POWRÓT
ODCINEK IV (ostatni)
KONFRONTACJA
ODCINEK IV (ostatni)
KONFRONTACJA
I
Wiedźmin.
Pierwsze słowo, które przyszło mu do głowy, gdy Diego - przywódca
bandyckiej szajki - zadał mu najprostsze możliwe pytanie: kim jesteś? A
przecież właśnie od tego uciekał, tym nie chciał być i tego przez długi
czas nienawidził. Wielu młodych wiedźminów - ledwie po ukończeniu
wszelkich niezbędnych prób, mutacji i testów - była pozytywnie
nastawiona do swej profesji. Mieli chronić ludzi przed potworami. Nie
oczekiwali w zamian wielkiej wdzięczności, ale ci właśnie entuzjaści
najboleśniej zderzyli się z rzeczywistością. Ludzie bali się wiedźminów,
bo byli inni. Najczęściej tuż po wykonaniu zlecenia, pogromca potworów
otrzymywał zewsząd delikatne sugestie, że nie jest już w pobliżu mile
widziany. Berengar nie był jak inni wiedźmini; od początku wiedział, że
nie jest to coś, czego pragnął. A czego pragnął? Prostego życia, ładnej
żony, zdrowych dzieci i spokojnej okolicy. Zamiast tego został
odmieńcem, mutantem, który nigdy nie będzie miał dzieci, a spokojne
życie to coś, czego wiedźminowi nie przystoi praktykować, a wręcz żaden z
nich, po wieloletnim szkoleniu, praktykować nie potrafi.
Berengar
musiał przyznać - i stąd też odpowiedź, jakiej udzielił hersztowi
bandytów - że jest wiedźminem. Nie z wyboru, ale w wyniku wieloetapowego
szkolenia, którego już nie sposób cofnąć i wykorzenić, bo ta profesja
stała się częścią tego, kim jest. Kucharz może któregoś dnia rzucić w
kąt fartuch i czapkę, chwycić wędkę i zostać rybakiem. Nic nie stoi na
przeszkodzie, żeby lekarz, znudzony zakładaniem szwów obijającym się w
karczmach drabom, został kupcem, albo i właścicielem przybytku rozkoszy i
rzeżączki. Wiedźmin jest jednak wiedźminem. To nie tylko jego zawód, to
jego... rasa? Członkowie tej kasty nierzadko mówili, że nie są już
ludźmi. Po części dlatego, że ci właśnie ludzie wyganiali ich ze swoich
miast, obrzucali kamieniami i złorzeczyli. Byli odrzuceni, więc nie
mieli potrzeby podpinania się pod rasę, która ma ich za nic.
Bezsprzeczny fakt był taki, że wiedźmińskie organizmy funkcjonowały
inaczej, niż wszystkie inne. Zdecydowanie większa odporność na trucizny,
kilkukrotnie szybsza regeneracja ran, talent do używania znaków i
widzenie w ciemności. Berengar był wiedźminem i chociaż nie lubił się
tak nazywać, to wciąż działał jak wiedźmin. Jeśli ludziom działa się
krzywda, to naturalnym odruchem było im pomóc. Naturalnym czy wyuczonym -
czasem się zastanawiał. Tego uczono go w Kaer Morhen i to stało się
jego credo, nawet po tym, gdy wyrzekł się wszystkiego innego i zdradził
innych wiedźminów.
Pogromca potworów - jak sama nazwa wskazuje -
miał zabijać potwory, nie mieszając się do spraw ludzkich i zostawiając
kryminalistów władzom. Berengar zostawił jednak ideały swojej kasty za
plecami i postanowił pomóc wieśniakom z wioski niedaleko Haen Dor, na
północy cesarstwa Nilfgaardu.
II
Mały
Adam zaglądał przez okno do chaty wójta Ernesta, obserwując uważnie
każdy ruch czarownika. Widział, że ów człowiek, który ma pokonać
bandytów, siedzi właśnie przy stole i uderza w blat rękojeścią sztyletu,
rozdrabniając w ten sposób kilka roślin, które przywiózł ze sobą
wczoraj z Haen Dor. Następnie wyjął ze swojego kuferka dwie kule,
dziwne, których chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Mieściły się w
dłoniach czarownika, który wsypał starte w proch roślinki do środka, w
równych, starannie wymierzonych proporcjach. W chacie był jeszcze wójt
Ernest, ale Adam nie słyszał rozmowy, którą mężczyźni prowadzili.
-
Cóż to jest, czarowniku...? - spytał Ernest, ale po chwili zreflektował
się. Gość powiedział mu zeszłego wieczoru, kim jest. - Eee, wiedźminie,
znaczy się.
- Te kulki? - Berengar westchnął. Jak już mają go jakoś
nazywać, to niech mówią wiedźmin, a nie czarownik. Nie znosił
czarodziejów, co było jedną z niewielu rzeczy łączących go z pozostałymi
wiedźminami. - To petardy. Tak zwany smoczy sen.
Oczy Ernesta
otworzyły się jeszcze szerzej, a usta złożyły się w dziwny uśmiech.
Berengar słyszał wcześniejsze wypowiedzi wójta i Adama. Wiedział, czego
się spodziewają. Chcieli ognistych kul, a chociaż rzadko stosował
petardy, to pomyślał, że nie stanie się nic złego, jeśli dostaną to,
czego oczekują. Delikatnie się uśmiechnął.
- Czy wszystko jest gotowe? - spytał. - Wszyscy na swoich miejscach?
- Tak jest, panie drogi. Paru rybaków obstawiło wioskę dookoła, tak jak mówiłeś. Dowiemy się, jeśli dostrzegą tych bandziorów.
- Baby pochowane? Dzieci pochowane?
-
Tak, tak, tylko Adam chciał jeszcze się napatrzeć na was, panie. -
Spojrzał z uśmiechem w stronę okna, za którym stał chłopak. - Jakżem
miał tego odmówić urwisowi. On podziwia cię, panie wiedźminie.
- Broń macie gotową? Może się okazać, że jednak nie dam rady. Musicie być gotowi i dobić tych, których ja nie zdołam.
Ernest
pogładził się po wąsie. Bardzo liczył na to, że nie będą musieli
walczyć, ale taka ewentualność istniała. Każdy chłop zdolny do tego, by
trzymać broń, miał mieć ją pod ręką. Na całą wioskę przypadały dwa
miecze, kilka kos i zaostrzonych wczorajszego wieczoru patyków mających
robić za dzidy. Wiedźmin czuł się dość pewnie, ale wolał, żeby
mieszkańcy byli przygotowani na wszystko. Po wizycie w karczmie w Haen
Dor, gdzie spotkał całą bandę, sądził, że jedynym naprawdę poważnym
przeciwnikiem może być przywódca - Diego, człowiek wysoki, muskularnie
zbudowany i niegłupi. Reszta wydawała się być po prostu bandą nie
mających nic do stracenia szczeniaków, którzy chcą dorobić się na
nieszczęściu innych. Berengar wyciągnął spod stołu podłużny pakunek,
owinięty rzemieniem. Płynnym ruchem odwinął materiał i pogładził dłonią
ostrze. Ernest przyglądał się z zapartym tchem. Widział już ten miecz,
ale teraz wydawał się jakby bardziej majestatyczny. Chłop sam nie
wiedział, dlaczego.
- Naprawdę myślisz, panie wiedźminie, że oni dzisiaj przybędą do nas?
-
Tak. - Wyjął z kuferka buteleczkę z olejem, który począł wsmarowywać w
stal. - Jak tylko wytrzeźwieją, przyjadą. Wczoraj byli mocno... urażeni
moim brakiem pokory. Takie typy nie zwykły odpuszczać w takiej sytuacji.
Gdy kończył zdanie, postawił na blacie stołu flakonik, chwilę potem następny, a sam zszedł z krzesła i klęknął na kolana.
-
Zasuń zasłony - powiedział bardzo poważnym tonem - i zostaw mnie
samego. Jak rybacy ich dojrzą, zawiadomcie mnie jak najszybciej,
rozumiesz, wójcie? Ale niech nikt nie wchodzi, tylko krzyczy przed
drzwiami. Albo niech puka. Rozumiesz?
- No, tak, rozumiem - odrzekł
Ernest, nieco zaskoczony. Myślał, co ten czarownik będzie tu wyprawiał,
że nie chce, by ktokolwiek mu przeszkadzał. Czarną magię?
III
Pogoda
na zewnątrz była słoneczna, niebo niemal bezchmurne, ale wiedźmin
klęczał teraz na kolanach w zaciemnionej chacie wójta. Uspokajał oddech
i, medytując, przygotowywał organizm na przyjęcie eliksirów: jaskółki i
puszczyku. Nienawidził brać wspomagaczy, ale bez nich byłby "tylko"
lepszy od swoich przeciwników. Same mutacje dawały wiedźminom wyraźnie
sprawniejszy refleks i orientację w przestrzeni, ale korzystanie z
eliksirów sprawiało, że mało który człowiek był w ogóle w stanie walczyć
z wiedźminem jak równy z równym. Z racji tych faktów Berengar wciąż,
rzadko bo rzadko, ale korzystał z eliksirów, znosząc wszelkie efekty
uboczne, szczególnie silne chwilę po zażyciu. To właśnie sprawiło, że
wyprosił Ernesta. Nie chciał, by ktokolwiek widział, jak będzie wyglądał
tuż po wypiciu zawartości buteleczek. Wciąż jednak nikt nie nadchodził.
Czekał w samotności.
.
Ernest kilkukrotnie walnął pięścią w drzwi. Krzyczał:
- Jadą, jadą! Są na wzgórzu. Cała szóstka! Będą za kilka minut. Słyszysz, czarowniku?!
- Tak, wójcie, słyszę! - krzyczał z pozycji klęczącej, tyłem do drzwi. - Schowajcie się teraz. Wyjdę za parę chwil.
- Dobrze, panie czarowniku. Ale błagam... Oni spalą naszą wioskę, pomordują nas, jeśli...
- Schowaj się, Ernest! - odkrzyknął zdecydowanie Berengar, przerywając mu.
Usłyszał
przyspieszone kroki Ernesta, coraz dalej i dalej. Nadszedł czas.
Podniósł się z kolan, usiadł przy stole. Na blacie, obok miecza, leżały
dwa flakoniki - puszczyk i jaskółka. Za nimi dwie petardy, po które
sięgnął i włożył w skrytki na swoim skórzanym pasie, okalającym jego
klatkę piersiową. Wziął głęboki oddech i szybko, zupełnie
bezceremonialnie, wypił zawartość obu flakoników, jeden po drugim. Jego
głowa zaczęła delikatnie drżeć. Szczęka ścisnęła się do granic
możliwości. Czuł, że kruszą mu się zęby. Najgorsze było jednak to, co
działo się w jego brzuchu. Picie dwóch różnych eliksirów w tak krótkim
odstępie czasu miało swoją cenę. Jego żołądek płonął. Berengar miał
wrażenie, jakby w jego wnętrznościach siedział jakiś złośliwy gnom,
który wbija dziesiątki tępych igieł we wszystkie organy wewnętrzne. W
tej chwili, w najgorszym momencie, do chaty wszedł Adam - uśmiechnięty i
zziajany. Chciał zobaczyć swojego bohatera jeszcze przed walką. Stanął w
drzwiach, a naprzeciw niego, na krześle, siedział "Człowiek z Lasu", bo
tak znała go cała okolica. Siedział tyłem, mocno drżał i ciężko
oddychał. Zmartwiony Adam podbiegł i chwycił go za ramię. Wtedy wiedźmin
spojrzał na chłopca. Oczy Berengara były całe czarne, ale nie to było
najstraszniejsze. Chłopiec o złotych włosach cofnął się instynktownie, a
z jego twarzy zniknął uśmiech, kiedy zobaczył nienaturalną bladość cery
wiedźmina i wielkie, pulsujące zupełnie nierytmicznie żyły na czole i
skroniach. Te po kilku chwilach znikły jednak, zostawiając czarne oczy i
marmurową wręcz skórę.
- Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać. -
Berengar wstał z krzesła i chwycił miecz. Starał się mówić wolno. Jego
ruchy, a także mowa, były teraz wyraźnie szybsze niż przedtem.
Najmocniej zmienił się jednak ton głosu. Był niski, głęboki i niezwykle
ponury.
- Już są... - wyszeptał przestraszony Adam. W zdumieniu
patrzył na twarz wiedźmina. - Ja przyszedłem... powiedzieć. Biją
Galena...
- Nie wychodź stąd, chłopcze.
Po tych słowach Berengar
wyszedł z chaty, a Adam stanął w drzwiach, skąd widział centrum wioski,
czyli teren naprzeciw karczmy, gdzie dwa dni wcześniej zginął jego
dziadek, a teraz bandyci katowali starego rybaka - Galena.
Berengar
nie mylił się. Słowa Diego o rzekomej większej liczebności grupy były
tylko czczym gadaniem. Był on, herszt bandy, i pięciu jego ludzi.
Brodaty Haren z wielką blizną na twarzy, półelf Osen, oraz trzech
chłystków, szczupłych, wyraźnie przestraszonych. Widocznie jego wizyta w
Haen Dor sprawiła, że połowa szajki straciła rezon. Nie zdziwiło go to,
bo już wcześniej wywnioskował, z kim ma do czynienia. Za jedyne realne
zagrożenie uważał Diego. Musiał też wziąć poprawkę na dość potężnie
wyglądającego brodacza, oraz kościstego elfa, który z racji swej budowy
był zapewne dość szybki.
Szedł w ich stronę powoli, z mieczem w
prawej dłoni. Nie chciał jeszcze pokazywać swej szybkości i wyczulonych
zmysłów. Diego rzucił pochodnię na słomiany dach jednego z budynków,
który od razu zapłonął potężnym ogniem. Haren i Osen kopali leżącego
rybaka, a trójka chłystków próbowała wyważyć drzwi innej chaty. Zgodnie z
zaleceniami wiedźmina, ludzie pochowali się do domów i zaryglowali
drzwi. Kilku wieśniaków schroniło się w karczmie i zerkali przez
niewielkie okna. To oni jako pierwsi dostrzegli Berengara.
- To on? - spytał młynarz, opierając się na ramieniu wójta.
-
Bogowie kochani! - krzyknął Ernest. - Tak, to on, ale... ale jakby nie
on... Przecie on jak duch wygląda. A jak idzie, jakby płynął!
- Złego
ducha żeś przywołał, wójcie! - jeden z rybaków panikował. - Bogowie nas
ukarzą, ukarzą, mówię wam. Do czarodzieja złego się zwracać po pomoc,
śmierć nas za to czeka.
IV
Podszedł
na odległość kilkunastu kroków. Teraz nie mogli go nie zauważyć. Haren
już chciał otworzyć usta. Cały poranek planował, co powie temu
włóczędze, który znieważył ich poprzedniego wieczoru. Pomysłów miał
kilka, na przykład: "przyszedłżeś wczoraj, poobrażałżeś nieco, a teraz,
przybłędo, zginiesz od miecza". Bardzo mu zależało, żeby były tam rymy,
ale nic lepszego nie zdołał wymyślić. Całe planowanie wzięło jednak w
łeb, kiedy zobaczył tego włóczęgę. Żaden z członków bandy nigdy nie
widział tak wyglądającego człowieka. W gospodzie w Haen Dor mówił, że
jest wiedźminem, ale oni nie wiedzieli, co to znaczy. Teraz mieli się
przekonać, ale jakby stracili na to ochotę.
- Jesteś. - Diego
wysunął się przed szereg. Trzech chłystków odeszło od zaryglowanych
drzwi jednej z chat i zaczęli zachodzić wiedźmina od lewego boku. Teraz
trzech było z lewej, a trzech, wraz z Diego, przed nim.
- Jestem pod
wrażeniem - kontynuował, próbując zrobić wrażenie niewzruszonego, ale
Berengar wiedział, że jest pierwszym wiedźminem, z którym ci ludzie się
zmierzą, a nikt, kto widzi wiedźmina na eliksirach, nie jest
niewzruszony. W dużej mierze dlatego, że do drugiego spotkania już nie
dochodzi, bo takowy człowiek odchodzi z tego świata w okolicznościach
raczej przykrych. Trzeba było jednak przyznać, Diego był dobrym aktorem:
- Muszę wyznać, obstawialiśmy, czy podkulisz ogon i zwiejesz, czy
jednak zostaniesz. Nawet karczmarz z gospody się do zakładu przyłączył. I
jakiś zielarz, który na rynku handluje. Wszyscy stawiali na to, że
zwiejesz. Tylko ja i ten zielarz sądziliśmy inaczej. Podzielę się z nim
nagrodą. A może i nie... Ostatnio nie zwykłem się dzielić. Poza tym,
zdawał się wiedzieć o tobie nieco więcej, mało rozmowny był, jak
pytaliśmy, więc ucięliśmy mu język. Drugiego sobie nie kupi, ale zakład
to zakład. Jak już padniesz, to dostanie swoją dolę. Ja człowiek
honorowy jestem
- Powiem krótko - odrzekł mu Berengar, ignorując
kwiecistą wypowiedź. Wciąż usiłował mówić powoli i starannie. -
Zostawicie wioskę w spokoju i oddacie zrabowane kosztowności, jak
prosiłem?
- Widzisz, popełniasz jeden bardzo istotny błąd,
szczególnie w tych trudnych czasach. Jeśli chcesz czegoś, to nie
prosisz, a sam sobie to bierzesz, a jeśli ktoś się stawia, to dostaje w
łeb. To proste. Takie są prawa wojny, a to jest czas wojny. My tylko
żyjemy zgodnie z tymże prawem, prawem silniejszego. Oczywiście, takie
życie nie jest dla każdego, ale wyglądasz mi na kogoś, kto by sobie
poradził. Zdaje się, że niezły z ciebie zabijaka. A jeśli wtedy, w
karczmie, to tylko przechwałki były, to i tak znalazłoby się coś dla
ciebie, jestem tego pewien. Co na to powiesz? Przyłączysz się do nas?
Moglibyśmy razem wiele osiągnąć.
Wiedźmin parsknął. Nie tylko z
powodu usłyszenia tak kuriozalnej propozycji, ale też dlatego, że
podczas jej składania trzech chłystków znalazło się jakieś pięć metrów
za jego plecami. Za chwilę byliby gotowi, aby wbić mu sztylet w plecy.
Wieśniacy wyglądali z okien swoich domostw, martwiąc się o swój los.
Sześciu bandytów na jednego czarownika. Nie sądzili, by było tu możliwe
cokolwiek, co uratowałoby ich i cały dobytek.
- Jesteś strasznie
blady. To ze strachu? - syknął długowłosy półelf, uśmiechając się
krzywo. Nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił.
Berengar,
zupełnie bez ostrzeżenia, błyskawicznym ruchem lewą dłonią wyciągnął ze
skrytki w pasku petardę, odwrócił się i rzucił ją między trzech
chłystków. W górę wzbił się będący w formie gazu brązowy pył. W mgnieniu
oka przerzucił miecz z prawej dłoni do lewej, złożył palce w znak.
Wtedy obłok eksplodował, mocno raniąc trójkę bandytów i podpalając ich
włosy i ubrania, które teraz topiły się na ciałach. Zaczęli krzyczeć,
płakać, biegać w różne strony. Jeden po prostu padł na kolana z
krzykiem. Zemdlał chwilę później. Drugi podjął najgorszą możliwą
decyzję. Skoczył w stóg siana, który po chwili stał się miejscem jego
bolesnej śmierci. Ostatni z nich zachował odrobinę rozumu i rzucił się w
jedną z kałuż, pozostałych po wczorajszych opadach deszczu. Przez kilka
sekund turlał się w błocie. Zanim zdołał się ugasić, walka przed
karczmą trwała w najlepsze.
Zszokowany widokiem Haren cofnął się
aż pod jedną z chat. Wyjął miecz i stał, przyglądając się cierpieniom
płonących kompanów. Diego spojrzał na Osena, który natychmiast rzucił
się do ataku na stojącego tyłem do niego wiedźmina. Liczył na to, że
przeciwnik nie zdąży się odwrócić. Przeliczył się. Ukośny cios mieczem
został odbity, a wróg wykorzystał impet ciosu, dodał do tego nagły skręt
stóp i tym manewrem zwrócił się w stronę oponenta. To było najkrótsze
natarcie w życiu Osena. Uwielbiał być w ofensywie, a atak z zaskoczenia
był jego specjalnością. Miał już spore doświadczenie, wiedział, że jeśli
nawet wróg jakimś cudem sparował pierwsze uderzenie, zawsze był na tyle
zdezorientowany, że można było uderzyć jeszcze dwa, trzy razy. Zabił w
ten sposób wielu ludzi, nie dając ofiarom nawet cienia szansy na
ripostę. Jednak wiedźmin, zamiast cofnąć się w nieładzie, wykorzystał
impet drugiego ataku pół elfa i wykonał piruet przez lewe ramię,
wyprowadzając cios na niekryty łokieć wroga. Ten zdążył zmienić swój
trzeci atak w rozpaczliwy blok, ale jego miecz zsunął się z
wiedźmińskiej klingi, a siła natarcia zwaliła Osena z nóg. Stojący nad
nim Berengar wyprowadził mało elegancki, ale potężny cios. Zamierzył
się, niczym kat wykonujący egzekucję, i uderzył od góry, z całej siły.
Osen uniósł swój miecz w próbie bloku, ostrza zderzyły się, ale mocy
uderzenia nie wytrzymał jego nadgarstek, wypuszczając broń. Stalowy
miecz trafił w jego obojczyk, wbijając się na dobre piętnaście
centymentrów w ciało. Wiedźmin szybko wyciągnął ostrze gwałtownym
ruchem, a półelf upadł na ziemię w drgawkach.
- Sam walcz z tym potworem - krzyknął przerażony Haren w stronę Diego. - Ja spieprzam!
Ledwo
zdążył się odwrócić, a w jego plecy wbił się sztylet, który Berengar
błyskawicznie wyjął ze swojego pasa. Brodacz padł na ziemię, plując
krwią. Ostrze musiało przebić płuco.
Diego nie mógł uwierzyć w
to, co widział. Trzech jego ludzi nie żyło. Haren chciał go zostawić i
uciec. Teraz wylądował twarzą w ziemi, krztusząc się własną krwią.
Najmłodszy członek bandy leżał w kałuży, cały w błocie. Zdołał zgasić
płomienie, uratowało mu to życie, ale leżał teraz w bezruchu, cierpiąc
katusze, jęcząc i łkając na przemian. Został on sam, Diego, człowiek,
który myślał, że jest kimś, z kim trzeba się liczyć. I liczono się z
nim, aż do wczoraj. Ten człowiek, a może raczej potwór, który stał teraz
przed nim z mieczem skąpanym we krwi ludzi, z którymi jeszcze wczoraj
Diego hulał w gospodzie w Haen Dor. Ten właśnie odmieniec stał teraz
wyprostowany po zabiciu kilku ludzi, niewzruszony, jakby to było ubicie
bezpańskich kundli. Dokonał tego w nadludzki sposób, a jednak wyglądał
tak, jakby nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Oddychał spokojnie.
Jego biała niczym marmur twarz przyozdobiona była teraz stróżkami
gorącej krwi Osena. A jego oczy... Były czarne, puste. To nie mógł być
człowiek, w żadnym razie.
- Przeklęty zielarz - powiedział bandyta, szeptem, sam do siebie.
Bez
słowa ostrzeżenia, potwór ruszył na Diego, który uniósł miecz, parując
cios. Siła tego natarcia była znacznie większa, niż się spodziewał, a
przecież był potężnym, dwumetrowym olbrzymem. Ten o dwie głowy niższy
wiedźmin, bo tak się przedstawił dzień wcześniej, dysponował niebotyczną
siłą. Herszt musiał improwizować, więc od razu wyprowadził kontrę,
mierząc w nogi przeciwnika. Wiedział, że jest to ryzykowny manewr,
odsłaniał w ten sposób swój korpus. Tylko na ułamek sekundy, ale
zorientował się już, że wróg jest nadludzko szybki. Miał nadzieję na
zadanie mu poważnej rany, spowalniając go i dając sobie samemu szansę w
tej walce. Wiedźmin zareagował jednak na cios w nogi. Takie podejście
mocno go zaskoczyło. Na tyle mocno, że nie zdążyłby sparować tego
uderzenia. Wyskoczył więc w górę, niemal dotykając kolanami swej klatki
piersiowej. Równo z wylądowaniem na ziemi, ciął zamaszyście, od lewej do
prawej. Źle wyliczył jednak odległość, bo Diego zdążył się cofnąć o
dobre pół metra. I tak, zamiast uciąć bandycie głowę, rozciął mu tylko
skórę na policzku samym sztychem. To była chwila, którą Diego, jak
sądził, musiał wykorzystać. Doskoczył krok w przód, zadając cios od
góry, mierząc potężnie prosto w głowę wiedźmina. Zdarzyło mu się już
niemal rozpłatać człowieka na pół podobnym ciosem. Gdy z impetem
opuszczał ramiona, zadając śmiertelny cios, dostrzegł, że rywal w
mgnieniu oka ukląkł na jedno kolano i wyprowadził oburęczne pchnięcie.
Diego poczuł ostrze przebijające mu brzuch. Miecz wypadł z jego dłoni.
Spojrzał w dół i nie mógł uwierzyć. Klinga wiedźmina przebiła jego ciało
wraz z kolczugą na wylot. Żaden miecz, którym w życiu władał, nie byłby
w stanie tego dokonać. Gigant stał przed klęczącym Berengarem, ale to
on był pokonany. Wiedźmin wstał, uniósł nogę na wysokość brzucha Diego i
kopnął go, wyciągając jednocześnie miecz. Dwumetrowiec padł głucho na
ziemię, łapiąc się za brzuch. Po kilku chwilach przestał się ruszać.
V
Mieszkańcy
wioski - kobiety w przeróżnym wieku, dzieci oraz starcy - w większości
nie wychodzili ze swoich domostw. Kilka osób z karczmy zdecydowało się
na to, idąc pospiesznym krokiem w stronę swoich chałup. Mijali
makabryczne obrazy. Wszyscy widzieli z okien przebieg zdarzenia, ale
dopiero z bliska, mijając ciała bandytów, widzieli skutki pracy
wiedźmina. Dwie młode kobiety odwracały wzrok, gdy mijały młodego
chłopaka leżącego w błocie. Miał straszne poparzenia. Ubranie, które
nosił, stopiło się w jedno z jego skórą. Jęczał i unosił rękę w stronę
kobiet, błagając o pomoc. Przyspieszyły kroku. Jeden z rybaków biegł w
stronę swojego domostwa. Minął szerokim łukiem wciąż płonący stóg siana z
jednym z bandytów w środku. Spoglądał ukradkiem na wiedźmina, szepcząc
wielokrotnie: "potwór, potwór".
Berengar spojrzał w stronę domu
wójta. W drzwiach wciąż stał Adam. Z jego ekscytacji i radosnego
uśmiechu nie pozostało już nic. Jego usta drżały, a sam mocno trzymał
się klamki. Wiedźmin zrobił kilka kroków w stronę chłopca, ale ten, gdy
to dostrzegł, natychmiast wbiegł do środka i zamknął drzwi. Kule ognia,
których oczekiwało parę osób, najwyraźniej nie były tym, czego chcieli, a
może raczej efekty były czymś innym. Berengar stał teraz między karczmą
i domem wójta, sam. Znowu sam. Znowu liczył na to, że zrobi coś dla
ludzi, a oni będą mu wdzięczni. Tak typowo, po ludzku. Że uśmiechną się
do niego, podziękują, po prostu okażą sympatię. Nic takiego się jednak
nie działo. A on przeklinał się w myślach, bo przecież wiedział, że tak
to się skończy, bo bywało tak nie raz. To właśnie przez takie chwile
nienawidził być wiedźminem. Drzwi karczmy uchyliły się, a ze środka
wyszedł Ernest. Trzymał w dłoniach małą sakiewkę. Szedł powoli i
ostrożnie, cały czas obserwując Berengara.
- Oto sto florenów. - Wójt nie patrzył mu w oczy. Wzrok miał wbity w ziemię. - Więcej nie mamy, przysięgam...
- Mówiliście, że nic nie macie. Coś się zmieniło?
- Proszę, weź, czarowniku.
Mieszkańcy wciąż byli przerażeni i wyglądali z karczmy, oraz z okolicznych domostw, z niepokojem obserwując sytuację.
- Konia waszego - pytał Berengar - tę starowinkę, co na niej jechałem do Haen Dor, mogę zabrać?
Nie
zamierzał już zostawać w okolicy. Yannick aep Aerl, zarządca miasta,
płacił mu co prawda za zabijanie trupojadów, ale ostatnio był mocniej
zainteresowany jego przeszłością i znajomościami. Berengar doskonale
wiedział, że jeśli władze Nilfgaardu zechcą go pojmać, to czeka go los
nie lepszy, niż człowieka dogorywającego teraz w błocie. Siły specjalne
cesarza Emhyra nie mają skrupułów. Podjął decyzję, a przynajmniej
połowicznie. Wiedział, że zajedzie do Haen Dor i kupi klacz o ciemnej
grzywie, którą ostatnio sobie upatrzył. Cena pięciuset florenów i
wymęczonej klaczy z wioski nie była czymś, co by go teraz powstrzymało.
Druga część decyzji, czyli kierunek, w którym ruszy, wciąż pozostawała
niewiadomą. Na północy toczyła się wojna, na południu rozciągało się
wielkie imperium cesarza Emhyra, a na wschodzie wznosiły się nieprzebyte
góry. Ernest kiwnął głową, zgadzając się na prośbę wiedźmina. Spuścił
wzrok jeszcze niżej, przyglądając się swoim dziurawym butom.
Berengar
poczekał, aż Adam wyjdzie z domu wójta, wszedł, pospiesznie zgarnął
swój ekwipunek. Kilka chwil później opuścił chatę i zarzucił wszystko na
podstawionego przez Ernesta konia. Spojrzał na wąsacza. Ten uniósł
wzrok na ułamek sekundy.
- Bądź zdrów, czarowniku - powiedział i cofnął się w stronę karczmy.
Wiedźmin
ruszył. Wiedział, że ta chabeta pomagała starszym mieszkańcom wioski i
miejscowym kobietom podczas żniw w czasie nieobecności młodych mężczyzn,
ale w końcu... był potworem. A potwory nie mają uczuć.
KONIEC
---------------------------------------
Dziękuję, jeśli udało się dojść do końca. Będę wdzięczny za wszelkie komentarze do tekstów :)
Z lekkim opóźnieniem, ale i ostatnią część mam już za sobą :)
OdpowiedzUsuńWyniku pojedynku można było się gdzieś tam spodziewać, ale zakończenie zupełnie mnie zaskoczyło - swoją drogą i szczęśliwe, dla ludzi i smutne zarazem, dla wiedźmina. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, tak jak Berengar liczyłam widocznie na coś dobrego dla niego. To jego poczucie samotności przeraża i wywołuje silne współczucie. Biedak. Tu po prostu mistrzowsko zagrałeś opisami, zwłaszcza w przypadku chłopca. To odrzucenie musiało zaboleć wiedźmina najbardziej. I z racji wcześniejszego zachwytu chłopaka, i z racji wspomnień o innym chłopcu. Pamiętam, że Berengar chciał naprawić swoje błędy, teraz czuję, że fakt, udało mu się, ale sukces jest gorzki, bo nie przyniósł wymarzonych efektów. Trochę tak, jakby wiedźmin znów coś stracił.
Jego tułaczka tylko wzmacnia poczucie empatii i smutku.
Biedna szkapa, jednak nadejdzie czas rozstania ;) Ostatnie zdanie dwuznaczne nieco, z początku wyobraziłam sobie dosłownie, że wiedźmin przyznaje się do bycia potworem (typu "nic nie poradzę, po co z tym walczyć" itp.) i z krzywym, cynicznym uśmiechem patrzy na tę klacz. Po chwili jednak odniosłam wrażenie, że on wmawia sobie to, co myślą o nim inni (albo to, co on myśli, że oni myślą) i zniechęcony i zbolały woli tak myśleć niż powalczyć o siebie i takie życie, jakie mu się marzyło (a przy okazji - nie mógł mieć dzieci, bo był bezpłodny czy chodziło o to, że styl życia był za bardzo niebezpieczny/ryzykowny i czasochłonny na posiadanie rodziny?).
Ludzie poczciwi, jednak poszli trochę po pozorach, powierzchownie, to też smutne.
Zielarza szkoda, zawsze mi przykro, kiedy ktoś ucierpi tylko dlatego, że coś o kimś wiedział. Metoda perfidna, nie ma co. (ale zdaje mi się, że z uciętym językiem można jakoś wyrobić mowę, z jakiegoś dokumentu chyba pamiętam)
Podziwiam za opisanie pojedynku, ładnie plastyczny :)
Tęskniłem za Twoimi komentarzami ;)
UsuńChciałem zakończyć "po wiedźmińsku" i chyba wyszło w miarę dobrze. Wiedźmini są bezpłodni, to efekt uboczny mutacji, które przechodzą. Pomyślałem, że Berengar spróbował zrobić coś dla ludzi, ale jednak po wszystkim jest dla nich gorszy niż ci bandyci, więc sam przestał się przejmować i tak jak mówisz mniej więcej - pod wpływem tej chwili i odrzucenia wmawia sobie, że jest potworem.
A opis walki pamiętam, że nieźle mi się pisało :]
Dziękuję :)
Powiem krótko świetne!!!!! nic dodać, nic ująć :) - pełne uznanie
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki :)
UsuńTak jak mój przedmówca uważam że opowiadanie pierwsza klasa. Lubię Iorwetha - to postać z gry Wiedźmin 2, przywódca Wiewiórek. Chętnie przeczytałbym opowiadanie o nim i myślę, że w Twoim wykonaniu byłoby równie interesujące - kto wie może znajdziesz czas i będę miała kiedyś okazję:)
OdpowiedzUsuńZ Iorvethem nie wiadomo, czy pojawi się w jakimś dodatku do 3. Bo ja to pisałem, jak były ploty, że Geralt idzie do Nilfgaardu po Ciri i Yen, stąd wspomnienie o tym, chociaż on przecież w trójce jest na Północy. Dziękuję mocno za opinię! :)
UsuńDziekuje Ci bardzo. Masz talent do pisania.Wspaniale i w napieciu czytalo sie twoje opowiadanie. Szkoda tylko ze sie juz skonczylo. Gdybys wydal ksiazke na pewno bym ja kupila. Jeszcze raz serdeczne dzieki za umilenie czasu czytaniem. Pozdrawiam okiran.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa :)
Usuń