POWRÓT
ODCINEK II
SPOTKANIE
I
ODCINEK II
SPOTKANIE
I
Las
był dziki, pełen niepokojących dźwięków. Galen i Ernest szli bok w bok,
stąpając ostrożnie. Wyruszyli o świcie, słońce było coraz bliżej
najwyższego punktu swojej codziennej wędrówki - wyprawa przeciągała się.
Szukali człowieka, który żył w gęstwinie co najmniej od kilku miesięcy.
Przypuszczali, że trudno będzie go znaleźć, ale musieli spróbować. Nie
widzieli innego wyjścia, innej opcji obrony przed bandycką szajką, która
napadła ich społeczność poprzedniego dnia. To, że wybrali zwrócenie się
do zupełnie im nieznanego człowieka z prośbą o pomoc, wcale nie
sprawiało, że uważali tę decyzję za dobrą. Po prostu nic więcej nie
przychodziło im do głowy. Bali się, tym bardziej, że wokoło owego
osobnika narosło mnóstwo mitów; niektórzy uważali, że nie jest
człowiekiem, że może być wampirem, wilkołakiem albo innym, śmiertelnie
groźnym monstrum. Ernest, wójt wioski, szczerze liczył jednak, że obcy
jest potężnym czarodziejem-banitą, który byłby w stanie pokonać całą
grupę bandziorów przy pomocy ognistych kul i tym podobnych sztuczek.
Galen natomiast dawał wiarę jednemu ze swoich kolegów rybaków, który
podczas dyskusji w karczmie twierdził, że nieznajomy jest po prostu
samotnikiem o morderczych skłonnościach, który poluje na wszystko, co
żyje w lesie, w tym również ludzi. Podczas marszu do uszu chłopów
docierało mnóstwo dźwięków, często zupełnie im nieznanych. Wiedzieli, że
w okolicy występowały drapieżniki, które nie pogardziłyby ludzkim
mięsem. Mieli tylko nadzieję, że osoba, której szukają, ma odmienny gust
kulinarny.
- Boisz się, wójcie? - powiedział Galen drżącym
głosem, wspomagając swoje kroki grabiami, którymi podpierał się niczym
laską. Był jednym ze starszych mieszkańców wioski, nawet wśród tych,
którzy mieszkali w niej teraz, w czasie wojny.
- A kto by się nie
bał? - odrzekł mu Ernest. Miał przy boku krótki wyszczerbiony miecz,
który dyndał mu swobodnie za paskiem i uderzał w lewe udo, coraz mocniej
je siniacząc. Nie przywykł do noszenia broni, ale wiedział, że na taką
wyprawę nie można iść z gołymi rękoma, przynajmniej pod względem oręża.
Wciąż jednak nie miał pojęcia, co mógłby zaproponować obcemu za pomoc.
Powiedział: - Słuchaj, Galen. Lepiej, żebyśmy mieli jakąś ofertę dla
tego samotnika, nagrodę jakąś, rozumiesz? Myśl.
- Ryby możemy mu dać i piwa trochę, jak uprosimy naszą karczmareczkę, bo cóż więcej mamy?
-
Nic. - Ernest zwiesił głowę. - Musimy liczyć na to, że ten ktoś jest...
dobry i pomoże, ot tak, z serca. Naiwne to, wiem, ale co innego nam
pozostaje.
Usłyszeli jakiś dźwięk, jakby rzężenie. Bali się, ale
powoli zmierzali w stronę, z której dochodził. Galen wychylił się zza
drzewa i zobaczył niecodzienny widok. Sporych rozmiarów sieć wisiała na
grubej gałęzi jednego z drzew, a w środku wiercił się niewielki stwór.
Podeszli bliżej pułapki, którą zapewne zastawił człowiek z lasu. Stwór
wisiał na wysokości półtora metra i wyglądał obrzydliwie, był niewielki,
gdyby stał, sięgałby chłopom nieco powyżej pasa. Miał sporych rozmiarów
głowę, przynajmniej porównując ją z resztą jego plugawego ciała. Zaczął
szarpać mocniej, kiedy dostrzegł dwóch ludzi.
- To musi być trupojad! - powiedział Galen i otworzył szerzej oczy. Zaczął obchodzić pułapkę.
- Trupojad? Znaczy się truposzy pożera? - Ernest skrzyżował ręce i przyglądał się z ciekawością uwięzionemu potworowi.
-
Wojna jest, ale daleko na północy - zastanawiał się rybak i wciąż
chodził wokoło pułapki. - Nie spodziewałem się trupojadów tutaj, w
naszych lasach... One zwykle w dużych grupach występują podobno. Skoro
ten jest tutaj, to...
Nagle trawa pod jego nogami poruszyła się, a spod powierzchni leśnego mchu wyskoczyła naprężona linka, która
błyskawicznie pofrunęła do góry i uniosła zaskoczonego człowieka na
wysokość podobną do tej, na której wisiał potwór. Noga mężczyzny była
mocno ściśnięta pętlą solidnej liny, poczuł przeszywający ból w kostce.
- Aaa - jęknął chłop. - Na bogów, Ernest, pomóż mi!
Wójt
zerwał się do biegu w stronę kompana, ale po chwili przystanął, na co
Galen odpowiedział krzykiem, jeszcze głośniejszym. Trupojad zaczął
ujadać niczym głodny pies, kłapiąc szczękami.
- No, do jasnej cholery, pomóż mi! Chyba mnie tu nie zostawisz?!
-
Cicho, Galen. - Wystawił przed siebie obie ręce, jakby jego
podświadomość chciała zatrzymać ciało. Myślał. - Złapałeś się w pułapkę.
Uwolnię cię, ale ostrożnie, krok po kroku... Jeśli i ja w coś wpadnę,
to obaj skończymy martwi.
- Ech - rybak ponownie stęknął.
Próbował sięgnąć dłońmi do schwytanej nogi, ale nie był w stanie unieść
ciężaru swego ciała. Zrezygnowany opadł i wisiał bezwładnie jakieś dwa
metry od trupojada. - Błagam, nie zostawiaj mnie! Mówiłem, że ta bestia
na ludzi poluje. Ten morderca, psychol! Kto wie, ilu ludzi już złapał w
ten sposób i zjadł.
Wójt nie odpowiedział. Szedł powoli w stronę
kolegi, który dyndał teraz niczym zegarowe wahadło. Gdy przechodził obok
trupojada, ten błyskawicznym ruchem wyciągnął zza sieci oślizgłą rękę,
drapiąc człowieka pazurami, nim ten zdążył się odsunąć. Stwór ujadał
jeszcze mocniej i wyciągnął oba, strasznie chude ramiona w stronę
człowieka.
- Ach, ty podła kreaturo - syknął, łapiąc się za ranne
ramie, na którym widniało kilka zadrapań. Wydawały mu się niegroźne,
chociaż mocno szczypały.
- Nie giń teraz, nie giń, proszę, Ernest! Zdejmij mnie!
- A jak cię zdejmę, to już mogę ginąć?
- Nie, nie. Nie to miałem na myśli. Pośpiesz się, bo nie czuję już tej stopy.
Wąsaty
wójt odwrócił się od Galena; najpierw spojrzał w górę, na gałąź, na
której wisiał jego kompan. Potem zlokalizował wzrokiem drzewo, do
którego przytwierdzona była lina. Szedł powoli, zamierzał wejść na górę i
odciąć linkę swoim mieczem.
- Ostrożnie, Ernest - przestrzegał go
Galen. - O ile dobrze pamiętam, to większość czasu spędzałeś ostatnio
siedząc na tyłku, udając poważnego urzędnika, albo nosiłeś z przystani
sieci z rybami.
- Może i do gibkich nie należę, ale za młodu po drzewach łaziłem. Zawrzyj na chwilę gębę i pozwól mi się uratować, dobra?
Nie
dotarł nawet do pierwszej gałęzi, kiedy noga ześlizgnęła mu się z
wilgotnej kory. Stracił równowagę i upadł na ziemię. Upadł pechowo, na
plecy, uderzając potylicą o wystający z ziemi korzeń. Zamroczyło go,
stracił przytomność.
II
Otworzył
oczy, obraz był zamazany. Czuł wielkiego, pulsującego siniaka z tyłu
głowy. Był w jakimś ciemnym pomieszczeniu, do którego światło wdzierało
się tylko przez jedno okno, jednak i ono przysłonięte było porwaną
firanką.
- Obudził się! Obudził! Spytaj się go, on potwierdzi wszystko!
Poznał
głos Galena. A więc jakoś wydostaliśmy się z lasu, ale jak? - myślał.
Wzrok wyostrzył mu się na tyle, że widział wnętrze pomieszczenia
wyraźniej. Jego towarzysz siedział w kącie chaty, drżał ze strachu. Przy
dłuższej ścianie, obok stołu, siedział ktoś jeszcze, mężczyzna. Robił
coś, a do uszu Ernesta dobiegał dźwięk szkła obijającego się o szkło.
Pod stołem leżała skrzynia sporych rozmiarów, na blacie był otwarty
drewniany kuferek, znacznie mniejszy, pokryty jakimś rodzajem zdobień.
Dokładnie nad stołem wisiały dwa miecze ustawione równolegle w stosunku
do siebie. Jeden miał głowicę w kształcie jakiegoś zwierza, Ernest nie
mógł dostrzec, jakiego. Ostrze błyszczało intrygującym blaskiem, nawet
mimo kiepskiego oświetlenia. Obie bronie wyglądały w oczach wójta na
oręż najwyższej klasy. Jego wyszczerbiony miecz zapewne rozpadłby się w
zwarciu z którymś z tych. Po chwili znów odezwał się Galen.
- No obudził się! Pytaj i krzywdy nie rób, błagam, czarowniku.
-
Mówiłem ci już, żebyś się uspokoił - odrzekł nieznajomy. Głos miał
spokojny i zupełnie zwyczajny, mówił jednak z jakimś obcym akcentem, na
pewno nie pochodził z okolicy. - Nie mam zamiaru zrobić wam krzywdy. Po
co inaczej wyciągałbym was z tarapatów, które poniekąd sam na was
sprowadziłem. Przypadkiem, oczywiście.
- Przypadkiem? - głos Galena wciąż drżał.
-
Od miesięcy rozstawiam przeróżne pułapki i sidła. Z dwojga złego,
mieliście szczęście, że trafiliście na zwykłą linę. W lesie czekają
rzeczy dużo wymyślniejsze. Ostatnimi czasy jestem dość kreatywny.
Obcy
wstał od stołu i podszedł do Ernesta leżącego na niewygodnym, wyłożonym
sianem łożu. W dłoni miał niewielką szklaną buteleczkę z czerwonawą
substancją. W chwili, gdy przechylał ją w stronę ust rannego, ten
zobaczył oczy mężczyzny. Przeraził się, to nie były zwyczajne oczy.
- Więc to prawda - wystękał Ernest, krzywiąc się z bólu. - Jesteś potworem.
- Chcesz go otruć, tak? I zjeść... - dorzucił od siebie Galen, który wciąż nie podnosił się z podłogi.
-
Potworem? - nieznajomy parsknął. - Nie, nie jestem potworem, a
przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Słuchaj, w tym naczynku jest coś,
co sprawi, że dożyjesz jutra. Jeść was nie zamierzam, nie jestem
jeszcze tak zdesperowany. Zostałeś zaatakowany przez trupojada. Jeśli
chcesz jeszcze chodzić po tym świecie, pij.
Ernest spojrzał na
swoje lewe ramię - widniał na nim opatrunek z nie najlepszej jakości
tkaniny. Rana piekła jak diabli. Zaczął się zastanawiać, jakim cudem się
tu znalazł.
- Co się stało po tym, jak straciłem przytomność?
-
Byłem pewien, że martwi jesteśmy - odpowiadał Galen. - Godzinę jakąś
wisiałem jak gruszka na wierzbie, krzyczałem, płakałem, ale musiałeś
konkretnie rąbnąć o ziemię, bo nie budziłeś się. Wtedy pojawił się on...
Galen
zamilkł i zwrócił głowę w stronę nieznajomego. Rybak wciąż sądził, że
niedługo będą martwi. Obcy o dziwnych oczach znów nachylił eliksir do
ust Ernesta, mówiąc:
- Uratowałem was. Nie przeżylibyście w tym
lesie za długo. Twój przyjaciel powiedział mi, w jakim celu wybraliście
się w las. Jesteście strasznie nierozważni. Albo zdesperowani. Jedno i
drugie nie wróży niczego dobrego, ale skoro już tu jesteście, to znaczy,
że mocno wam zależy. W miejscu, gdzie was znalazłem widywałem sporo
trupojadów, stąd pułapki. Im szybciej to wypijesz, tym większa szansa na
wyzdrowienie i omówienie sprawy, z którą przyszliście.
- Ale jak to?
- Ernest przymykał oczy ze zmęczenia. - Przecież to tylko draśnięcie
było. W domu, jak mięso biłem na kotlety, to zdarzało mi się mocniej
krwawić.
- Trupojady to plugawe stwory - mówił obcy. - Każdy kontakt z
nimi może spowodować zatrucie. Nie musi, ale może, zależnie od tego, co
konkretny osobnik porabiał wcześniej. A, wierz mi, trupojady są
stworzeniami, które w każdym gównie będą grzebać bez wahania. Widocznie
kiepsko trafiłeś, bo twoje objawy wyraźnie sugerują zatrucie, które może
doprowadzić do śmierci. Pij, a potem pogadamy o interesach.
Wypił.
III
Minęła noc.
Siedzieli
nad strumykiem o szerokości ledwie kilku metrów, około pół godziny
drogi od miejsca zamieszkania człowieka z lasu. Galen i Ernest
przysiedli z jednej strony ogniska, obcy z drugiej. Rzucił im skórzany
bukłak wypełniony jakimś płynem. Spojrzeli na niego podejrzliwie.
- Nie bójcie się, to przegotowana woda - powiedział obcy. - Nie mam niczego innego, żeby was ugościć.
Ernest
spojrzał na bukłak, który trzymał w prawej dłoni. Lewa była za słaba,
mocno zdrętwiała. Po wypiciu eliksiru zapadł w głęboki sen. Galen
opowiadał mu potem, że trząsł się jak opętany, z ust strumieniami ciekła
mu ślina, a po czole ściekały stróżki potu. Po upływie nocy objawy
ustąpiły, a wójt obudził się. Teraz cała trójka siedziała nad brzegiem
malutkiej rzeczki i miała rozmawiać o interesach, jak to sformułował ich
gospodarz o dziwnych oczach.
Teraz, w pełnym słońcu, mogli
przyjrzeć mu się bliżej. Poza oczami nie wyróżniał się niczym
szczególnym. Był postawnym, dobrze zbudowanym mężczyzną, brunetem o dość
daleko posuniętych zakolach. Nosił na sobie szarą koszulę, na którą
nałożył skórzaną kurtkę bez rękawów, która odsłaniała ponadprzeciętnie
zbudowane mięśnie ramion. Na klatce piersiowej krzyżowały się dwa pasy
spinane klamrami, obiegające plecy. Tam właśnie było miejsce na dwa
miecze, które chłopi widzieli wcześniej. A jednak wariat - myślał Galen.
Nikt przecież nie nosi mieczy na plecach.
- Podobno przyszliście
z niezwykle ważną sprawą. Milczycie jednak - zagadał mężczyzna,
rozpalając ognisko w sposób, jaki sprawił, że jego goście otworzyli usta
w niemym zdziwieniu i przerażeniu. Złożył dłonie i wykonał gest, który
sprawił, że chrust, który wcześniej nanieśli, zapłonął i można było
zacząć opiekać jelenie mięso, które przynieśli nad brzeg.
- Mówiłem, że czarodziej! - zachwycił się Ernest. - I to taki, co nas nie zabił.
- Ha - zaśmiał się obcy. - Czarodziej, mówisz? To żadna magia, dobry człowieku. W moim fachu, umieć coś takiego, to obowiązek.
-
Żarty, miły panie - uśmiechnął się Galen. Pierwszy raz od dwóch dni. -
To jaki fach wasz, jak nie czarodziejski? Przecieśmy widzieli, czegoś
właśnie dokonał.
- Źle sformułowałem wypowiedź. Miałem na myśli mój
były fach. - Spojrzał skupionym wzrokiem na półmetrowy kij, na który
nabił fragment mięsa i wysunął go nad ognisko. - Taką sztuczką można,
jak widzicie, zapalić suchy chrust, świeczkę. Tyle. Powiedzcie w końcu, o
co chodzi.
Spojrzenia chłopów z wioski spotkały się i, kiwając głowami, podjęli decyzję o wyłożeniu sprawy.
- Mości panie czarodzieju - zaczął Ernest. - Galen już co nieco wam powiedział, prawda? Jak nieprzytomny byłem.
-
Nie użyłbym słowa powiedział, raczej wydukał, bardzo nieskładnie. Ktoś
napadł na waszą wioskę i chcecie zemsty. Jeśli tak, to możecie już
wracać do domu, bo ode mnie pomocy nie uzyskacie.
- Panie wielki... -
Ernest spuścił głowę. - Nie o zemstę chodzi nam, jeno o to, żeby nas w
spokoju zostawili. Oni wszystkie świecidełka wartościowe zabrali nam,
córkę młynarza zhańbili i rzekli, że wrócą po więcej, za tydzień, dwa.
My jak bronić się nie mamy, bo cała młodzież nasza, wszyscy chłopcy na
wojnę ruszyli. Na północ, walczyć za Cesarza.
- Za Cesarza, mówisz.
Więc o co dokładnie chcecie prosić? - spytał nieznajomy, obracając patyk
ze skwierczącym od temperatury ognia mięsem.
- Przemówić im do
rozsądku, tym bandytom, hersztowi ich. Diego się nazywa. Wielki chłop,
jak dąb. Młody i silny, a do tego co najmniej pięciu pomocników ma. Dla
was, czarodzieju, to żaden problem na pewno. Ogniem możecie ich
zwalczyć.
Ernest pomyślał o wielkich kulach ognia toczących się na grupę bandytów i uśmiechnął się pod wąsem.
- Co dajecie w zamian? Jeśli przekonam ich do odpuszczenia, to co dostanę?
Rybak i wójt spuścili głowy
-
Jakeśmy mówili - odpowiadał wójt - wszelkie kosztowności nam
zrabowali... Nie mamy z czego zapłacić. Jedyne, co możemy zaoferować,
znajdziecie przy nich, o ile jeszcze to mają.
- A więc chcecie -
nieznajomy spojrzał na Ernesta swoimi zwierzęcymi oczami - żebym narażał
życie dla was i waszych ludzi i nie oferujecie niczego w zamian?
Typowe.
Wśród ciszy, która nastała, chłopi zastanawiali się, czy
jest jakiś sposób, aby przekonać rozmówcę do udzielenia im pomocy, ale
absolutnie nic nie przychodziło im do głowy. Nagle nieznajomy zerwał się
na nogi, schylił, podciągnął nogawkę ciemnych lnianych spodni i wyjął
krótki sztylet. Rozglądał się.
- Co się stało? - pytał zaniepokojony wójt.
- Zabić nas chce jednak, mówiłem - szeptał Galen, nieporadnie odsuwając się od ogniska.
Po kilku sekundach z leśnej głuszy wybiegł chłopiec o włosach żółtych niczym siano.
- Adam! - krzyknął Ernest. - Co ty tu robisz, dzieciaku?
Szczęśliwy
ze znalezienia wójta chłopiec uśmiechnął się szeroko. Chwilę później
spojrzał na nieznajomego i uśmiech ustąpił miejsca zachwytowi.
Spodziewał się raczej kogoś w długiej szacie i z magicznym kosturem, ale
widok kogokolwiek nieznanego wystarczył, by wlać w jego serce otuchę.
Taki widok oznaczał bowiem, że znaleźli człowieka z lasu, osobę o mocy
czarodzieja, wampira, wilkołaka i wielu innych stworzeń, a przynajmniej
tak widział to chłopak. Może znaleziony mężczyzna nie wyglądał na
wcielenie tych wszystkich stworów, ale w końcu to on był człowiekiem z
lasu. Adam był zachwycony. Podszedł do obiektu swoich zachwytów.
- Nie podchodź, dzieciaku! - krzyknął Galen. - On ma nóż!
W
tej chwili czarownik ponownie schylił się, tym razem chowając sztylet
na swoje miejsce. Patrzył się na chłopca, przybierając dość dziwny,
trudny do rozszyfrowania wyraz twarzy.
- Jak nas znalazłeś? Kto ci pozwolił iść w las? - Ernest zadawał chłopakowi pytania.
-
Sam pobiegłem! - odpowiedział krnąbrny chłopak. - Jak nie wróciliście
rano, po nocy całej, to w karczmie się znowu wioska zebrała. Mówili, czy
iść was szukać i nikt nie chciał iść. To ja pobiegłem! I znalazłem was,
ha!
- Nie chcieli nas szukać, co za ludzie. - Kiwał głową Galen. - A
my dla nich życie narażamy. Szczęście miałeś, dzieciaku, dużo więcej go
miałeś, niż myśmy mieli.
Nieznajomy czarownik wciąż patrzył na
chłopca swoim przenikliwym wzrokiem. Zmienił wyraz twarzy. Młody
chłopak, blondyn... - myślał. - Co ja zrobiłem... Przypomniał sobie
przeszłość i swoje niecne czyny. Krzywdził ludzi, a innym pozwalał
krzywdzić dzieci. Żałował, ale czy to cokolwiek znaczy? Był wtedy
niespełniony, zbuntowany, buntował się przeciw światu, przeciw temu, kim
był i przeciwko tym, którzy byli jak on. Zdradził ich tajemnice wrogom.
Zrobił to, bo czuł się oszukany, pozbawiony możliwości wyboru ścieżki,
którą podążałby w życiu. Miał wrażenie, że to miejsce, odosobniony las,
było pierwszym, które wybrał sam, w pełni świadomie. Chciał tu zacząć od
nowa, chociaż wiedział, że przeszłość będzie wracać. I wróciła pod
postacią tego chłopaka. Jedno małe skojarzenie, a on znów miał przed
oczami wydarzenia sprzed kilkunastu miesięcy. Znów widział małego
chłopca o jasnych włosach, na którym zależało wielu osobom. I on pomógł
jednej ze stron. Zrobił to ze strachu, z obawy o własne życie. Żal
niczego nie zmieniał, bo przeszłości zmienić nie sposób. Jedyne, na co
mamy wpływ, to teraźniejszość i przyszłość. Czy można odkupić grzechy
przeszłości teraźniejszością? Czy można sprawić, by przyszłość była
wolna od żalu przeszłości? Nie wiedział, ale chciał uzyskać odpowiedzi
na te pytania. Uniósł głowę.
- Pomogę wam - powiedział, zaciskając dłonie na kiju, który trzymał nad ogniskiem.
Całą
trójka uśmiechnęła się. Najmocniej mały Adam, który aż podskoczył z
radości. Galen odetchnął głęboko. Jedynie Ernest zachował trzeźwy umysł.
- Jak chcesz pokonać sześciu ludzi? - spytał. - A może i więcej ich jest, bo tak mówili.
- Najpierw z nimi pogadam, sprawdzę, czy mają trochę oleju w głowach.
- A jeśli będą chcieli walczyć? - drążył temat Ernest. - Jesteś czarodziejem, prawda? Pokonasz ich ogniem, tak?
- Mówiłem już, że nie jestem żadnym czarodziejem. Jeśli będą chcieli walczyć, to pokonam ich. Mieczem.
-
Nikt nie pokona w walce sześciu wyszkolonych ludzi - zdziwił się Galen.
- Oni z wojska uciekli, jakieś szkolenie pewno mają, umiejętności.
Nawet jeśliś dobry, panie, z mieczem, to siła złego na jednego, nie masz
siły, żeby z sześciorgiem wygrać. A ich herszt, Diego, to potężne
chłopisko, choć gołowąs.
- Pojęcie jakieś macie, gdzie oni są?
-
Jechali w stronę gościńca. - Adam włączył się do rozmowy. - Tam jest
małe miasteczko na rozstaju dróg. Część wojska cesarskiego tam przed
wymarszem stacjonowała. I mój tata też.
- Hm, tak - myślał na głos
wójt - to jedyne miejsce, które może robić im za bazę. Nie uwierzę, że
mogliby po lasach żyć. Bez urazy, panie czarowniku. Oni świecidełka
lubią, popić też na pewno, więc tam będą. Gospoda duża tam jest, tam bym
ich szukał.
- Dobrze więc. Miasteczko, o którym mówicie, to Haen Dor, tak?
- Tak, panie. Skąd wiecie?
-
Nie myślicie chyba, że ja tu siedzę kilka miesięcy w drewnianej chatce i
nic poza tym nie robię, co? - Obcy zaśmiał się. - Po drodze nawet mi
będzie. Zlecenie na trupojady dostałem od tamtejszego władyki, dlatego
siedzę tu. Siedzę dłużej, niż sądziłem, bo mnoży się to plugastwo co
niemiara ostatnio, ale przynajmniej zarobek mam. Truchło przywożę i
handluję co nieco. Macie konia w wiosce? - Wójt kiwnął głową twierdząco.
- W takim razie oczekujcie mnie jutro z rana. Konno pojadę i pogadam z
tym hersztem.
Zlecenie na trupojady. Przyjął je od człowieka
sprawującego władzę w Haen Dor. Chciał rzucić swój fach, bo czuł, że
został mu odgórnie narzucony. Kilka miesięcy zajęło mu dojście do
wniosku, że jest w tym po prostu dobry, a niczego innego nie potrafi.
Musiał zarabiać na życie, a czego jak czego, ale potworów podczas wojen
nie brakuje. Podczas podróży na południe trafił za Jarugę, jednym z
przystanków miało być to niewielkie miasteczko. Mnożące się w okolicy
trupojady miały być chwilową robotą, zleceniem, które pozwoli mu odbić
się finansowo. Trupojady jednak mnożyły się na potęgę i, mimo ciężkiej
pracy, nie widział większych efektów. A nie ma nic gorszego, niż nie
widzieć efektów swojej harówki.
Nieznajomy wstał od ogniska i
zgasił je odwróconym znakiem ignii. Adam aż pisnął z zachwytu, gdy
zobaczył tę magię. Już wyobrażał sobie, tak jak wójt, wielkie kule
ognia, które zmiażdżą bandycką szajkę następnego dnia. Oczyma wyobraźni
widział wielkie widowisko, w którym ludzie, którzy zabili jego dziadka,
dostaną za swoje.
- Idźcie wzdłuż strumyka - mówił obcy. - Wpada do
morza jakieś dwie mile od waszej wioski. Po prostu, gdy dojdziecie do
morza, skręćcie w lewo i idźcie wzdłuż brzegu.
Po tych słowach
skierował się w stronę lasu. Ernest i Galen głęboko odetchnęli i już
zbierali się do marszu. Adam krzyknął jednak w stronę nieznajomego:
- Jak masz na imię, czarowniku?!
Wiedźmin odwrócił się. Znów popatrzył w oczy chłopca, na jego krótkie włosy koloru słońca, które lśniły teraz podwójnie.
- Berengar - odpowiedział cicho, spuścił głowę i odszedł w gęstwinę lasu.
KONIEC ODCINKA DRUGIEGO
Cały czas czuję niepokój, nawet teraz, kiedy wiem, że wiedźmin im pomoże (ex wiedźmin w sumie).
OdpowiedzUsuńWczoraj wyobraziłam sobie Galena jako młodego mężczyznę, a tu stary on jest :D Jego krzyki mnie rozczuliły (wiem, sytuacja była jak najbardziej poważna i nie do pozazdroszczenia, czuć było grozę, ale Galen ją świetnie rozwiewał :) "- Nie giń teraz, nie giń, proszę, Ernest!" hah :D).
" Może i do gibkich nie należę, ale za młodu po drzewach łaziłem." - Oj tak, tłumaczenie, że za młodu. Jakby to za młodu miało się cudownie ostać w człowieku na starsze lata :D Czekałam czy się zacznie wspinać i mu nagle dysk wypadnie czy coś, miałby się z pyszna ;) Nawet lepiej, że nie doszedł do tego drzewa :)
"Zawrzyj na chwilę gębę" - to takie w klimacie się wydaje :)
"Przeraził się, to nie były zwyczajne oczy.
- Więc to prawda - wystękał Ernest, krzywiąc się z bólu. - Jesteś potworem." - Tu wyobraziłam sobie tego rzekomego wampira i świecące wąskie oczka ;) Potem inne stwory, co jeden to groźniejszy (wczułam się w mieszkańca wioski). I zaczęłam się bać. Po słowach Galena o jedzeniu wyobraziłam sobie wiedźmina-Hanibala i scenkę, w której kończy szamać pieczone części dwóch rybaków ;)
Scena nad strumykiem zadziałała kojąco, przez opis, przez atmosferę spokoju, przez sam strumień - takie miejsca zazwyczaj się kojarzą z odpoczynkiem i mile spędzonym czasem. Ognisko tylko dopełniło tego ciepła.
"Nie bójcie się, to przegotowana woda - powiedział obcy. - Nie mam niczego innego, żeby was ugościć." - Dzielenie się tym, co się ma jest samo w sobie bardzo miłe i piękne, zwłaszcza jeśli tak skromne, jak w przypadku czarownika. Jeszcze lepiej, że on tę wodę przegotował (u mnie w domu to zawsze był wyraz dbania o kogoś i jego zdrowie, "surowa" woda - w życiu; stąd bardzo pozytywnie się kojarzy w odniesieniu do bohatera).
O Berengarze doczytałam w wiedźmińskiej encyklopedii. Z tego, co zrozumiałam, to był zmuszony współpracować z Salamandrą - bandytami, którzy krzywdzili innych i żądali, by im dawać dzieci - a do czego te dzieci im były potrzebne? (bo aż boję się pomyśleć o pedofilii) Ten chłopiec z przeszłości to zapewne Alvin, tak? (tylko czemu Berengar ma wyrzuty, skoro chłopiec ponoć zdołał się ulotnić? Berengar o tym się nie dowiedział?) Współpraca niezbyt chwalebna, ale chyba wyjścia, poza śmiercią, nie miał. Za to ujął mnie buntowaniem się przeciwko wiedźminskości, sama bardzo lubię Eskela, ale wiedźmini jako ogół zawsze niezbyt pozytywnie mi się kojarzyli.
Zastanawiam się kim są w takim razie ci czarni jeźdźcy. Salamandrą, czy to za łatwe? :)
A samego Berengara właśnie oglądam. Moja wizja, jak tak patrzę, bardziej pokrywa się z jego inną wersją: http://wiedzmin.wikia.com/wiki/Berengar?file=Berengar_z_gry.jpg (i w sumie podobnie jawił mi się Ernest, tyle że z siwizną). Ten oficjalny bardzo mi przypomina Ralpha Fiennesa w jakiejś filmowej charakteryzacji :)
Do teraz mam ciarki.
Tak, chłopiec z przeszłości to Alvin, a sam Berengar był postacią drugoplanową, a może nawet trzecioplanową, ale bardzo spodobały mi się jego przemyślenia i zastanowiły motywacje. Był trochę niewykorzystany, ale poruszyło mnie, że pomagał Geraltowi w ostatniej walce. U mnie zginął, ale dla dobra opowiadania postanowiłem, że przeżył (w kanonie też chyba przeżył). A czy był zmuszony współpracować z Salamandrą? Zawsze mógł się jakoś wycofać. Nie ma mowy o pedofilii, oni po prostu robili mnóstwo eksperymentów, do których wykorzystywali wiedźmińskie mutageny. Więc ma u mnie wyrzuty, bo pomagał takiej organizacji. Jego motywacje są wyjaśnione w kolejnych dwóch odcinkach.
UsuńDziwna fota Berengara. On miał coś dziwnego w grze na głowie, jakiś "czepek" czy co :]
Jeźdźcy to moje postacie. Nie występują nigdzie wcześniej :)
Dzięki za komentarz :]