piątek, 20 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXV

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXV

WRÓG MOJEGO WROGA

I

- Już niedaleko do granicy - powiedział Neven do swojego przyjaciela, gdy siedzieli przy ognisku po kolejnym dniu męczącej wędrówki. - Oby nas przepuścili...
- Puszczą, puszczą - uśmiechnął się Baelian. - Jak mają nie puścić, jak idzie na nich banda uzbrojonych i groźnych elfów, he, he.
- Żarty żartami, ale jeśli nas przytrzymają na granicy, to sprawy mocno się skomplikują, jakby teraz było prosto, ech...
Baelian rzucił w niego ogryzkiem zjedzonego przed chwilą jabłka i, uśmiechnąwszy się szerzej, mówił:
- Nie narzekaj, bo zgorzkniejesz, zanim się zestarzejesz. Damy radę.

Kolejna noc pod gołym niebem przebiegła bez żadnych zakłóceń i w drogę ruszono nawet nieco wcześniej niż zwykle, jeszcze przed świtem, gdy niebo na wschodzie zdążyło się zaledwie lekko zaróżowić, delikatnie urozmaicając czerń nocy. Już z oddali Endoriil dostrzegał posterunek graniczny kontrolowany przez Nordów, otoczony ostrokołem, który osłaniał budynek główny kompleksu, zapewne koszary, w których strażnicy graniczni zażywali snu i odpoczywali między zmianami. Poprzedniego dnia do głównej grupy dołączył oddział jazdy prowadzony przez Dareliona. Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli już o tym, że posiadają taką jednostkę, to jednak wciąż patrzono na nich z wielkim zdziwieniem i zachwytem, który nawet na twarzach starców malował radosne uśmiechy. Oddział zajął miejsce na samym końcu korowodu. Gdy wreszcie dotarli do posterunku, Endoriil wyszedł z grupy i podszedł do wartowników.

- Witajcie, żołnierze - powiedział i lekko skłonił głowę. - Wierzę, że znacie powód, dla którego tu jesteśmy. Przepuścicie nas?
- My tak - odpowiedział żołdak - ale od dwóch dni gościmy w koszarach gościa z Cesarstwa, który czeka, jak mi się zdaję, właśnie na was. I zdaje mi się też, że to od niego zależy czy cesarscy was puszczą do siebie.
- Prowadź więc, żołnierzu.

Powiedziawszy to odwrócił się do towarzyszy i skinął głową w ich stronę, na chwilę się żegnając. Nord wprowadził gościa w granicę ostrokołu, przez zabłocony plac i strzelnicę treningową, gdzie jeden z ludzi ćwiczył strzelanie z łuku. W końcu weszli do sporego budynku z szarego, ładnie wyprofilowanego kamienia. Konstrukcja miała trzy piętra - ostatnie niezwykle małe, wyglądające wręcz na stryszek, nad którym zamykał się stożkowaty w kształcie dach. To tam właśnie, po pokonaniu dość długich i skrzypiących pod nogami drewnianych schodów, Nord opuścił elfa i zszedł piętro niżej. W końcu Endoriil wszedł do pomieszczenia.

Pokój był niewielkich rozmiarów, a umieszczone po obu jego stronach okna starannie zasłonięto czarnym materiałem - w środku panował mrok. Promienie słońca nie miały wstępu do tego miejsca. Przy jednej ze ścian - obok niewielkiego stołu, na którym spoczywała świecąca bladym światłem świeca - siedział człowiek. Miał na sobie białą koszulę i piękną szkarłatną kamizelkę wyszywaną złotą nicią oraz czarne spodnie, niemal zlewające się z czernią podłogi. Wyglądał tak, jakby właśnie wybierał się na jakieś oficjalnie przyjęcie dla wysoko urodzonych, a tymczasem siedział tylko w barakach na przejściu granicznym między dwoma królestwami. Dostrzegł wejście elfa, ale nie odkleił wzroku od ostatnich stron książki, a dłonią zasugerował, by gość chwilę poczekał.

- I żyli długo i szczęśliwie - powiedział nieznajomy, uśmiechając się kącikami ust. Odłożył książkę na stół i wbił oczy w Bosmera: - Powiedz mi, co u niej słychać, elfie?
Endoriil stanął sztywno i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Domyślał się, że obcy ma na myśli Astarte, bo kogóż by innego. A skoro o tym wiedział, to nie mógł być zwyczajnym posłańcem.
- Skąd ją znasz?
- Odpowiadać pytaniem na pytanie? - człowiek skrzywił się. - Chyba nikt nie nauczył cię podstaw kultury. Czy jest zdrowa? Czy wciąż szaleńczo zakochana? Bo że wciąż ma wielkie serce i przez to nieco za często myśli o innych, to widać po tym, że tu jesteśmy.
- To ty jesteś hrabia Hassildor? - spytał zdumiony Endoriil. - Nie spodziewałem się tu ciebie, raczej jakiegoś posłańca.
- Grupa ludzi, którym w ostatnich latach mogę ufać stopniała tak mocno, że za wiele spraw muszę się brać sam. A sprawy powiązane z samą... Z nią... Tego nie powierzyłbym nikomu, poza sobą samym.

A więc to jest hrabia Hassildor - pomyślał Endoriil. Oto człowiek, który ma im pomóc przejść przez Cesarstwo. Przyjaciel Astarte i jej dawny sojusznik, który w ostatnich latach musiał zejść do podziemia, ale wciąż czekał na jej powrót w glorii chwały. Nie czekał jednak bezczynnie. Podczas nieobecności królowej zreorganizował swoje siły i starał się je dyskretnie rozbudować. Cesarstwo było na tyle słabe, że nie bał się Rady rządzącej z Cesarskiego Miasta. Mocniej obawiał się Altmerów i ich rozbudowanej siatki szpiegowskiej. Doskonale wiedział, że za każdym razem, gdy tylko wychyli się z bezpiecznego miejsca, grozi mu niebezpieczeństwo. Gdyby nie osobista prośba Astarte, przekazana mu ustami Faridona, nie wychyliłby się również teraz. Nie czuł solidarności z Bosmerami, a do tego sam miał na głowie zbyt wiele spraw.

- Skoro jesteś tu osobiście - mówił Endoriil - to znaczy, że możemy przejść, prawda? Żołnierze po stronie cesarskiej nas przepuszczą?
- Owszem - przytaknął Hassildor. - Ale mam kilka warunków, odnośnie waszej dalszej drogi.
- Warunków? Jakich warunków?
- Od dziś wędrujecie tylko i wyłącznie nocą - powiedział hrabia, jednocześnie wstając z krzesła i stając na wprost rozmówcy. - I tylko pod moim przewodnictwem. Wtedy będę mógł skryć wasze przejście przed oczami tych, którzy was szukają.
- Jak nas ukryjesz? Jest nas kilka tysięcy. I ktoś już nas szuka?
- Wiem, że oddziały altmerskie, przebywające na terenie Cesarstwa, dostały rozkazy wypatrywania dużych grup Bosmerów. A ukryję was zaawansowanymi zaklęciami iluzji, ale tak jak mówię, tylko nocą.
- Altmerowie są na terenie Cesarstwa? - dopytywał Endoriil. To mocno krzyżowało jego plany. - Jakim prawem tu są?
- Prawem siły, młody elfie, prawem pięści i miecza. Rada rządząca w stolicy to marionetki. Kilka kilkusetosobowych oddziałów altmerskich przemierza nasze ziemie wzdłuż i wszerz, szukając przede wszystkim mnie i moich ludzi. Teraz po prostu dopisano do listy ciebie i twoich pobratymców.
- Jasna cholera... Miałeś jeszcze kilka warunków, tak?
- Słuchacie się moich sugestii. Tylko i wyłącznie wtedy mogę wam zagwarantować bezpieczeństwo. Jeśli plan się zmieni, to tylko w wyniku mojej decyzji, zrozumiano?

Endoriil nie miał wielkiego wyboru. Gdyby nie zaakceptował planu Hassildora, odbiliby się od granicy i umarli z głodu już za kilka dni. Skinął więc głową, akceptując chwilowe zwierzchnictwo tego człowieka.
- Od dziś, aż do Valen, każdy dzień ma być dla was nocą, a każda noc dniem. W nocy idziecie, w dzień śpicie i odpoczywacie. Wszystko pod pokrywą czarów iluzji. Jeśli ruszycie w dzień, czar nie wytrzyma, bo jest wzmacniany światłem gwiazd, to one go zasilają. Podczas waszego odpoczynku będę was opuszczał. Mam też inne sprawy na głowie.
- W porządku - zgodził się Endoriil. - Jest tu jakieś miasto, w którym moglibyśmy się zaopatrzyć?
- Nie potrzebujecie miasta - uśmiechnął się hrabia, znowu kącikami ust. - Tuż za bramą, po stronie cesarskiej, czeka na was niespodzianka. Zapas jedzenia i wody. Wasz przyjaciel Faridon poruszył niebo i ziemię na rozkaz swojej królowej. Niech twoi ludzie zabiorą, co się da. Do tego wczoraj wieczorem dotarła na granicę khajiicka karawana będąca własnością niejakiego Ri'Baadara. Jej przedstawiciel wręczył mi list, gdy dowiedział się, że mam się z wami spotkać. Oto ten list.

Wręczył zwitek papieru w dłonie elfa i ponownie przysiadł na krześle, chwytając książkę. Endoriil rozwinął wiadomość:

Witaj, Przyjacielu.

Z racji zaistniałych wydarzeń jest mi niezwykle przykro, że nie mogłem towarzyszyć Ci w drodze. Bogowie niech mi będą świadkiem, że ruszyłbym od razu, przerywając moją pracę badawczą. I prędzej czy później dołączę do Ciebie, gdy tylko załatwię wszystkie sprawy na naszym pięknym Podgrodziu. Tymczasem jednak wiedząc, jak ciężka przeprawa czeka Ciebie i Twoich rodaków, przesyłam karawanę pod przewodnictwem młodego Khajiita - Maz'Zina. W skład owej karawany wchodzą zapasy jedzenia, ale również solidna broń prosto z kuźni znanego Ci orka Rasz'khina. Wiem, że nie starczy dla wszystkich, ale w momencie, w którym czytasz ten list, zapewne jestem już w drodze. I nie jestem w niej sam.

Twój przyjaciel

Ri'Baadar

PS. Nie śmiej się, wiesz, że w słowie pisanym trzymam się wszelkich zasad, których ów język wymaga.


II

Nowa broń bardzo przypadła do gustu żołnierzom korpusu, choć starczyło zaledwie dla dwustu z nich. Inaczej było ze zmianą rytmu wędrówki. Darelion i jego grupa, ale też wielu merów neutralnych, nie rozumieli, dlaczego mieliby wędrować krótszą o tej porze roku nocą. Słuchali się jednak, kiedy tylko hrabia Hassildor zjawiał się niemal tuż po zapadnięciu zmierzchu, wzmacniał rzucony poprzedniego dnia czar i prowadził ich na południe. Endoriil miał wtedy więcej czasu na doglądanie spraw, które wcześniej pozostawiał innym. Dopytywał się towarzyszy wędrówki o nastrój, podnosił morale. Sporo czasu spędzał z Adanem, dziękując mu za dołączenie się do grupy. Młody mężczyzna był zaledwie jednym z kilku nie-elfów, którzy ruszyli do Valenwood.
Endoriil zauważył, że zaklęcie rzucane przez hrabiego daje im coś więcej niż niewidzialność. Sprawiało, że wszyscy mieli więcej sił i każdej nocy przemierzali o kilka mil więcej niż w poprzedni dłuższy przecież dzień. Wszystko szło dobrze aż do momentu, w którym Darelion podjął pewną decyzję.

*

- Ruszyli o świcie! - krzyczała Neafel, wymachując w złości rękoma. - Do jasnej cholery!
Reszta elfów budziła się ze snu, wciąż siedząc wewnątrz przedziwnej bańki, która maskowała ich obecność w okolicy. Endoriil podbiegł do Neafel i Nevena, którzy sprawdzali liczebność grup.
- Kto ruszył i ilu? - spytał.
- Darelion, Daren i część jego grupy. Z podoficerów zostawili tylko Krasa.
- Przywołać mi go tu! - ryknął Endoriil.
Po kilku minutach sprowadzono przed jego oblicze Krasa - zaufanego współpracownika Darena.
- Masz mi coś do powiedzenia? - Endoriil starał się studzić własne emocje.
- Co tu jest do gadania - mówił Kras i wzruszył ramionami. - Darelion jest na równi z tobą, a nawet więcej. To on jest przecież oficjalnym wodzem. Ruszył ze swoim oddziałem, żeby przyjrzeć się drodze, która jest przed nami. Jesteśmy już niedaleko granicy. Ach, no a mnie zostawił, żebym ci to powiedział. No to mówię.
- Wszyscy się zgodziliśmy na to, co zaproponował hrabia - powiedział Endoriil. - Jeśli Darelion miał coś przeciwko, powinien powiedzieć od razu.
- Poszedł i tyle - odrzekł Kras i lekceważąco splunął na ziemię. - Niedługo wróci i będzie po sprawie.
W tej chwili do Endoriila podbiegł Baelian, który przeliczył, ilu elfów opuściło obóz.
- Jeden pluton - powiedział. - Około sześćdziesięciu. To chyba naprawdę tylko zwiad, chyba nie ma się o co martwić.
- Jak to nie ma się o co martwić?! - krzyknął Endoriil. - Wyszli z bariery, każdy może ich zobaczyć.
- A kto ich zobaczy? - znów włączył się Kras. - Koni nie wzięli, co by właśnie nikt ich nie dojrzał. Poza tym od dwóch dni nie widzieliśmy żadnego miasta, nawet na odległym horyzoncie. Niedługo wrócą i będzie po sprawie. Może przyniosą jakieś dobre wieści.

Hrabiego Hassildora nie było w obozie. Wracał zawsze tuż po zmierzchu, a teraz ledwo słońce ukazało się ich oczom i powoli pięło się w górę.
- Musisz to zobaczyć, Endoriil! - krzyknął główny myśliwy, Cedric. - Chodź za mną!

Gdy wszyscy obecni przy tej rozmowie ruszali w stronę wskazaną przez myśliwego, Endoriil wstrzymał ich zdecydowanym ruchem dłoni i nakazał czekać, zabierając ze sobą tylko Nevena. Pobiegli za Cedrikiem na skraj niewielkiego lasku, w którym nocowali, przysłonięci dodatkowo magiczną barierą. Myśliwy poprowadził dowódcę, wspięli się na najwyższe z drzew i obserwowali miejsce oddalone około dwóch mil od nich. Neven stał na straży. Na środku sporej równiny widzieli dwa oddziały; zwiadowcy Dareliona uciekali w stronę obozu, a goniła ich grupa około dwustu Altmerów. Nie ulegało wątpliwości, że był to jeden z oddziałów, o których mówił Hassildor. Endoriil zaklął szpetnie i uderzył pięścią w jedną z gałęzi.
- Co robimy? - spytał Cedric. - Robimy cokolwiek? Narażamy się?
- Inaczej oni zginą.
- Tak - zgodził się myśliwy - ale jeśli w okolicy jest większy oddział i nas zobaczy...

Endoriil myślał chwilę. Darelion nie pomyślał. Znowu nie pomyślał. Woodmerczyk akceptował przywództwo blondwłosego rodaka w korpusie, gdy byli pod dowództwem Nordów, ale teraz, kiedy każdy błąd niósł ze sobą konsekwencje dla ich sprawy, nie mógł już siedzieć cicho. Darelion był lekkomyślny, lekceważył strategię i działał na podstawie emocji. Przez krótką chwilę w głowie Endoriila pojawiła się myśl, żeby nie pomagać. Darelion by zginął, a reszta miałaby niewielki wybór - poszliby za Endoriilem. Ale nie mógł dać zginąć jemu i kilkudziesięciu innym elfom, z których większość dobrze znał i szanował.
- Neven! - krzyknął w dół, gdzie stał jego towarzysz. - Zwołaj mi tu grupę Dareliona i nasze. Weź jeszcze rekrutów Baeliana. I Krasa na czoło tych od Dareliona.

W ostatnim czasie Baelian, do tej pory nierozłączny z Nevenem jako jego zastępca, otrzymał własny pięćdziesięcioosobowy oddział rekrutów, którzy jeszcze nie zasmakowali walki. Oni mieli zyskiwać doświadczenie, a on, według zamysłu Endoriila, miał rozwinąć się jako żołnierz i jako mer. Neven ruszył i kilka chwil później rzdzawowłosy dowódca zeskoczył do dwustu rodaków i zaczął tłumaczyć sytuację. Na drzewo, w miejsce Cedrica, wskoczyła Neafel i korzystała ze swego sokolego wzroku. Widziała, że wolniejsi z ich rodaków są doganiani i bezlitośnie mordowani przez Altmerów. Reszta wciąż biegła w stronę lasku, ale wyraźnie słabła. Cedric dostał rozkaz zorganizowania obrony w obozie na wypadek, gdyby bariera została złamana. Endoriil wiedział, że Altmerowie dostrzegą ich wyjście znikąd i sprawdzą lasek, jeśli wygrają. W tym wypadku Cedric miał się wycofać na północ i szukać kontaktu z hrabią.
- Żaden nie może przeżyć! - krzyknął Endoriil. - Jeśli którykolwiek ucieknie, to cały fortel z barierą wyjdzie na jaw. Ruszamy!

Wybiegli truchtem spomiędzy drzew. Endoriil wciąż krzyczał, wydając rozkazy: "Moja grupa na prawe skrzydło", "Neven ne lewe", "Baelian i nowi w środku". Grupę Dareliona po raz pierwszy w życiu prowadził Kras. Po zgrabnym przeformowaniu, które wielokrotnie trenowali na podgrodziu, ruszyli sprintem. Zbliżali się do swoich, ale wciąż dzielił ich spory dystans. Altmerowie dostrzegli nowy oddział wroga, ale nie zwolnili. Nie przestraszyli się liczebności, mniej więcej odpowiadającej ich grupie.

Neafel przyglądała się scenie z drzewa, nieco żałując, że nie ma jej na dole. Chciała walczyć i wiedziała, co czują ci, którzy za moment mieli zderzyć się z Altmerami. Dla tych drugich był to zapewne zwykły rozkaz, ale dla Bosmerów to pierwsza okazja, by walczyć z tymi, którzy wygnali ich z domów. Pchało ich więc do walki znacznie więcej niż poczucie obowiązku i rozkazy dowódców. Tuż przed zderzeniem tych dwóch sił Darelion i jego oddział znaleźli się za linią tworzoną przez rodaków. Dosłownie na sekundę przed starciem, gdy wszyscy uczestnicy bitwy biegnąc wznosili już bitewne okrzyki, w pierwszym rzędzie oddziału Bosmerów jeden z uniesionych mieczy zapłonął, zwalniając nieco natarcie sił Dominium. W końcu spotkali się pośrodku równiny, a odgłos zderzających się mieczy docierał do uszu Neafel. Krzyki bitewne, jęki cierpienia, odgłos rozcinanych pancerzy i skóry. Walczących było coraz mniej, a Altmerowie zaczęli się cofać. Główne natarcie prowadził Endoriil i jego płonący miecz. Ani razu do tej pory Neafel nie widziała tej broni w akcji, inne elfy też i pewnie to przyczyniło się do wzmocnienia morale jej rodaków. Potyczka była wygrana, a niedobitki uciekały na południe. Bosmerowie nie mieli już siły na pogoń, a przecież musieli zabić wszystkich. Jeśli tamci doniosą przełożonym o tym, co widzieli, Altmerowie z pewnością skupią się na tym rejonie.

Neafel usłyszała dobiegający ze wschodu dźwięk dziesiątek końskich kopyt. Oddział kilkudziesięciu konnych zmierzał w stronę pola walki.
- Na Y'ffre! - krzyknęła elfka. - Jesteśmy skończeni!

*

- Jasna cholera! - zaklął Endoriil, schowawszy swój miecz do pochwy. - Nadciąga oddział konny! Szykować się na zabicie kolejnych Altmerów! Szyk bojowy! W rzędach, natychmiast!
- Jesteśmy zmęczeni! Jak damy radę konnym? - krzyknął jeden z młodszych rekrutów. W jego oczach dominował strach.
Endoriil nie odpowiedział, ale zdawał sobie sprawę, że są na równinie, czyli najlepszym miejscu do szarży kawalerii. Bosmerowie mieli co prawda przewagę liczebną, ale samym impetem natarcia Altmerowie sprawiliby, że wielu z nich zostałoby zabitych lub ciężko rannych już podczas pierwszej szarży.
- Stawać! Nie ma lęku! - krzyczał Endoriil, idąc wzdłuż wszystkich pododdziałów i uderzając pięściami w tarcze towarzyszy. - Nie ma lęku!

Elfy były już gotowe na śmierć, ale jeźdźcy zrobili coś, czego nikt nie przewidział. Stratowali uciekających Altmerów i bezlitośnie ich dobili. Potem zrobili kółko, przeorganizowali się i zmierzali w stronę Bosmerów, ale w formacji, która nie sugerowała chęci do walki - Endoriil wiedział to z jednej z licznych ksiąg, które czytał w "Małym Elsweyr", rezydencji Ri. Byli już na tyle blisko, że Endoriil dostrzegł proporce i oznaczenia. To był oddział konny cesarskiego Legionu, który teraz stanął w miejscu. Trzech jeźdźców ruszyło im na spotkanie, jeden trzymał białą flagę. Bosmerowie byli zdezorientowani, Endoriil również. W końcu konni zatrzymali się, a ich dowódca, w imponującym pozłacanym hełmie, zeskoczył ze swojego karosza. Podszedł kilka kroków i czekał.
- Co to ma znaczyć? - spytał lekko ranny Darelion, stając obok Endoriila.
- Ty... - Endoriil spojrzał na niego z pogardą i skrzywił się. - Z tobą jeszcze porozmawiam. Zlekceważyłeś nasz plan, naraziłeś wszystkich.

Darelion spojrzał na swoich ludzi. Połowa z tych, których zabrał na zwiad leżała teraz martwa na równinie. Chciał odpowiedzieć Endoriilowi, ale słowa grzęzły mu w gardle. Reszta jego oddziału, prowadzona przez Krasa, tym razem nie patrzyła na niego jak na swojego lidera. Patrzyli ze smutkiem, bo stracili właśnie wielu przyjaciół. Darelion usiadł na ziemi i dał opatrzyć medykowi swoją rozciętą łydkę.
- Neven, Baelian, chodźcie - powiedział Endoriil i ruszył w stronę cesarskiego. Poszli za nim, ale jakby niechętnie. Po krótkim marszu znaleźli się kilka metrów od trzech żołnierzy. Dowódca podszedł do Endoriila. Pozostała dwójka wciąż siedziała w siodłach, patrząc z ciekawością na grupę elfów.
- Witaj, elfie - powiedział dowódca. - Ciekawy poranek, prawda?
- Nieco za dużo wrażeń jak dla mnie - odpowiedział Endoriil niepewnie. Nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek ani czego chce. - Co teraz bę...
Nie skończył, bo cesarski niespodziewanie podszedł do niego i chwycił za dłoń, potrząsając ją ze szczerym uśmiechem.
- Piękny poranek - dodał, wycierając białą chustą świeżą krew ze swojego policzka. - Kolejna grupa bosmerskich uchodźców? Ta wasza jakby inna, lepiej uzbrojona.
- No... Ech.. Jakby to... - wydukał Endoriil, ale Cesarski ponownie mu przerwał.
- Wiem, kim jesteście. To ty jesteś Darelion? - spytał.
- Jestem Endoriil.
- Ach, tak - odrzekł dowódca konnych. - Dostaliśmy wieści ze stolicy, że niebezpieczna grupa bosmerskich kryminalistów przemieszcza się w stronę Valenwood.
- A oni? - zdezorientowany Endoriil wskazał dłonią na altmerskiego trupa.
- Oni? - Cesarski uniósł brwi. - No, oni też dostali. Panoszą się po naszym kraju i tu, i w stolicy. Ich dowódca przejął nasz oddział, patrolowaliśmy razem z nimi.

Endoriil położył dłoń na rękojeści miecza. Ale po chwili puścił ją. Przecież oni dobili Altmerów.
- Nie rozumiem, dlaczego nam pomogliście - spytał.
- To było piękne zwycięstwo - odrzekł mu Cesarski, zdjąwszy hełm i trzymając go pod pachą. Był brunetem ze skroniami lekko naznaczonymi siwizną. - Nazywam się Vinicius Ligiusz, jestem dowódcą chorągwi cesarskiego Legionu. Zazdroszczę ci tego zwycięstwa, elfie. A czemu pomogliśmy? Rozkazy mówiły, że mamy im pomagać i słuchać się ich dowódcy, o, tego tam, w błocie leży teraz po tym, jak go usiekliście. Wiedz, elfie, że wielu tutejszych nie chce widzieć Altmerów panoszących się na naszej ziemi. Ja i mój oddział należymy do takich ludzi, oczywiście nieoficjalnie.
- Patrioci - uśmiechnął się elf. - Czy to znaczy, że puścicie nas wolno?
- Tak, a w naszym raporcie nie znajdzie się nic o ciekawym poranku. - Dowódca znów uśmiechnął się radośnie. - Zrobiliście coś, co my chcieliśmy zrobić od czasu... - westchnął poważniejąc. - Od czasu wojny domowej.
- Wspieraliście Astarte?
- Nie. To znaczy kilku moich ludzi tak, ale ja zaciągnąłem się parę lat temu, tuż po wojnie.
- I już jesteś dowódcą chorągwi?
- Elfie, nie spodziewam się, że słyszałeś o rodzie Ligiuszów, bo nie jesteś stąd. Ale znani jesteśmy i pieniędzy w rodzinie zawsze było pod dostatkiem. A w dzisiejszych czasach pieniądze mogą bardzo wiele. Załatwiły mi to stanowisko.
- W sposobie, w jaki szarżowaliście - mówił z uznaniem Endoriil - widać pewną ogładę i taktykę. Taktykę stosowaną przez kogoś, komu nie jest obca wojaczka.
- Bosmer, znawca taktyki wojennej - Vinicius odwzajemnił komplement i lekko skłonił głowę. - Sporo się czytało.
- To tak jak ja. Jesteś człowiekiem hrabiego?
- Jakiego hrabiego?
- Ach... Nie jesteś. Wybacz, pomyliłem się.

Jeden z żołnierzy siedzących na koniach poruszył ostrogami - koń posłusznie podszedł.
- Kapitanie, chyba chodzi o hrabiego Hassildora - powiedział, budząc wielkie zaskoczenie na twarzy Viniciusa.
- Mówisz o Hassildorze? - Ligiusz zwrócił się do elfa. - Tym Hassildorze? Ten żołnierz walczył dla Astarte w czasie ostatniej wojny, dlatego skojarzył, o czym mówisz.
Cesarscy ożywili się i czekali na odpowiedź Bosmera, który zastanawiał się teraz, co im powiedzieć. Przed chwilą zabili Altmerów, chociaż wciąż są członkami Legionu - lojalnego władzom, które są uległe w stosunku do Thalmoru. Nie mógł im podać żadnych informacji o Hassildorze. Pomyślał, że hrabia sam podejmie decyzję na temat skontaktowania się z Viniciusem.
- Gdzie jesteście skoszarowani? - spytał.
- Na wschód od Laanterii, przy ruinach starego zamczyska. Skontaktujesz nas z nim? Od jakiegoś czasu siedzi w ukryciu. Obawialiśmy się nawet, że został zabity. Znasz go?
- Nie znam go - skłamał dyplomatycznie Bosmer. - Ale znam kogoś, kto go zna. Powiem o was tej osobie. Przy odrobinie szczęścia hrabia skontaktuje się z wami.
Vinicius Ligiusz ponownie chwycił dłoń Endoriila i mocno nią potrząsnął.
- Oby, elfie, oby. A być może nadejdzie dzień, kiedy będziemy walczyć ramię w ramię i przelejemy altmerską krew.

Vinicius wskoczył na swojego konia, zwołał cały oddział i ruszyli w kierunku zachodnim. W czasie rozmowy Bosmerowie zebrali swoich zabitych i rannych i wrócili do obozu.

III

- To niedopuszczalne! I niepoważne! - grzmiał Hassildor niemal od razu po zapadnięciu zmierzchu, gdy zorientował się, co wydarzyło się tego dnia.
Stał na środku grupy Bosmerów. Za jego plecami norscy medycy opatrywali rannych. Z drugiej strony szykowano stos pogrzebowy dla poległych w bitwie. Ciała kilkudziesięciu elfów leżały w równym rzędzie - w tej chwili zajmował się nimi Granos, przysłuchując się dyskusji. Darelion i Endoriil stali naprzeciwko hrabiego.
- Jesteście niepoważnym sojusznikiem! Jakim cudem Astarte w ogóle wzięła pod rozwagę pomaganie wam! Człowiek robi, co się da, a wy sobie z tego nic nie robicie. I jak widzicie giniecie przez to. To twoja decyzja, tak?!
Darelion, na którego hrabia spojrzał, mocno się obruszył. Wiedział, że podjął błędną decyzję, ale ton gościa i jego przedziwne maniery były nie do zniesienia. Odkrzyknął więc:
- A kim ty jesteś, żeby mówić nam, co mamy...
Prawa dłoń Hassildora w mgnieniu oka znalazła się na gardle hjoqmerczyka. Hrabia uniósł całe ciało Dareliona i rzucił nim o ziemię. Zapanowała absolutna cisza, w której wszyscy słyszeli krztuszącego się elfa. Hrabia okazał się nadnaturalnie silny, ale nie kontynuował krzyków, zamiast tego wziął kilka głębokich oddechów i spokojnym tonem powtórzył pytanie:
- To twoja decyzja, tak?
Darelion wstał z kolan i skinął głową, wciąż masując niemal zmiażdżone gardło.
- Chcecie - pytał hrabia - by ten elf zaprzepaścił cały wysiłek, mój i wasz?
- Potrzebujemy prawdziwego wodza - powiedział Neven, stając na środku grupy. - Dla mnie i wielu moich merów jest to oczywiste już od czasu Pogranicza. A to, co stało się dzisiaj jest bardzo bolesnym dowodem na to, że Darelion nie powinien dowodzić naszą grupą.

Od początku dyskusji Bosmerowie byli podzieleni na dwie grupy, ale po usłyszeniu słów Hassildora i Nevena proporcje bardzo się zmieniły. Wielu merów, którzy do tej pory wspierali Dareliona, stanęło za Endoriilem. Stracili kilkudziesięciu swoich przyjaciół w misji, która nie mogła im nic dać. Zginęli na darmo. Endoriil milczał.
- Nadszedł czas - mówił Cedric - byśmy powierzyli dowodzenie jednemu z nas, temu, który na nie naprawdę zasługuje. Zgadzacie się ze mną?
- Tak! Zgadzamy się! Endoriil! - krzyczało wielu z nich.
Ostatni merowie przeszli na stronę Endoriila. Również Kras, który prowadził drugą część oddziału Dareliona w dzisiejszej potyczce. Darelion zwiesił głowę. Opuścili go wszyscy. Prawie wszyscy. Poczuł dłoń na ramieniu.
- Jestem z tobą, bracie - powiedział Daren. - Choćby i w piekle.
- Decyzja podjęta - odetchnął hrabia Hassildor i popatrzył na Endoriila: - Obyś sprawdził się lepiej niż twój towarzysz. A teraz zbierajcie się, bo przegadaliśmy już godzinę z tej nocy.
- Ale ranni... I stos pogrzebowy dla poległych - pytały zrozpaczone elfy. Mężowie i żony zmarłych płakali nad ciałami swoich bliskich, a Granos odmawiał modły za tych, którzy zginęli.
- Hrabio - powiedział Endoriil. - Za godzinę.
- Nie mamy czasu, elfie...
- Za godzinę - powtórzył elf. - Wystarczy, żeby porozmawiać o pewnym cesarskim dowódcy chorągwi.

Hrabia Hassildor uniósł brwi z zaciekawieniem.

*

Po krótkim rytuale pogrzebowym nadzorowanym przez Granosa, Bosmerowie podpalili stosy z martwymi towarzyszami i byli gotowi do drogi. Ranni, którzy nie mogli chodzić, jechali wozami. Cała grupa była razem. Endoriil wysłał tylko Darena wraz z kilkuosobową grupą konnych na nocny zwiad, by zapobiec możliwym nieprzyjemnościom. Darelion odniósł niegroźną ranę łydki, ale wolał spędzić tę noc z daleka od wielu rozczarowanych nim elfów. Razem z nim jechała żona i córka, które próbowały go pocieszyć.

Niespodziewanie Endoriil wskoczył na tył wozu i przysiadł obok Dareliona. Ten gestem dłoni nakazał żonie i córce pójść na drugi koniec pojazdu.
- Nie mam zamiaru mówić o tym, co się dzisiaj stało - wyszeptał woodmerczyk. - Po twojej minie widzę, że wiesz, że zawaliłeś. I nie mam ochoty cię dobijać.
Darelion milczał.
- Rozumiesz chyba, że od tej pory to ja dowodzę, samodzielnie. Ty utrzymujesz dowodzenie nad oddziałem jazdy pod warunkiem, że będziesz się słuchał moich rozkazów.
- Twoich rozkazów? - Darelion nie wytrzymał. - Przecież to ja jestem dowódca korpusu i...
- Byłeś - syknął Endoriil, starając się być możliwie cicho. - Byłeś dowódcą korpusu norskiej armii. Ale to nie jest norska armia, Darelion. I to nie Nordowie są za nią odpowiedzialni. My jesteśmy odpowiedzialni, a ty dzisiaj wykazałeś się skrajną nieodpowiedzialnością. Dopóki się nie wyleczysz, doglądaj innych rannych. Potem wracasz do korpusu jako dowódca jazdy. Zdrowiej, bo będziesz jeszcze potrzebny.

Darelion kiwnął tylko głową, akceptując pierwszy rozkaz dany mu przez Endoriila.

Valenwood było coraz bliżej.

------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz