykorzystać - miał już do czynienia z takim typem dowódcy - ale nie w obecnej chwili. Za dużo sił wiązała Arenthia i bezpośrednie okolice. Latamejowie byli jedyną porażką doświadczonego wojskowego i to sprawiało, że spędzali mu sen z powiek.
- Demona dostaniemy w worku od Ulfrika, zobaczysz - kontynuował Lionel - a kiedy już usuniemy zagrożenie ze strony tego korpusu, przekażę ci część sił miejskich, z których pomocą rozprawisz się z tymi plugawymi dzikusami.
Udomiel zdziwił się serdecznością rozmówcy. Wyglądała podejrzanie.
- W ciągu najbliższych dni zastanowię się nad treścią poselstwa do Ulfrika - oświadczył Lionel. - Trzeba go podejść możliwie ostrożnie i tak, aby nie mógł odmówić. Musimy też wysłać najlepszego posłańca. Polecisz kogoś?
- Tak - odrzekł Lord Udomiel. - Kalatar, bardzo doświadczony goniec, a zarazem poseł. Służy mi od lat i właśnie wrócił z Dominium po zasłużonym odpoczynku. Nakażę mu się szykować.

II

Dwa dni po wydarzeniach z głębi puszczy Marek Verre postanowił, że nadszedł czas, by odesłać Endoriila do Skyrim. Zaczęto zadawać różne pytania. Pobyt wędrownego nauczyciela szermierki - Endonalla - w rezydencji przy Alei Wiecznych Dębów wyraźnie się przedłużał. Młode służące zagadywały go na różne tematy, co nie mogło przynieść niczego dobrego, bo woodmerczyk był fatalny w zmyślaniu kłamstw. Dzieci Ninian, czyli wnuki Maela, bardzo polubiły nowego domownika. Szczególnie Eogan, dziesięcioletni chłopiec. Tym większy smutek ogarnął ich, kiedy dowiedzieli się, że Endonall odchodzi.
- Ale wrócisz, prawda, prawda? - spytał cienkim głosem Eogan.
- Masz moje słowo. Wrócę i poszukamy skarbów, dobrze?
Dziecko pokiwało głową, chwilowo przezwyciężając smutek. Brenna, młodsza siostra, podeszła i podarowała Endoriilowi kwiatek z rodzinnego ogrodu. Ninian skrzywiła się.
- Och, Brenna... - westchnęła. - Ile razy mam ci powtarzać, że nie można rwać kwiatków z tego ogródka, co?
- Ale ja... Dla pana Endonalla...
- Wiem, wiem - Ninian pogłaskała dziewczynkę po głowie. - Ładny gest, ale następnym razem spytaj się mamusi.
Rządek służących stał tuż za rodziną. Brakowało tylko jednej osoby - kucharza. Bosmer zastanawiał się dlaczego. Mael podszedł do towarzysza swoich ostatnich wypraw i podał mu dłoń.
- Do zobaczenia. Do zobaczenia niedługo - uśmiechnął się i ponownie wycofał między swoje wnuki.
W końcu służący zamknęli główną bramę, tuż po tym, jak Endoriil i Marek Verre opuścili rezydencję. Tu czekała na nich dorożka.

*

Jechali już dobrą godzinę i byli daleko poza bramami miasta. Konie rżały i dawały do zrozumienia, że coś im się nie podoba. Dorożką mocno trzęsło, bo co chwilę delikatnie zjeżdżali kołami z drogi.
- Możesz mi już powiedzieć, dokąd jedziemy? - spytał Endoriil. - Czy to wciąż tajemnica?
- Jeszcze tajemnica. Ale jeszcze tylko chwilę, obiecuję.
Po ujechaniu kolejnej mili dorożka stanęła, powożący nią elf zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi, zdejmując drugą dłonią swoją czapkę. Dopiero teraz Endoriil dostrzegł, ze to nie kto inny tylko kucharz rodziny Verre. Więc nie tylko słabo gotował, ale i kiepsko radził sobie z końmi, które prychnęły gniewnie, gdy Bosmerowie zanurzali się w las. Szli przez kolejną godzinę, aż znaleźli się w miejscu, które na pierwszy rzut oka nie wyróżniało się niczym. Kucharz podszedł do jednego z największych drzew i zaczął się z nim mocować.
- Może któryś by pomógł, co?

Endoriil zdziwił się. Spodziewał się słowa "pan" przed lub po zdaniu. Kucharz zawsze adresował tak swoje wypowiedzi do każdego domownika rezydencji, poza służącymi. Woodmerczyk popatrzył na Marka, który nie zamierzał się ruszać, więc sam pospieszył z pomocą. Zorientował się, że w korze drzewnej są niewielkie dziury, jakby specjalnie wydrążone na palce. Elfy dźwignęły wierzchnią warstwę kory i położyły ją na trawie. Weszli do środka stromymi schodami. Po chwili byli w niewielkim pomieszczeniu, usytuowanym ledwie metr pod ziemią. Była to kuźnia. Endoriil nie znał się na kowalstwie, ale sprzęt, który widział, wyglądał imponująco nawet dla laika. Wszystko umieszczone na zaledwie kilkunastu metrach. Kucharz podszedł do największego ze stołów, na którym leżał pakunek, owinięty we wzmocnioną jelenią skórę.
- Myślę, że pora wyjaśnić sprawę - powiedział Marek i poczekał, aż kucharz wróci od stołu z paczką. - Jajecznica nie jest głównym specjałem Mahira.
- Mahir - odrzekł Endoriil, zupełnie inaczej patrząc na stojącego przed nim elfa. - A więc tak masz na imię. Zgaduję, że powożenie też nie jest twoją specjalnością.
- Ha! - zakrzyknął kucharz-kowal. - Faktycznie, Marku, bystry ten twój rdzawogłowy.
Obaj z Verre zaśmiali się gromko, ale ucichli po chwili. Marek skinął głową na Mahira, który uchylił fragment jeleniej skóry i pokazał Endoriilowi zawartość pakunku.
- Mahir jest arcymistrzem zbrojnictwa z klanu Yvanni - tłumaczył Marek głosem poważnym jak rzadko kiedy. - Znam go od dziesiątek lat i kiedy dowiedziałem się, co się stało z jego klanem... Wysłałem ludzi, żeby sprawdzili czy ktoś przeżył, czy można jakoś pomóc. Mahir był ledwo żywy. Od tamtej pory jest u mnie pod przykrywką kucharza. Jego umiejętności są nieocenione. Postanowiliśmy więc, że w końcu z nich skorzystamy. Oto nasz prezent dla ciebie.

Członek nieistniejącego już klanu Yvanni wręczył Endoriilowi zbroję. Skórzane łączenia spajały elementy ze zwierzęcej skóry z cienką, lecz wyraźnie twardą kolczugą. Na wysokości piersi, po środku pancerza, widniał malunek - dąb stojący w ogniu. Jakość wykonania tego pancerza nie pozostawiała cienia wątpliwości, że autorem był mistrz w swoim fachu. Endoriil skłonił się więc i podziękował, chowając zbroję do plecaka.
- Wracajmy do dorożki - powiedział Marek. - Szukaj sposobności, Endoriilu. Potrzebujemy was, wiesz o tym.
- Wiem. Zrobię, co się da i kiedy się da.
- A więc i ja zrobię coś dla ciebie.
- Ty? Dla mnie? Przecież właśnie dostałem zbroję, a do tego przez trzy miesiące mieszkałem u ciebie w domu. Co ty jeszcze możesz dla mnie zrobić? Tylko proszę, niech to nie będzie kolejna niespodzianka. Powiedz teraz.
- Z radością - uśmiechnął się Marek. - Nie będziesz wracał gościńcem. Nie będziesz też wracał drogami bocznymi. Nie będzie to trwało ani tygodnie, ani miesiące.
- Więc będę wracał...?
- W świątyni Y'ffre są kapłani, którzy za drobną opłatą teleportują cię do Akademii Magów w Winterhold. A z wielu twoich opowieści wiem, że serce cię tam ciągnie, prawda?
- Drobną? - spytał Mahir.
- No, nie do końca, ale Endoriil chyba zgodzi się, że warto, hm?
Endoriil ożywił się. Tam właśnie była Luna. Opowiadał już o niej Markowi i Maelowi wcześniej, ale dopiero po wizycie u Latamejów i kontakcie z Manną myślał o niej praktycznie w każdej godzinie. Nie mogło ułożyć się lepiej! - myślał.

III

Wyruszyli do świątyni dopiero po zmierzchu, przesiadując kilka godzin w karczmie "Leśny Czar". Endoriil jako jedyny nie pił jednak alkoholu; pamiętał, jak na niego działa, a skoro za kilka chwil miał się widzieć z Luną, wolał być trzeźwy. Czy ona w ogóle o nim myśli? A jeśli tak, to jakie te myśli są? Jak zareaguje, kiedy go zobaczy? Sam złapał się na tym, że jego głowa jakby zupełnie wyrzuca z siebie kwestię walki o wolność Bosmerów. Teraz liczyła się tylko Luna.

Weszli do świątyni Y'ffre bez żadnych problemów. Jeden z kapłanów robił zakupy na miejskim rynku, gdzie zagadał go Mahir. przy okazji machając mu przed oczyma tłustą sakiewką. Przewodnik duchowy już godzinę później stawił się pod knajpą z dwoma kompletami kapłańskich szat. Endoriil i Marek Verre ubrali się w nie w zaciemnionym kącie izby. Woodmerczyk dźwigał dość ciężki plecak z małą ilością zapasów, z nowym pancerzem i wetkniętym mocno na siłę mieczem. Mahir żegnał się:
- Endoriil. Niech ta zbroja dobrze ci służy. Być może to jedyny i ostatni wkład klanu Yvanni w walkę z Altmerami...
Mahir spuścił głowę. Stracił cały klan, a sam był w zbyt podeszłym wieku,by walczyć jako żołnierz, dlatego mocno liczył na Endoriila.
- Już niedługo o twoich umiejętnościach dowie się każdy Bosmer, Mahirze - odpowiedział Endoriil. - I każdy zapamięta nazwę twojego klanu. Na wieki, zapewniam cię.

*

Prowadzeni przez kapłana przeszli obok straży bez przygód. Długie schody, prowadzące na górę, były najpoważniejszą przeszkodą na ich drodze. Po kilku chwilach Marek Verre musiał zwolnić, nie nadążał. Gdy dotarli na szczyt, Endoriil jeszcze raz spojrzał na Arenthię. Perspektywa sprzed wejścia do świątyni Y'ffre była niesamowita. Widać było, że miasto było stawiane tak, by oddać cześć czczonemu przez Bosmerów bóstwu. Wszystkie uliczki w tej części Arenthii były skierowane wprost na ten monumentalny i niezwykle stary budynek. Wrota uchyliły się przed nimi delikatnie i zamknięto je tuż po tym, jak zniknęli w ciemności.

Wielka długa  sala, po której obu stronach stało po siedem dużych i przysadzistych kolumn, była zaciemniona. Na samym środku przybytku mieściła się marmurowa fontanna, której biel była szczelnie okryta ciemną zielenią oplatających ją roślin. Endoriil żałował, że noc była pochmurna, ponieważ przez okrągły otwór w dachu świątyni wlewałoby się do sali księżycowe światło. Teraz jednak panował tu mrok, rozświetlany tylko przez dwie pochodnie stojące po przeciwległej stronie sali, przy czymś, co wyglądało na ołtarz.
- To tutaj składano ofiary ze zwierząt? - spytał.
- Co? - odrzekł kapłan, otwierając boczne drzwi, gdzie siedział kolejny mnich. - Tak, tak, dopóki można było i dopóki mięsa zwierząt nie zaczęto żałować. Pamiętam takie czasy, że niemal dzień w dzień posadzka ołtarza ociekała czerwienią, tyle zwierząt składano w ofierze. A to za powodzenie w miłości, a to za ozdrowienie dzieci. I kiedyś, panowie drodzy, nie przyjąłbym was tu, ale skoro datków ofiarnych nie ma, a jakoś sobie radzić musimy, to jesteśmy.
Powiedziawszy to rzucił drugiemu kapłanowi sakiewkę. Ten zdumiony potrząsnął nią.
- Co jest? - spytał, najwyraźniej wybudzony ze snu.
- Robota dla ciebie - odrzekł ten pierwszy. - To, co zwykle.
- To, co zwykle? - powtórzył Marek, dziwiąc się spod kaptura fioletowej szaty. - To znaczy, że macie więcej zleceń teleportacji?
- Oczywiście, panie Verre.
Marek zmartwił się. Został rozpoznany, a zależało mu na anonimowości. Pech jednak chciał, że jego twarz była powszechnie znana i, jak widać, nawet pod kapturem anonimowym być nie mógł.
- I kto się teleportuje? - zagadnął Endoriil.
- A, różne elfy, nieznajomy. Mógłbym poprosić o imię towarzysza szanownego radnego?
- Nie mógłbyś - uciął Marek. - Ta sakiewka tak głośno brzęczy właśnie dlatego, że mój kompan ma pozostać anonimowy.
- Jakie elfy? - drążył temat woodmerczyk.
- Ano, uciekają, panie, przed wojną i prześladowaniem. Korzystają z naszych usług i układają sobie życie na nowo, w innym miejscu.
- Ci, co ich stać na wasze usługi, tak?
Endoriil skrzywił się. Cena, jaką Marek Verre musiał zapłacić za teleport, była wielka. Elf zdawał sobie sprawę, że teleportowano tylko tych bogatych. Albo biedniejszych, którzy sprzedali absolutnie wszystko, aby wysupłać odpowiednią kwotę dla chciwych kapłanów.
- Nie zwlekajmy - zasugerował Marek i podał dłoń Endoriilowi. Uścisnął ją bardzo mocno. - Po tym wszystkim, co przeszliśmy, nie muszę chyba mówić, że czekamy z niecierpliwością. Na ciebie i całą resztę. Postaramy się, żeby wszystko było tu dopięte na ostatni guzik. Przekonaj ich. Zrób, co możesz.

Dwaj kapłani przyglądali się znudzeni. Widzieli już w tym miejscu sporo dramatów, które niejednego przyprawiłyby o łzy. Na przykład rodzinę, która nie mogła opłacić teleportu dla wszystkich członków, więc wysyłano tylko matkę i dwójkę dzieci, podczas gdy ojciec musiał zostać. Zdarzały się sytuacje, gdy bosmerskie rodziny widziały się w komplecie ostatni raz właśnie tu, w świątyni. Przy takich sytuacjach takie zwykłe "do zobaczenia" nie budziło w nich żadnych emocji.
- Możemy już? - powiedział jeden, głosem mocno zniecierpliwionym. - Kolega mówi, że do Akademii Magów w Winterhold, tak?
- Tak - odpowiedział Endoriil, a na jego twarzy pojawił się niekontrolowany uśmiech.
Jeden z kapłanów usiadł na wykutej z marmuru ławeczce i liczył pieniądze. Drugi wypowiedział serię zaklęć, układając przy tym dłonie w kilka przedziwnych kombinacji. Niewielka salka boczna świątyni Y'ffre wypełniła się na ułamek sekundy jasnym światłem. Ostatnim, co zapamiętał Endoriil z Arenthii był łagodny uśmiech Marka Verre.

IV

Boli! Ach, jak mocno boli! - pomyślał Endoriil, wisząc w ciemnościach, nie czując pod nogami żadnego oparcia, ale też nie spadając w dół. Ten stan zawieszenia trwał jednak ledwie sekundę, bo od razu potem wylądował na głównym placu Akademii Magów w Winterhold, na dalekiej północy Skyrim. Jeszcze zanim w ogóle zdążył się rozejrzeć, zwymiotował nagle na lekko oblodzony kamienny chodnik. Brzuch powoli wracał do normy, a będący na kolanach Endoriil rozejrzał się. Klęczał dokładnie przed czymś w rodzaju studni, z której biło w górę błękitno-fioletowe światło, a tuż za nią stał kilkumetrowy posąg, przedstawiający maga rzucającego jakieś zaklęcie, albo powstrzymującego coś. Jego wyrzeźbione w kamieniu szaty sprawiały wrażenie falujących pod wpływem wiatru. Bosmer był teraz pośrodku otoczonego wysokim kamiennym półkolem placu. Konstrukcja była imponująca. Za pomnikiem stał wielki budynek, centralne miejsce akademii. Po bokach były dwa mniejsze, ale wciąż imponujące.
- Wołajcie jakiegoś nauczyciela! - krzyknął jeden z młodych adeptów.
Dopiero teraz Endoriil dostrzegł, że przygląda mu się gromadka uczniów. Kilkoro siedziało na ławeczkach i przeglądało notatki, inni po prostu relaksowali się, spacerując po placu.
- Sztuka teleportu. Chciałabym to umieć - powiedziała jedna z magiczek. Chwilę potem dodała: - Tylko bez tych nieprzyjemności żołądkowych.
- Jest jakieś miejsce, gdzie mógłbym się odświeżyć? - powiedział podróżnik.

*

Rodizok, altmerski mag, przesłuchał przybysza, ale dowiedział się niewiele. Obcy cały czas przyglądał mu się podejrzliwie. Nic dziwnego, myślał Altmer, w końcu mówi, że przybywa z Valen, a gdzie jak gdzie, ale tam ich obie rasy kiepsko się ostatnio dogadują.
- Uchodźca z Valenwood, przystrojony w szaty maga, chociaż magiem nie będący - wyliczał Rodizok. - I chcesz się zobaczyć z naszą adeptką.
Byli w jednej z mniejszych komnat dla nowo przybyłych uczniów. Fioletowa szata kapłana leżała na ziemi, a Endoriil właśnie nałożył swój płaszcz na ramiona. Pod spodem miał lekką skórzaną zbroję zakupioną w Arenthii. Prezent od Mahira wciąż trzymał w plecaku, z którego lekko wystawał miecz, przyciągając uwagę Rodizoka.
- Ciekawa broń, mogę? - spytał.
- Śmiało - odrzekł, pamiętając zakończone fiaskiem próby wyciągnięcia go przez jednego z Latamejów.
Rodizok jednak tylko lekko wyciągnął broń z plecaka, przyjrzał się i odłożył z powrotem. Patrzył na rękojeść, a potem na dłoń niespodziewanego gościa. Dostrzegł bliznę. Nie pytał. Na razie.
- Domyślasz się pewnie, że twoje wtargnięcie jest niemile widziane przez Akademię - powiedział zimno. - Mocno przestraszyłeś naszych adeptów. I ubrudziłeś plac.
- Przepraszam z całego serca - sarkastycznie odpowiedział Endoriil, nie siląc się nawet, by zabrzmieć miło. - Czy adeptki poinformowały Lunę, że na nią czekam?
- Owszem, ale nie wiem, czemu chciałaby się spotykać z kimś takim jak ty.
- Co to ma znaczyć? - Endoriil zareagował gniewnie.
- Ach, nie to, co myślisz - Rodizok roześmiał się. - Miałem na myśli osobę nie dysponującą talentem magicznym. Ach, Bosmerowie i ich gorące głowy. Ale już na poważnie i bez żadnych uprzedzeń: słuchaj, nie masz prawa przebywać tu, jeśli nie jesteś członkiem naszego kręgu. Strażnik odeskortuje cię do karczmy w mieście i tam poczekasz na Lunę. O ile w ogóle będzie chciała się z tobą spotkać.
- Będzie chciała - odpowiedział Endoriil.

Przed komnatą już czekał wspomniany strażnik i odprowadzał elfa wpierw do bramy, a potem przez długi kamienny most. Wzrok kilkunastu adeptek i adeptów odprowadzał przybysza, ale Luny wśród nich nie było. Idąc przez most, Endoriil poczuł chłodne powietrze Skyrim, wiatr dmący z każdej strony nieprzyjemnie schładzał mu policzki. Już teraz zatęsknił za ciepłym Valenwood. Spacer nie trwał długo. W końcu strażnik bezceremonialnie odwrócił się i zaczął wracać przez most, a Endoriil stał pośrodku czegoś, co kiedyś było dużym miastem. Teraz było tu zaledwie kilka domów na krzyż i karczma, do której elf wszedł i chociaż obiecał sobie nie pić alkoholu, to od razu po wejściu zamówił wino. Wziął też dwie szklanki i czekał.

*

Trudno jej było uwierzyć w opowieści Patty, koleżanki z drugiego roku studiów magicznych, ale kiedy przechodziły przez plac, zorientowała się, że nie jest to żaden dowcip. Luna, młoda cesarska o jasnych blond włosach, niepewnie stąpała przed siebie. Wszyscy adepci patrzyli na nią, większość z dziwnym uśmieszkiem na ustach. Pulchna Patty, niezwykle otwarta i sympatyczna dziewczyna, nie mogła powstrzymać pytań.
- Kim on dla ciebie jest, co? - mówiła z wypiekami na twarzy. Słowa wypadały z jej ust w niesamowitym tempie: - Edna mówi, że całkiem przystojny ten twój elf, ale ja to go nie widziałam. Kaptur miał na sobie, wiesz? Ale podobno magiem nie jest, Rodizok już go wziął na spytki i podobno z samego środku lasów Valen się teleportował! Niesamowite, nie sądzisz?
Luna uwierzyła. Endoriil jest tutaj! Czeka na nią w karczmie, a ona jest tą wieścią przytłoczona. Co on tu robi? Co on sobie myśli? Czy coś się stało?
- Co on jakiś twój luby, tak? - Patty drążyła temat, uśmiechając się z podniecenia. - Ach! Już wiem! To ten elf musi być! Ten, co o nim mówiłaś, jak piliśmy to wino, które ukrad...
Dziewczyna wstrzymała się w ostatniej chwili. W końcu ukradły to wino Ednie, kiedy ta była na wyprawie do Saarthalu razem ze swoją klasą. A teraz stała ledwie kilka metrów obok i mogłaby się mocno zdenerwować, gdyby dowiedziała się, co stało się z jej czerwonym cienistym z Cyrodiil.
- No! To ten, prawda, prawda? Endoriil, tak?
- Patty, porozmawiamy później, dobrze? - Luna odpowiedziała zatroskanym głosem.
I kiedy była już kilka metrów od bramy prowadzącej na kamienny most, Patty wstrzymała ją, chwytając za ramiona. Obróciła ją w stronę komnat adeptek.
- No coś ty, Luna. Taka nieumalowana?

*

To on. To naprawdę on. Przekroczyła próg karczmy i stała jak wryta, bo dopiero teraz była pewna, że to prawda. Stała w tym samym bordowym płaszczu, który miała na sobie w dniu, w którym się spotkali. Przyglądała się mu. Siedział samotnie przy stole w opustoszałej karczmie i pił wino. Zostało pół butelki. Jego płaszcz był przełożony przez ławę, o którą się teraz opierał. Wyglądał inaczej niż go zapamietała. Jakby się lekko postarzał, spoważniał. Sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego, a jego czoło delikatnie marszczyło się, gdy dolewał sobie wina. Luna uśmiechnęła się, wspominając wieczór w Laanterii, jeden z ostatnich beztroskich momentów. Miniony rok spędziła na dalekiej północy, odcięta od świata. Poznawała sekrety magii ze szczególnym uwzględnieniem szkoły iluzji, w której przejawiała niemały zdaniem nauczycieli talent. Wspólne picie z Patty było jedną z niewielu chwil, gdy mogła się zrelaksować, ale taką wybrała dla siebie drogę. Chciała czarować i to potężnie, a właśnie tu mogła się tego nauczyć. W końcu podeszła.
- Endoriil... - powiedziała cicho, stając przy stole.
Gdy ją dostrzegł, natychmiast wstał, doskoczył i mocno przytulił. Wziął głęboki oddech przez nozdrza. Luna nie wiedziała, że jej zapach kojarzy mu się ze świeżą rosą z puszcz Valen. Obejmował ją mocno i pocałował w policzek. Również mocno.
- Luna - powiedział, a błogi uśmiech zstąpił na jego twarz. - Tyle czasu cię nie widziałem. Jesteś dokładnie tak piękna, jak pamiętam. Usiądź, napij się!
Nie odpowiedziała. A chwilę wcześniej nie odwzajemniła objęcia. Nie wyciągnęła rąk. Trzymała je przy sobie, jakby zdrętwiałe i niezdolne do reakcji. Endoriil nalał jej wina i wzniósł toast za spotkanie - wypiła, wciąż milcząc. Była totalnie zaskoczona jego wizytą.
- Zastanawiasz się, dlaczego tu jestem, co?
- Nie będę ukrywać - uśmiechnęła się delikatnie. - Zastanawiam się.
Milczeli przez chwilę: ona - zdumiona, on - przyglądający się jej uśmiechowi, lekko zarumieniony na twarzy. Karczmarz bezszelestnie podszedł i wymienił opróżnioną butelkę wina na nową.
- Jesteś taka piękna.
- Ech... - spuściła głowę. - To jak tu trafiłeś? Teleport? Wzbudziłeś spore zainteresowanie moich koleżanek.
- Teleport z Valen. Byłem tam - powiedział i zastanawiał się chwilę, czy może jej opowiedzieć całą prawdę o tym, co wydarzyło się od ich ostatniego spotkania. Po dłuższej chwili milczenia doszedł do wniosku, że nie będzie jej okłamywał, ale parę faktów przemilczy, bo ich tłumaczenie zajęłoby wieki. Kontynuował: - Darelion wysłał mnie do Valen, żebym nawiązał z kimś kontakt. Ten ktoś może nam pomóc, a my możemy pomóc jemu.
- Może wam pomóc w budowie podgrodzia? W listach od Ri czytałam, że idzie wam świetnie. Nawet mimo tego, że Nordowie rzucają wam kłody pod nogi.
- Nie chodzi o pomoc na podgrodziu. Tam sobie radzimy, dokładnie tak.
- Pisał też o kompanii bosmerskiej i że walczyliście na Pograniczu. Przyznam szczerze, że trochę się martwiłam.
Endoriil uśmiechnął się.
- Podobno jesteś jednym z liderów, czyli spełniasz plan Faridona, prawda? Ty i Darelion. No i Granos, tak?
- Granos nie ma nic wspólnego z korpusem. To tylko duchowy przewodnik, ale ja i Darelion, tak, właśnie my zebraliśmy to do kupy. Ale nie tylko. Są też Neven, Neafel, Baelian, Daren. Jest nas coraz więcej.

Znów milczeli przez dłuższą chwilę. Zrobiło się niezręcznie. Endoriil dolał wina, oboje się napili. Patrzył na nią i szukał jej wzroku, ale ona uciekała oczami to na stół, to na ścianę.
- Kocham cię, Luna. Cały czas, wiesz?
- Endoriil...
Spojrzała na niego, ale w jej wzroku był smutek i żal. Być może gdzieś daleko za nimi była miłość, ale nie dostrzegał jej. Już nie.
- Ja mam tu mnóstwo obowiązków, wiesz? - Luna lekko się jąkała. - Zaczęłam właśnie drugi rok, a to znaczy, że do teorii dochodzi praktyka. Już za dwa miesiące mam iść z grupą badać Saarthal. Wiesz, ile to dla mnie znaczy?
- Nie kochasz mnie?
- Endoriil, proszę... - mówiła, coraz bardziej zmieszana. - Ty też masz obowiązki. Jesteś w kompanii w armii króla Ulfrika i jesteś ważny na podgrodziu, tak słyszałam. To znaczy czytałam, Ri mi pisał. Kto wie, jakie rozkazy dalej dostaniecie. A właśnie, jak z Ri? Dalej się przyjaźnicie, prawda?
Endoriil nie odpowiedział. Zamiast tego wypił swój kubek do dna i szybko napełnił go ponownie, aż po brzegi. Znów wziął kilka łyków. Jeden z liderów podgrodzia Whiterun i oficer kompanii bosmerskiej - to wszystko, co w nim teraz widziała? Minęło sporo czasu. Teraz, po kilkumiesięcznym pobycie w Valen, stał się kimś więcej. Wiele osób w ojczyźnie mocno na niego liczyło, dla innych stał się legendą bądź koszmarem - Demonem Frangeldu. Wkrótce miał rozpocząć się bój o wolne Valen. Bosmerowie szykowali się, by stanąć do walki z potęgą Dominium, a on - zwykły woodmerczyk - miał stanąć na czele tego zrywu. Dobrze pamiętał to, co pokazał mu Mael - rozkopane doły pełne ciał innych, którzy wznieśli broń i okrzyki o wolności. Na szali było jednak coś znacznie większego niż jego własne życie. Już teraz czuł, że na jego barki spadnie odpowiedzialność za tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy istnień. Jego część chciała tego - walki o wolne Valenwood i rozgromienia wrogów, ale była też druga część. Ta, która do niedawna milczała, a teraz siedziała naprzeciw młodej blondynki i błagalnym wzrokiem prosiła o słowa "kocham cię" z tych drobnych, czerwonych ust. Ta część rosła w siłę i w tej chwili przyćmiła pierwszą.
- Odejdźmy gdzieś razem - powiedział nagle, zaskakując nawet samego siebie, ale nie przerywał: - Odejdźmy daleko od Altmerów, Bosmerów i od Cesarstwa. Żyjmy we dwoje na jakimś odludziu, z dala od problemów tego świata. Zostawmy to wszystko, tak po prostu.
Luna znów spuściła wzrok.
- To nie musi być Skyrim - kontynuował. - Wiem, że tu zimno. Dla mnie nawet zdecydowanie za zimno. Gdzieś nad morzem w Cesarstwie? Jakaś mała wioska, która żyje z rybołówstwa. Co ty na to?
- Ty nic nie rozumiesz! - Luna uniosła rozedrgany głos.
- Albo coś czujesz, albo nie. Czujesz?
- Nie o to chodzi!
- Właśnie o to, Luno. Kocham cię. A ty?
- Ja jestem magiem! To znaczy chcę być magiem. Nie rozumiesz?! - wykrzyknęła. Endoriil milczał. Luna kontynuowała: - Zostawiłam rodzinę, żeby tutaj dotrzeć. Zostawiłam matkę, zostawiłam ojca. Wzięłam praktycznie całe ich oszczędności, żeby mieć szansę dotarcia tutaj, a i tak nie starczyło nawet na połowę drogi! Gdyby nie Ri, nie byłoby mnie tu. To powinno ci pokazać, z jak majętnej rodziny pochodzę i jak wiele wyrzeczeń to wszystko mnie kosztuje... Moją jedyną szansą na osiągnięcie czegoś w życiu jest magia. Podobno mam do tego talent. A skoro mam do czegoś talent, to chcę go wykorzystać. Ty masz swoje sprawy na podgrodziu, czujesz się dla nich ważny. Ja też chce się czuć dla kogoś ważna.
- Dla mnie jesteś najważniejsza - powiedział i otulił jej rękę swoimi dłońmi. - Powiedz słowo, a odejdziemy. O pieniądze nie musisz się martwić.
- Dla ciebie? - odpowiedziała znacznie spokojniej, gdy poczuła ciepło jego dłoni. - To nie to samo. Ja chcę coś osiągnąć. I kiedyś wrócić do rodziców i pokazać im, że ich córka jest kimś ważnym i sporo potrafi. Postawić im dom i zatrudnić służbę, żeby ojciec nie musiał już harować w polu, a matka łatać ciuchów innych z wioski po to tylko, żeby mieć na chleb. Ale co taki leśny elf jak ty może o tym wiedzieć!

Luna znów wybuchła i nie przestawała mówić:
- Wychowałeś się w lesie i jedyne, co cię wtedy interesowało, to pewnie czy zjecie dziś dzika, czy jelenia! To, co się stało twojemu klanowi to tragedia, ale takie tragedie zdarzają się codziennie w całym Tamriel, Endoriil. Czy ty w ogóle jesteś w stanie to zrozumieć?
Wiem - pomyślał, ale nie odpowiadał. Widziałem więcej niż myślisz. Ale jaki sens ma powiedzenie tego teraz?
- Ri dał szansę i mnie, i tobie. Postaram się ją wykorzystać. Chcę zostać szanowanym magiem i to na tym się skupiam. Nie odejdę z tobą.
Endoriil zamknął oczy i zanurzył głowę w dłoniach. Chciał płakać, ale nie potrafił. Zamiast tego oddychał głęboko.
- Przepraszam... - powiedziała Luna, gdy nieco ochłonęła i zobaczyła reakcję elfa. - Wiem, że przesadziłam, ale musiałam to powiedzieć.
- Wystarczyło zwykłe: nie, nie kocham, odejdź - powiedział smutnym głosem, otworzywszy oczy i dopijając wino.
Podczas kolejnej chwili milczenia Endoriil sięgnął pod stół i wyciągnął swój plecak. W mgnieniu oka znalazł błękitny szal, nieco ubrudzony w wyniku podróży, i położył go na stół.
- Zdaje się, że powinienem ci to oddać.
- To był prezent... Prezentów się nie zwraca. Zachowaj go.
- Po co? - spytał szeptem. - Żeby przypominał mi o tym, co właśnie tracę?
Luna wstała od stołu, założyła bordowe rękawiczki i nasunęła na głowę kaptur swojej szaty. Patrzyła na elfa. Był rozbity i załamany, ale nie mogła mu dać tego, czego od niej oczekiwał. Nie teraz. Liczyła, że Endoriil znajdzie sobie kogoś, z kim będzie szczęśliwy, a przynajmniej tak sobie mówiła.
- Żegnaj, Endoriilu - powiedziała i wyszła z karczmy, a jej oczy zaczęły łzawić.
Gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem, elf zamówił kolejną butelkę wina. A potem kolejną.

V

Endoriil odzyskał przytomność. Jego ciało podskakiwało zupełnie nierytmicznie, a drzewa wokoło zdawały się powoli zostawać w tyle. Zorientował się, że jest na wozie, powożonym przez Altmera. Był to specjalista od magii zniszczenia - Rodizok. Trzymał wodze i raz na jakiś czas popędzał parę dostojnych koni. Zmierzali na południe po wąskiej drodze. Kilka mil na północy, a więc daleko w tyle za nimi, Endoriil dostrzegał miasto.
- Gdzie my jesteśmy? - mówił, przecierając zmęczone oczy. - Co to za miasto? I co ja z tobą robię?
- O, obudziłeś się - odrzekł Rodizok i rzucił na tył bukłak obszyty grubą warstwą zwierzęcego futra.
Endoriil bardzo szybko odkorkował go i pociągnął kilka łyków grzanego wina. Niezwykle przyjemne uczucie przebiegło mu przez wysuszone gardło i zadomowiło się w żołądku, ogrzewając całe ciało.
- Godzinę temu minęliśmy Windhelm. Sporo przespałeś, mój ty towarzyszu podróży.
Bosmer zastanawiał się, jakim cudem jest na wozie z Altmerem. Może to jakaś magia?
- To jakaś magia? - spytał.
- Jaka tam magia. Spiłeś się, bracie merze. Karczmarz mi cię wrzucił siłą do wozu, jak brałem u niego zapasy na drogę. Powiedział, że od dwóch dni siedzisz tam i zalewasz smutki jakieś. Domyślam się więc, że spotkanie z Luną szczęśliwego zakończenia nie miało? - spytał, ale po chwili sam zmienił temat, widząc narastający gniew rozmówcy: - Ten twój miecz. Ciekawa broń. Zaklęta.
Ostrze Zemsty wciąż było w lodowej pochwie, ale leżało tuż obok Altmera.
- Opowiesz mi o tej broni? Ostrze Zemsty, ładna nazwa. Lodowa pochwa też ciekawa.
- Mówiłem przez sen?
- A gdzie tam. Za młodu uczyłem się języków.
Endoriil zdziwił się. Z tych dwóch opcji swoje mówienie przez sen uważał za bardziej prawdopodobną niż Altmera poliglotę.
- Zdobyłem go w puszczy Valen.
- W zwykłej puszczy? - drążył temat Rodizok. - Na dłoni masz aktywator. Takich rzeczy nie rozdają wiewiórki każdemu przechodniowi w puszczy Valenwood, jak sądzę.
- Ciekawski jesteś.
- Taka już moja wada, jak twierdzi wielu. Ja natomiast uważam, że to zaleta - uśmiechnął się Altmer. - Wyciągniesz broń? Mógłbyś to dla mnie zrobić?
Cień niepewności przemknął po obliczu Endoriila. Altmer to zauważył.
- Jestem badaczem magii zniszczenia. I praktykuję sam. Po prostu chciałbym to zobaczyć, bo domyślam się, że ów miecz ma coś wspólnego z moją dziedziną magii.
- Skąd wiesz? Próbowałeś go wyjąć?
- Oczywiście, ze próbowałem, za głupiego mnie masz? - Rodizok znów się roześmiał. - Ale wiem i bez próbowania. Na dłoni masz aktywator, a lodowa pochwa stanowi potężne antyzaklęcie. Jeszcze przed chwilą myślałem, że zwykłe, ale twoja niechęć do zademonstrowania mi miecza zmienia moją optykę. Boisz się potęgi, która drzemie w tej broni, prawda?
- Mylisz się, nie boję się.
- Więc uważasz, że ja bym się przestraszył? Uwierz mi, niejedno w życiu widziałem.
- Nie wyciągnę miecza, zapomnij o tym.
- Ech... - Rodizok westchnął. - Wielka szkoda, wielka, naprawdę. Odkupię więc od ciebie tę broń. Oferuję ci za nią dziesięć tysięcy septimów.
Endoriila zatkało. Dziesięć tysięcy to mnóstwo pieniędzy, ale pieniądze to ostatnie, czego teraz pragnął. Sięgnął więc po to, czego pragnął w tej chwili zdecydowanie najmocniej - bukłak pełen grzanego wina.
- Dwadzieścia tysięcy - Altmer podbił cenę. - Co powiesz?
- A umiesz sprawić, żeby kobieta się w tobie zakochała?
- Mój drogi bracie merze - odparł Rodizok tonem pouczającym, który przypominał Bosmerowi Ri'Baadara. - Ze wszystkich tajemnic magicznych pragniesz tej, której nikt jeszcze nie rozwikłał. W obliczu fiaska naszych negocjacji sugeruję, żebyś się zrelaksował i rozkoszował winem, póki ciepłe. Za dwa dni będziemy w Whiterun.
______________________________________________________
Spis treści bloga z odsyłaczami do wszystkich odcinków znajdziesz TUTAJ