poniedziałek, 23 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXVIII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXVIII

ZJAZD MOŻNYCH


I

Endoriil spał krótko, bowiem adrenalina zgromadzona w jego organizmie na więcej nie pozwalała. Bitwa była wygrana, ale on doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to zaledwie początek walki. Kadra oficerska nocowała w koszarach altmerskiego garnizonu, podczas gdy większość Korpusu spala pod gołym niebem bądź na skraju lasu. Endoriil i Marek Verre nie chcieli ryzykować wpuszczenia zbyt dużej ilości żołnierzy do miasta, więc postanowiono tylko wprowadzić do Arenthii trzy kompanie, aby zaprowadziły względny porządek w mieście. W tej chwili słońce wzbijało się już coraz wyżej, a powietrze zdominował ukochany przez Endoriila zapach świeżutkiej rosy. Za chwilę kadra oficerska miała wykonać triumfalny wjazd do miasta, gdzie przy Pałacu czekał już Mael Verre. Wciąż jednak było parę spraw, którym dowódca Korpusu chciał poświęcić kilka chwil. Najpierw wstąpił do szpitala polowego, w którym norscy medycy i ich elfi pomocnicy nie zmrużyli oka w ciągu tej niezwykle długiej dla nich nocy.

Woodmerczyk wszedł do największego namiotu, postawionego na wciąż mocno zabłoconym podłożu. Warunki nie sprzyjały operacjom, których wielu merów potrzebowało. W pomieszczeniu dominowały jęki pacjentów. Przy wejściu leżeli najlżej ranni, którym założono zaledwie prowizoryczne opatrunki, zajmując się pilniej tymi, którzy byli o krok od śmierci. Wśród lekko rannych Endoriil spostrzegł białowłosego Sarudalfa, który mocno wyróżnił się na polu bitwy, walcząc jako dowódca plutonu będącego częścią kompanii Neafel.
- Sarudalfie, ciężkie rany? - spytał, spoglądając na zaszyte już rozcięcie na lewym ramieniu mera. Elfia pielęgniarka owijała je właśnie w śnieżnobiały bandaż.
- Ledwie draśnięcie - odrzekł Sarudalf, a jego powieki walczyły z chęcią zapadnięcia w głęboki sen. Był strasznie zmęczony. - Wspieraliśmy Latamejów z lewej strony, zgodnie z twoim rozkazem. Trochę oberwaliśmy, ale... No cóż, to nic w porównaniu z kompaniami Darena. Ten ostrzał łuczników mocno ich zdziesiątkował. Wielu zostało na polu bitwy, wielu jest tutaj.
- Widziałem, jak walczyłeś - odrzekł Endoriil. - A Daren dowodzi całą dywizją Korpusu, chociaż od dawna chciał być z Darelionem przy naszej jeździe. Przychylę się do jego prośby. Neven dostanie awans, przejmie całą dywizję Darena. Co powiesz na przejęcie kompanii po Nevenie, hm?
- Ja... - Sarudalf uniósł zaczerwienione oczy. - Niedawno się do was przyłączyłem, a już powierzasz mi los ponad dwustu swoich merów?
- Walczyłeś dzielnie. Nie mam powodu, żeby wątpić w twoje intencje. Obserwowałem wszystko z jednego z wozów i widzę, że jesteś doświadczonym wojownikiem. Zgadzasz się?
Kilka elfów kasłało na materacach wokoło nich. Pluli krwią. W całym namiocie unosił się nieprzyjemny zapach, a zza kotary, postawionej w jednym rogu, rozległ się przeciągły kobiecy krzyk.
- Przez te wrzaski nie mogę spać... - rzekł Sarudalf po chwili. - Zgadzam się. Gdzie mam się zgłosić?
- Poaltmerskie koszary. Nie wiem jednak czy do mnie. Jeśli by mnie tam nie było, to... Hmm... Neven jest we Frangeldzie, więc wygląda na to, że to Daren przejmuje dowodzenie.
- A gdzie się wybierasz? - Sarudalf był mocno zaskoczony.
- Od razu po ceremonii pod Pałacem wyruszam gdzieś z Markiem. Albo nawet przed ceremonią. Na razie wolał więcej nie mówić.
- Ufasz mu? - spytał białowłosy.
- Gdyby nie on, to wszystko nie byłoby możliwe. Zdrowiej, bo taki żołnierz jak ty przyda się jeszcze nie raz.

Za Endoriilem, zgodnie z jego podejściem do dowodzenia, niemal zawsze chodziło dwóch, trzech gońców. Najbardziej zaufanym z nich był Livan, który zdobył szacunek przywódcy jeszcze na Pograniczu, podczas walki z Renegatami. I tym razem również kroczył za nim niemal krok w krok. Podeszli do kotary, zza której wyjrzał chirurg, Nord, który niemal całe życie spędził w Białej Grani. Pracował przy rannych w wojnie domowej w Skyrim, potem na Pograniczu, a gdy wrócił do swojego miasta i zobaczył, że Bosmerowie potrzebują pomocy, nie wahał się ani chwili.
- Witaj, Bjorn - powiedział elf.
- Ach, Endoriil, witaj, witaj. - Nord chciał podrapać swędzące czoło ręką, ale obie dłonie miał we krwi. Wykorzystał więc swoje przedramię, jedno z niewielu miejsc białego fartucha, które nie było we krwi. Zza pleców czarnowłosego, brodatego Norda dobiegały jęki kobiety. Endoriil zajrzał przez ramię lekarza, który odezwał się: - Amputacja ramienia. Dostała jakimś półtoraręcznym mieczem. Dwuręczny przeciąłby kość, jednoręczny mógłby do kości nie dojść i uratowalibyśmy rękę, ale jej ramię wisiało na ścięgnach. Kość była pogruchotana. Mocno cierpiała. Amputacja była jedynym wyjściem.

Endoriil spojrzał na leżącą na stole kobietę - była młodą elfką o kasztanowych włosach i dość ostrych rysach twarzy. Nie kojarzył jej. Zdał sobie sprawę, że wcześniej znał niemal wszystkich, u których boku walczył. A teraz jego siły rozrosły się do rozmiarów tak dużych, że nie wie nawet, kim jest ta dziewczyna.
- Jestem tu, żeby spytać, czego potrzebujesz. Być może wyjadę na dzień lub dwa i próbuję przed wyjazdem ogarnąć, co się da. Więc jeśli potrzebujesz czegokolwiek, po prostu powiedz to teraz.
Bjorn wytarł czerwone dłonie w niemniej czerwony fartuch. Trudno było powiedzieć, czy efekt nie był odwrotny od zamierzonego. Chirurg zawołał jednego z Bosmerów, którzy od czasów Podgrodzia przyuczali się do zawodu.
- Kaen - powiedział i poczekał aż mer podejdzie. - Jeszcze trochę środków przeciwbólowych dla tej dziewczyny. Następnym pacjentem zajmiesz się sam, bo ja muszę porozmawiać z dowódcą.
Młody elf popatrzył na Endoriila i dopiero teraz go poznał. Skłonił się bardzo nisko i uśmiechnął. Chwilę potem podszedł do torby z lekami i szukał czegoś na uśmierzenie bólu. Bjorn chwycił z ziemi amputowane ramię elfki i poprowadził Endoriila na tył namiotu. Był tu niewielki dół, do którego chirurg wrzucił ramię. Bosmer spojrzał - kilkanaście kończyn już leżało w błocie. Wojna zbierała swoje żniwo.
- Czego potrzebujemy? - powtórzył pytanie Bjorn. - Prościej wymienić, czego nie potrzebujemy. Przede wszystkim musimy mieć jakieś czyste pomieszczenia. Strasznie się boję, że w tym błocie i brudzie w rany będzie się wdawać zakażenie. Skoro miasto jest zdobyte, to musimy wprowadzić rannych do miasta.
- Wydam rozkazy.
- Potrzebujemy jak najwięcej wszelkiego rodzaju leków. W Arenthii na pewno są szpitale, a i Altmerowie na pewno coś zostawili. Do tego przydaliby się jacyś magowie, którzy pomogliby w leczeniu. Ja mam tylko parę rąk, a twoi pobratymcy bardzo pomagają, tak, ale jest nas kilkanaście osób, a rannych mamy setki. Nie każdemu możemy pomóc.
- W porządku - zgodził się Endoriil i przyzwał swojego osobistego gońca, Livana: - Pójdziesz teraz do miasta i znajdziesz odpowiednie pomieszczenia. Szukaj w miejscach, gdzie przebywali Altmerowie. Jestem pewien, że zwolnili mnóstwo bardzo przytulnych budynków. Zabierz ze sobą innego gońca. On ma udać się do szpitali i do świątyni Y'ffre. Tam na pewno jest sporo medykamentów.
- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział entuzjastycznie Livan, choć był mocno przerażony obrazami, które widział w szpitalu polowym.
- Macie się uwinąć jak najszybciej, ruszaj.

Livan pobiegł, ile sił w nogach. Norski chirurg wziął głęboki oddech, zapalił fajkę, którą miał w tylnej kieszeni brudnego fartucha i zorientował się, że ręce zaczęły mu drżeć. Potem wrócił do namiotu przepełnionego smrodem, błotem i śmiercią. Endoriil zaś udał się do niewielkiej wieży strażniczej, wbudowanej w bramę miasta.

*

- Panie kapitanie! - krzyknął żołnierz i stanął na baczność.
- Spocznij. Jak się ma nasz jeniec?
- Po opatrzeniu przez naszą pielęgniarkę leży cały czas na łóżku. Dziewczyna mówiła, że jest mocno osłabiony, ale rana nie zagraża życiu.

Endoriil kiwnął głową, żołnierz otworzył drzwi do wieży. Elf pokonał strome kamienne schody, które prowadziły spiralą w górę, gdzie przetrzymywano jednego z nielicznych jeńców, tego najważniejszego - Lorda Udomiela. W końcu woodmerczyk wszedł do pomieszczenia. Było niewielkie, a Bosmerowie zebrali ze środka wszystko poza łóżkiem, na którym leżał właśnie generał Altmerów. Gdy bitwa była już przegrana, rzucił się na przeważające siły wroga. Udało mu się zabić dwóch jeźdźców Dareliona, ale w końcu został stratowany przez jednego z koni. Teraz nosił prawą rękę na temblaku - miał pogruchotane ramię i jedną ranę ciętą brzucha. Dostrzegł wejście Endoriila i z wysiłkiem przysiadł na krawędzi łóżka. Kaszlnął dwukrotnie i skrzywił się w grymasie bólu. Bał się, że koń pogruchotał mu również wnętrzności, które dawały o sobie znać.
- Gratulacje. - To były pierwsze słowa generała. Endoriil nie zdziwił się, a jeniec znowu odkaszlnął. Krople krwi pojawiły się na spodniach Udomiela. - Pokonałeś mnie. Niewielu może to o sobie powiedzieć.

Endoriil przeszedł przez pomieszczenie i zatrzymał się przy zakratowanym oknie. Patrzył na Arenthię, na wolne już miasto, gdzie w oknach merowie zaczęli wywieszać zielone flagi i sztandary z wizerunkami swojego legendarnego dębu. Wszyscy szykowali się na wjazd triumfalny tych, którym zawdzięczają wypędzenie Altmerów.
- Tylko jednego nie rozumiem - rzekł Udomiel przez spierzchnięte i spragnione wody usta. - Jak udało ci się wybić moją chorągiew. Chyba że wychodzisz z założenia, że magik nie wyjawia swoich sekretów, bo przestają być magią, hm?
- Powiedzmy, że dysponowałem czymś, czego już nigdy zapewne nie będę mógł wykorzystać. Ale na szczęście udało mi się wykorzystać wczoraj. Mój oddział zakradł się nocą do obozu twoich jeźdźców.
- Twój oddział jeźdźców. - Udomiel uśmiechnął się boleśnie i smutno. - Bosmerscy jeźdźcy. Żyję na tym świecie dwieście lat, a prędzej spodziewałbym się, że dosiądziecie stada dzikich Khajiitów, a nie koni.
- Czemu rzuciłeś się na moje wojsko, zamiast się poddać? - spytał Endoriil i podszedł do drzwi, w które mocno zapukał.
- A ty byś się poddał? Musiałem ochronić odwrót Bognara i jego ojca.
- Miałem wrażenie, że nie pałasz do nich sympatią.
- To nie ma żadnego znaczenia - odparł Lord i ponownie odkasłał krwią.
- Jesteś ciężej ranny, niż mi mówili - powiedział Bosmer. W tej chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik. Endoriil zwrócił się do niego: - Poślij po jedzenie i picie dla generała Udomiela. Nie przystoi nam trzymać tak godnego jeńca głodnego i spragnionego. A kiedy tylko Bjorn i jego szpital przeniesie się do koszar, mają przysłać tu medyka, żeby starannie opatrzył Lorda. Czy to jasne?
- Tak jest, panie kapitanie! - krzyknął żołnierz i ruszył z powrotem po schodach.
- Zastanawiałem się, co ze mną zrobicie - powiedział Udomiel po chwili ciszy.
- Przepraszam, nie miałem czasu zająć się tym wcześniej.
- Przepraszasz? - Udomiel zaśmiał się. - Przepraszasz mnie. Masz w tej chwili ważniejsze sprawy, niż jeniec zamknięty w wieży. I lepiej się nimi zajmij, bo to zwycięstwo to dopiero początek.
- Tak, wiem o twojej Armii. Dziewięć tysięcy wyszkolonych żołnierzy, którzy niedługo dowiedzą się, że jesteś naszym jeńcem.
- Zdajesz sobie sprawę, że nie jest to jedyna Armia Dominium w Valenwood? Jest też Armia Południowa, w tej chwili rozproszona, ale to kolejne dziesięć tysięcy wojowników.
- Powiesz mi o nich więcej?
- Nie, nic mnie do tego nie zobowiązuje. Ale ponowię pytanie, co ze mną zrobicie? Nie, żeby mnie to strasznie frasowało, ale lepiej wiedzieć, chyba się zgodzisz.
- Jeszcze nie zadecydowałem.
- Wielu na pewno będzie chciało mojej głowy. Najlepiej ściętej publicznie na placu przez Pałacem Namiestnikowskim.
- To już nie jest Pałac Namiestnikowski - powiedział Endoriil z triumfalnym uśmiechem na ustach. Dodał: - To znowu nasz Pałac, bosmerski, zbudowany przez naszych przodków. Będzie w nim rządził burmistrz i Rada Miasta, prawdziwa, a nie podstawiona. A ściąć cię nie pozwolę.
- Czyli okup? - drążył generał. - Zapewne sporo wam za mnie zapłacą. A pieniędzy na wojnie nigdy za wiele.
- Zobaczymy, generale. Pora na mnie, bo jest mnóstwo spraw, którymi trzeba się zająć.
- Tak, bracie merze. Wojna nigdy się nie zmienia.
Gdy Bosmer opuścił wieżę, Lord Udomiel położył się na łóżku i starał się znieść ból, który bił z klatki piersiowej i ramienia.

*

Spotkanie, które Endoriil odwlekał na sam koniec przed wyruszeniem w drogę, musiało w końcu nastąpić. Marek Verre osiodłał już dwa konie, bo mieli jechać właśnie konno, co nie bardzo odpowiadało Endoriilowi, bo jeźdźcem był słabym, ale Marek nalegał, że sprawę trzeba załatwić szybciej, bo inni czekają. Tożsamość tych innych na razie pozostawił dla siebie, ale gdy Marek był już gotowy, Endoriil zaprosił do niewielkiego namiotu Halena, niegdyś swojego najlepszego przyjaciela.

Z racji intensywności aktualnych wydarzeń dowódca Korpusu Bosmerskiego i radny miasta Arenthii postanowili, że nie będą uczestniczyć w triumfalnym wjeździe do miasta. Pozostawili to Darenowi, Darelionowi i bezpośrednio podlegającym im oddziałom. Po prostu nie mieli czasu. Endoriil nieco żałował i bił się z myślami, ale w końcu Baelian wprowadził do namiotu szefa zunifikowanych klanów - Halena, który ostatecznie opowiedział się po stronie Bosmerów, chociaż powszechnie wiadome było, że ustalił wcześniej z Lordem Udomielem udzielenie pomocy właśnie jemu.
- Witaj, stary druhu - odezwał się Halen.
Mocno się zmienił. Przed czystkami w klanach był wzorem dla Endoriila niemal pod każdym względem. Przede wszystkim wyglądał inaczej - był teraz lekko otyły, policzki zaokrągliły się i delikatnie błyszczały odbijając światło słoneczne, które wdzierało się przez nieszczelne ściany tymczasowego namiotu. Na jego ramionach wisiał długi płaszcz obłożony futrem białego niedźwiedzia, a wysadzany kamieniami szlachetnymi pas błyszczał niemniej niż pucołowate policzki. Halen wyciągnął dłoń z pulchnymi palcami w stronę Endoriila i czekał, aż ten odwzajemni gest i powitają się w stary klanowy sposób.
- Mocno się zmieniłeś... druhu... - odpowiedział, ale nie wyciągnął dłoni.

Halen złączył więc ręce za plecami, ledwo dając radę, i stąpał od prawej do lewej przed siedzącym przy biurku Endoriilem. Widzieli się pierwszy raz od niemal dwóch lat. Kiedy Endoriil walczył o życie - podróżował z karawaną Khajiita Ri'Baadara na północ, a potem próbował połączyć koniec z końcem na podgrodziu pod Białą Granią - Halen w tym samym czasie sprawował rządy w Woodmer i podbitych plemionach Hjoqmer, Annałów i Yvanni, chociaż dwa ostatnie były wybite niemal całkowicie. A po tym, jak wyglądał można było wysnuć wniosek, że dobrze mu się powodziło. Endoriil chciał spotkać się z Z'eelem, jednym z poruczników Halena, którego poznał, gdy był w Arenthii poprzednio. Problem w tym, że nie było teraz czasu, bo sam ruszał gdzieś z Markiem Verre, a dodatkowo nie chciał, by Halen dowiedział się, że potajemnie porozumiał się z jednym z jego podwładnych. Być może Z'eel mógłby rzucić nowe światło na to, co ostatnio działo się w Woodmer i w innych klanach oraz podać wiele innych przydatnych informacji. To jednak musiało poczekać.
- I ty się zmieniłeś - odrzekł Halen. - I ta zmiana chyba mocno ci służy. No proszę. Mały Endoriil, którego uczyłem niemal wszystkiego, został wielkim wodzem.

Skłonił głowę, ale Endoriil mu nie ufał, a jego słów nie traktował poważnie. Halen stracił jego zaufanie, a żeby je odbudować, nie wystarczyło rzucić się na niedobitki Altmerów. W żaden sposób nie rozgrzeszało to poprzednich postępków Halena, tego wszystkiego, co zrobił swoim braciom i siostrom. Endoriil stracił ciotkę i dwoje siostrzeńców podczas czystki w Valen. A przynajmniej był o tym przekonany.
- A teraz - ciągnął Halen - przewodzisz tysiącom Bosmerów i jesteś powodem, dla którego od tygodni Altmerowie gorączkowo słali posłów, wręcz błagając o wsparcie przeciw tobie, przeciw Demonowi Frangeldu. Stałeś się kimś, z kim muszą się liczyć. Cieszę się, przyjacielu.
- Nie nazywaj mnie tak - odrzekł Endoriil gniewnie. - Nasza przyjaźń umarła, kiedy umarli moi bliscy i kiedy zdradziłeś nasz klan.
- Twoja ciotka wciąż żyje i ma się dobrze, a czy zdradziłem, tu się nie zgodzę.
- Moja ciotka żyje?!
- Owszem, żyje i ma się świetnie. Od kiedy musiałeś odejść, opiekuję się nią i dbam, by niczego jej nie brakowało. To wyraz mojego szacunku dla ciebie i tego, co razem przeżyliśmy.
- Jakim cudem przeżyła? A jej chłopcy? - dopytywał Endoriil.
- Niestety - Halen spuścił głowę - ich nie udało się uratować. Tamtego dnia, kiedy Altmerowie wkraczali do Woodmer z mieczami w dłoniach, chciałem trzymać ich przy sobie, całą trójkę. Ale chłopcy gdzieś uciekli. Nie mogłem pozwolić twojej ciotce iść za nimi, bo ona też by zginęła. Moi zwiadowcy znaleźli ich ciała po kilku tygodniach.
- Na Y'ffre... - wyszeptał Endoriil i schował głowę w dłoniach. - Biedne dzieci... Chcę się spotkać z moją ciotką.
- Dobrze, poślę po nią. Powinna tu być za dwa lub trzy dni.
- To się dobrze składa, bo i ja wtedy wrócę - odpowiedział Endoriil i wstał od biurka. Otworzył skrzynię, z której wyciągnął swoją piękną zbroję z wizerunkiem płonącego drzewa na napierśniku i zakładał ją na siebie.
- Wybierasz się gdzieś? - spytał Halen, unosząc brwi.
- Owszem, wybieram się. Powiedz mi, Halenie... To, co stało się w przeszłości, nigdy się nie odstanie. Wspomogłeś nas w bitwie, odwróciłeś się od Altmerów i jestem ci za to wdzięczny, ale muszę wiedzieć, czy jesteś z nami, ty i twoje wojsko. Nasi bracia z Woodmer i cała reszta.
- Zawsze byłem za Valen - powiedział wódz klanów. - Być może tego nie widzisz, ale jest szansa, że w końcu to dostrzeżesz. Stało się sporo okropnych rzeczy, przyznaję. Ale gdyby się nie stały, to nie miałbym dziś dwóch tysięcy wojowników gotowych, żeby walczyć za naszą sprawę.
- Nagle jest to nasza sprawa? - wątpił Endoriil. - Zdradziłeś.
- Zrobiłem to, co uważałem za słuszne - mówił Halen, wyraźnie się unosząc. - Nie było sensu się stawiać. Dogadałem się więc z Altmerami. Jakbym się nie dogadał, to ci dranie z Hjoqmer by się dogadali i całe Woodmer zostałoby wymordowane. Zachowałem najwięcej, ile tylko mogłem. To dzięki mnie klany w ogóle przetrwały czas czystek i odbudowują swoją potęgę.
Endoriil miał mętlik w głowie. Słowa Halena miały sens, ale czy warto było poświęcać tyle żyć i tak naprawdę zmienić to, kim sam był, żeby tylko ocalić resztki klanów? A może chodziło jednak tylko i wyłącznie o władzę, a górnolotne patriotyczne słowa były tylko słowami?
- A dokąd się wybierasz, bracie? - Halen nie dawał za wygraną.
- Szczerze mówiąc sam nie wiem. Ruszam w drogę z Markiem Verre.
- Nie masz pojęcia, gdzie cię zabiera? - oburzył się Halen. - Jak możesz mu ufać, skoro nic ci nie powiedział? Dlaczego?
- Bo on jeszcze nigdy nie zawiódł mojego zaufania - odpowiedział poważnie Endoriil i wyszedł przed namiot.

Chwilę potem dosiadł konia i wraz z Markiem Verre opuszczali Korpus, gdy Darelion szykował swoich jeźdźców do triumfalnego przejazdu przez Arenthię.

II

KARCZMA GDZIEŚ PRZY TRAKCIE Z ARENTHII DO SILVENAAR
W TYM SAMYM CZASIE

W chłodne popołudnie, w otoczonej lasem gospodzie przy trakcie na północ od Silvenaar, dziesiątki elfów zażywały relaksu po ciężkim dniu pracy lub długiej podróży. Lokal był zapchany do granic możliwości. Młode elfki biegały od stołu do stołu, realizując zamówienia, donosząc świeżo upieczoną i odpowiednio przyprawioną dziczyznę, dzbany pełne wina i miodu. Na zapleczu kucharze truchtali jak szaleni, usiłując nadążyć z gotowaniem, smażeniem i doprawianiem. Droga między Arenthią a Silvenaar od kilku dni była zatłoczona jak nigdy wcześniej. Dziesiątki posłańców, żołnierzy, uciekinierów z całym dobytkiem mijały się na szlaku, bojąc się nadchodzącej wojny. W karczmie mieszały się zapachy gotowanej zupy, suszonych grzybów, pieczonego mięsa i rozlanego na stołach i podłodze wina. Do budynku weszła dwójka podróżnych - wielki, barczysty elf z kompletnie łysą głową oraz jego towarzysz, również elf, wzrostu przeciętnego, w ciemno-brązowej szacie z kapturem pokrywającym cieniem twarz. Kilku klientów zwróciło uwagę na wielkoluda, takich elfów nie widywało się często, i zaskoczonym wzrokiem odprowadziło tę dwójkę do malutkiego stolika na uboczu, gdzie siedli, zamówili po kubku wina i wtopili się w tłum. Potem wzrok wszystkich zgromadzonych wrócił do starego Bosmera z drewnianym kosturem, który siedział na taborecie w samym środku sali i popijał wino, wycierając spierzchnięte usta siwą brodą.

- Mów dalej, dziadulku, mów o Endoriilu! - krzyczały dwa małe elfy, dziewczynka i chłopiec, siedząc na ziemi tuż przed starcem. Kilkadziesiąt osób czekało na wznowienie opowieści przez mężczyznę.
- Nie dla uszu dzieci przeznaczone są historie o Endoriilu, demonie z Frangeldu, Płomieniu Bosmerów! - krzyknął dziad, potrząsając kosturem.
- No, opowiadaj, starcze - powiedział jeden ze starszych klientów, rzucając kilka miedzianych monet pod nogi dziada. - Prawda to, co mówią? Że on nie jest zwykły Bosmer? Że siły jakieś nadprzyrodzone posiada?
- Oj, bracia i siostry. - Dziad zagarnął kosturem miedziaki bliżej, pod swoje stopy. - Prawda, ale ja prawdę wam powiem prawdziwszą. Nie wszystko wam mówią Altmerowie, bo oni bojają się Endoriila, jako my bojamy się śmierci. Bo dla nich on śmiercią właśnie jest. 
Wszystkie elfy; imigranci, kupcy, myśliwi, piękne damy, a nawet zapijaczone menty zerkające znad kolejnego kufla z winem, słuchali z niekłamanym zainteresowaniem, tracąc z oczu dwójkę nowych przybyszy i wlepiając wzrok w starca.
- Powiadają - kontynuował gestykulując, upewniwszy się, że wszystkie oczy zwrócone są na niego - że na wilku wielkim i krwiożerczym do walki idzie, a zwierz ten inny jest niż wilki z puszcz naszych. Magiczny, z dalekiej północy, co bezwzględnie słucha się swego pana.
- A prawda to - krzyknął podniecony dzieciak - że oczy Endoriila nienawiścią są napełnione?!
- A, prawda, prawda. Nienawiścią i pragnieniem zemsty. Z każdym wrogiem, który pada od jego magicznego miecza śmierci, oczy jego coraz mocniejszą czerwienią się wypełniają. Krew, niczym łzy, leci mu z oczu podczas bitew, czym przerażenie budzi w Altmerach, co na sam widok jego w porty robią!
- Ja też mało nie zrobiłem - wtrącił jeden z klientów, rolnik. Czkał, nie pozostawiając wątpliwości co do swojego stanu. - Na smoku leciał i wylądował koło mojej chaty ten Endoriil. Spytał się, którędy na Frangeld i tylem go widział. Wyobrażata sobie?

Parę osób zaśmiało się, nie wierząc rolnikowi.
- Nie! Śmiać się nie wolno! - Starzec pomachał trzęsącym się palcem. Przez chwilę milczał i myślał, że w kolejnej karczmie warto dodać do opowieści wspomniany przez rolnika fakt. Nawet, jeśli to nie był fakt. Lud lubi słuchać o smokach, więc parę dodatkowych miedziaków pewnie da się zarobić. W końcu w jego fachu bardziej niż prawda, liczy się przekonanie słuchaczy, że słyszą o wydarzeniach autentycznych. W końcu kontynuował: - Nie wolno się śmiać. Bo powiadają też, że Bosmer ten umowę jaką zawarł z Daedrami bądź bóstwem jakimś i on te moce właśnie od bogów dostał, a kto nabija się z decyzji bogów, ten długo nie pożyje.
- A czy Endoriil jest bogiem? Pokona Altmerów? - spytała jedna z kelnerek, nalewając starcowi więcej wina.
- Jeśli Altmerów pokona - odparł mędrzec - to kimże my jesteśmy, by boskości mu odmawiać? Toć wielkie i potężne Cesarstwo poległo pod żelaznym butem Dominium. Bezsprzecznie tedy winniśmy mu wierność i lojalność. Bo jeśli bogiem jest, a my czcić go nie będziemy, to straszna kara spaść na nas może.
Bogobojnych słuchaczy ogarnął strach. Nie pisnęli już ani słowem.
- W bitwie niezrównany jest. Litość zna, ale Altmerów morduje na miejscu. Gdy tylko miecz swój zaczarowany wyciąga, we wszystkich towarzyszy jego wstępuje żądza mordu. Są zagładą każdej armii, która im się przeciwstawi. Rozprzestrzeniają się niczym pożar! I coraz więcej i więcej Bosmerów garnie się do nich, a płomień powiększa się, rośnie i rośnie, by Altmerów spalić, spopielić, a Valenwood wyzwolić i skąpać we krwi najeźdźców, by wzrosło nowe, niepokonane, zwycięskie! Znane są historie, gdy Bosmerowie bitwy przegrywali, wycinani w pień przez sługi Dominium, ale wtedy nadciągał on. Miecz swój wydobywał i do bitwy się przyłączał, ducha swoich towarzyszy budując i odwracając losy potyczki!
- Czy Endoriil i jego armia są w stanie pokonać Altmerów? - głośno zastanawiał się jeden z kupców, mlaskając między dwoma kęsami udka kurczęcia.
- Nikt ich nie pokona - odrzekł jeden z myśliwych, którzy odpoczywali po kilkudniowym polowaniu. - Cesarstwo poległo próbując. Jakim cudem my, Bosmerowie, mamy sobie poradzić? Siły Endoriila są duże, fakt, ale to zbieranina, a nie żadna armia... Oddziały Altmerów to zaprawieni w bojach zawodowcy. Gdzie tam naszemu pospolitemu ruszeniu do profesjonalnej armii? I to takiej...

W tej chwili zgromadzeni w gospodzie usłyszeli odgłos końskiego galopu, który ustał tuż przed wejściem do budynku. Kilka sekund później skrzypiące, spróchniałe drzwi rozwarły się, a do środka wszedł kolejny elf, posłaniec jednego z klanów, na co wskazywała mała torba ze specjalnym pojemnikiem na listy przewieszona przez ramię. Dyszał ciężko, był brudny i zmęczony. Dwóch miejscowych podprowadziło go do lady, gdzie karczmarz niezwłocznie nalał mu miodu i podsunął półmisek wypełniony niewielką przekąską, króliczym mięsem. Tradycja wiktu i opierunku na szlaku dla posłańców była świętym prawem również w Valenwood.
- Jakie wieści z północy? Jakie wieści?! - przekrzykiwali się klienci, bo nie był to pierwszy goniec, którego widzieli w ostatnich dniach. Kurierzy praktycznie zawsze dysponowali interesującymi wieściami, niektórymi byli nawet skłonni się podzielić. Od chwili wkroczenia powstańczych oddziałów Endoriila w granice Valenwood, dziesiątki posłańców codziennie kursowały między miastami.
Goniec rozpiął pas okalający jego brzuch, wziął jeszcze kilka głębokich wdechów, śmiało wychylił dzban z miodem i pił kilka sekund, za jednym razem opróżniając go. Jego twarz wyrażała zdumienie.
- Merowie! - krzyczał, rozglądając się na wszystkie strony. - Merowie! Arenthia wzięta!
- Jak to?! - krzyczały elfy, jeden przez drugiego, próbując się dopchać do posłańca. Inni łapali się za głowy, jeszcze inni wypijali zawartość swoich kufli do dna i uśmiechali od ucha do ucha. Kilku zaczęło płakać. - Jak to?! Przez kogo?!
- Przez Endoriila!

Bosmerowie zaczęli krzyczeć, trudno powiedzieć czy ze strachu, czy w przypływie nadziei, którą ta wiadomość przywołała. Arenthia była wielkim miastem, największym na północy kraju, a jednocześnie bramą otwierającą drogę na południe Valenwood. Małe elfy, brat i siostra, spojrzały w stronę stolika, przy którym wcześniej siedział wielki, łysy elf i jego towarzysz w brązowej szacie. Już ich tam nie było. Drzwi gospody skrzypiały, zamykając się za nimi.

III

Stary jednopiętrowy dom w środku gęstego lasu był ledwo widoczny w świetle zachodzącego słońca. Riordan - burmistrz położonego ledwie kilkanaście mil na południe stąd Silvenaar - wsłuchiwał się w kojący jego zmysły szum drzew. Jechał konno, a tuż za nim podążał jego syn, Cahan. Obaj byli przystrojeni w cienkie matowe płaszcze, które dominowały wśród szlachetnie urodzonych merów w Silvenaar. Do tego ich głowy zdobiły charakterystyczne czapki z pojedynczym złotym piórem na przedzie, znak przynależności do rodu Konkobarów, który sprawował władzę w mieście od wielu pokoleń. Zatrzymali się przy budynku i uwiązali konie obok innych. Z wnętrza biło aż ciepło ogniska, a światło nieśmiało wyglądało w ich stronę, gdy poprawiali swoje pasy i płaszcze, by w akompaniamencie świerszczy wreszcie skierować się do drzwi wejściowych. W końcu przekroczyli próg.
- Ha! Riordan, stary pryku! - krzyknął Yorath, pan Elden Root i podszedł, by ucałować oba policzki burmistrza Silvenaar.

Yorath był bardzo otyłym, wąsatym elfem, ale jego uśmiech zawsze sprawiał, że Riordan weselał. Ucałował policzki przyjaciela i rozejrzał się po wnętrzu. Przy stole siedzieli już niemal wszyscy, którzy mieli się stawić na tej naradzie. Mael Verre - syn Marka, radnego z Arenthii - odwiedził ich wszystkich w przeciągu kilku tygodni, proponując spotkanie, na którym mieli rozmawiać o wyzwoleniu Valenwood spod jarzma Altmerów. Jedyną reakcją Riordana był wtedy litościwy śmiech, bo jakże to możliwe - obalić rządy Dominium w Valen, kiedy absolutnie nic nie wskazuje na to, że to realne. Mało tego, kiedy w ogóle nie ma żadnej siły, która byłaby w stanie cokolwiek wskórać. Jednak jeden z kupców na szlaku powiedział Cahanowi nowinę wręcz niebywałą. Riordan spytał więc przyjaciela:
- Yorath, czy to prawda?
- Bracie kochany! Prawda to! - krzyknął pan Elden Root i podkręcił swój wąs. - Arenthia zdobyta siłami niejakiego Endoriila!
- Demona Frangeldu - dopowiedziała Aife, która rządziła w Southpoint.

Wszyscy spoważnieli, spoglądając na starszą kobietę w szalu z futra gronostaja. Ubrana była elegancko i w żadnej mierze skromnie. Diamenty lśniły na obu jej nadgarstkach i brzęczały, zderzając się, gdy wykonała najdrobniejszy nawet gest. Każdy z obecnych tu Bosmerów zachował całość lub część swojej władzy, mimo że Altmerowie nie lubili się nią dzielić. Dokonali tego na różne sposoby. Yorath oddał faktyczną władzę w Elden Root, zadowalając się pozostawieniem mu tytułów honorowych, ale też zachowując pewne zakulisowe wpływy. Adair - burmistrz Haven, który siedział już przy stole i w ciszy obserwował innych - prowadził polityczną grę z przedstawicielami najeźdźcy, a że był w tym dobry, to wciąż trzymał się na powierzchni, chociaż wielu jego sojuszników już dawno poszło na dno. Był ubrany w bardzo prostą czarną szatę ze srebrnymi guzikami i białym kołnierzem. Patrzył teraz na Aife, u boku której siedziała jej córka Aranna, na którą z kolei spoglądał Cahan, lekko się rumieniąc.

- Witajcie, szanowni merowie - powiedział Riordan ceremonialnie i usiadł na wolnym miejscu. Jego syn ściągnął płaszcz ojca i powiesił na ramieniu krzesła. To samo zrobił potem ze swoim. Riordan mówił dalej: - Jeśli dobrze widzę, to brakuje nam jeszcze organizatora tego spotkania, prawda? Gdzie jest Marek Verre?
- Zdobywał Arenthię, nasz stary Mareczek - powiedział radośnie Yorath, dolewając sobie wina. Riordan zauważył, że otyły Bosmer zdążył już sporo wypić.
- Marek zdobywał Arenthię? - wątpiła Aife. - Szczerze wątpię, aby miał osobiście chwycić miecz.
- Z tego, co mi wiadomo - dodał burmistrz Adair - to akurat pan Verre ostatnio dużo ćwiczył walkę mieczem. Pisał mi to w listach. A co do pytania pana Riordana, cóż, pan burmistrz Verre powinien zjawić się tu lada chwila, zapewne razem z rzeczonym Endoriilem, Demonem Frangeldu.
Kilkoro zgromadzonych wzdrygnęło się na tę nazwę. Byli merami światłymi, szanowanymi i  wykształconymi, ale takie opowieści jak ta o Demonie wciąż potrafiły zmrozić im krew w żyłach.
- Ach, jaki tam on demon - rozładował atmosferę Yorath. Posadził na krześle Cahana, gdy ten uporał się z płaszczami, i nalał wina jemu i jego ojcu. - Pijcie, pijcie, bo czas się dłuży o suchym pysku.

Przez chwilę w domu w środku gęstego lasu panował spory gwar. Możni wymieniali się opiniami na temat tego, co ostatnio się u nich zmieniło, o nastawieniu Altmerów i o tym, co może zmienić się po zdobyciu Arenthii. O tym, co zmienić się powinno, a co lepiej pozostawić takim, jakie jest. Nikt nie spostrzegł, że podczas rozmów dwójka młodych - Aranna i Cahan - opuściła pomieszczenie.
- No dobrze - rzekł w końcu Riordan, poprawiając złote pióro na swojej czapce. - Wszyscy chyba spodziewają się, czego ma dotyczyć to spotkanie. Chociaż Marek nie poinformował nas o tym wcześniej, to po ostatnich wydarzeniach sami możemy się domyślić.
- To oczywiste - przytaknęła Aife. - On chce, żebyśmy przyłączyli się do wojny, którą sam zaczął.
- No i może najwyższa pora! - krzyknął Yorath i wytarł dłonią wilgotne od wina wąsy. - Ile czasu możemy pozwalać tym Altmerom się panoszyć po naszej ziemi? No?!
- Każdy ze zgromadzonych tu szanownych merów - mówił Adair - miał pewne plany odnośnie walki.
- Plany to można mieć, kochasiu - prychnął Yorath - ale wprowadzać je w czyn mało kto umie. To jaja trzeba mieć! - krzyknął i spojrzał przepraszająco na Aife, która uniosła brwi z niesmakiem. - No bo planują to niektórzy już dwa lata, a nawet więcej może. I nic a nic z tego nie wynikło. Marek zadziałał, bo nasz lud cierpi i ja go wspieram z całego serca i jak przyjdzie tu i wejdzie przez, o, te tu drzwi, to ja go pierwszy przywitam i ucałuję serdecznie!

Riordan przytaknął z uśmiechem, bo i on miał dość Altmerów w Silvenaar. Tuż pod jego miastem obozowała cała Armia Północna Dominium i to na nim spoczywał obowiązek zagwarantowania im zaopatrzenia, a odbijało się to mocno na finansach miasta. Brakowało jedzenia, bo od czasu czystek w klanach ilość myśliwych sprzedających miastu dziczyznę drastycznie spadła. Nie miał żadnych szans postawienia się, bo dziewięć tysięcy wrogich elfów stacjonowało u jego bram. Gdyby się zbuntował, mógłby stracić wszystko, o utrzymanie czego tak mocno walczył.
- Czy ktoś z was wie - spytała Aife, poprawiając szal - jakie plany ma Marek?
- No Altmerów zbić i wypędzić - odrzekł Yorath.
- Ale co potem? Nie sądzicie, że skoro do tej pory każdy kombinował na swoją rękę i nic z tego nie wychodziło, to teraz Marek wejdzie tu w glorii zwycięzcy i zażąda dla siebie przywilejów?
Riordan zastanowił się. Znał Marka Verre od lat i uważał go za dobrego mera i wcale nie gorszego zarządcę, który troszczył się o tych, którymi rozporządzał. Aife z kolei zawsze była podejrzliwa, ale też przebiegła i logicznie myśląca. Stąd też całe zebrane grono doskonale wiedziało, że jej rad warto wysłuchać.
- Marek rzucił patykiem w lwa - ciągnęła rządząca w Southpoint kobieta - i ten lew potrząśnie grzywą, ziewnie i w końcu wstanie, żeby sprawdzić, kto go drażni. Ten lew śpi spokojnie u twoich bram, Riordan, to cała Armia Północna Dominium. Jej mała część została rozbita przez Marka i jego sojusznika, ale lew wstanie, przeciągnie się i ruszy w tamtą stronę. Marek nie poradzi sobie bez naszej pomocy. A tak się składa, że w trójkącie między moim Southpoint a Haven i yorathowym Elden Root leży sobie drugi lew, Armia Południowa. Ja, nawet gdybym chciała, zaryzykować nie mogę, bo ledwie kilka dni potem miałabym u bram całą armię.
- Yorathowym, ha - zachwycił się nowym słowem Yorath. - Yorathowe dziedzictwo! Ale ładnie brzmi. No, ale tak, Aife ma sporo racji, mi też byłoby trudno wesprzeć Marka.
- Poczekajmy, co powie nam pan Marek - dodał Adair.

*

Rżenie koni dobiegło bosmerskich możnych sprzed budynku. Chwilę potem drzwi otworzyły się, a stanął w nich dobrze wszystkim znany Marek Verre - były burmistrz Arenthii. Riordan nie mógł się nadziwić, że to właśnie Marek sprawił, że zaczęła się wojna, bo nie miał wątpliwości, że nie jest to mały bunt, których i wcześniej było sporo. Wszystkie skończyły się źle, a niektóre wręcz tragicznie. Zdziwienie Riordana bazowało na tym, że Marek miał zdecydowanie najsłabszą pozycję ze wszystkich, którzy zgromadzili się tego popołudnia w tej opuszczonej chatce - był zaledwie radnym. Jego determinacja sprawiła jednak, że to on wszystko zaczął. Jego determinacja i elf, który wszedł tuż za nim. Endoriil - Demon Frangeldu. Miał na sobie przepiękną zbroję, pozbawioną zbędnych zdobień, ale bardzo praktyczną, z robiącym wrażenie wzorem na piersi - płonącym dębem.
- Witam was, szanowni merowie. - Marek Verre skłonił się. - Oto Endoriil, dowódca Korpusu Bosmerskiego i mój serdeczny przyjaciel.

Rdzawowłosy elf stanął w świetle świec, a Riordan mocno się zdziwił temu, że... się nie dziwi. Ten cały Demon, którego Altmerowie się boją, a niektórzy Bosmerowie czczą, wygląda jak najzwyklejszy elf. Stał teraz przed nimi i lekko skłonił głowę. Miał przy pasie przedziwną pochwę na miecz, którego rękojeść lekko wychylała się spod podróżnego płaszcza. Yorath wstał z wysiłkiem i, lekko się zataczając, spełnił swoją wcześniejszą zapowiedź i ucałował Marka w oba policzki. Riordan zaśmiał się i poprosił obu nowych uczestników rozmów o zajęcie miejsc.
- A więc jeszcze go nie ma - powiedział Marek Verre, przyglądając się wszystkim zgromadzonym.
- Co? - spytała Aife. - To znaczy kogo nie ma? Przecież jesteśmy wszyscy.
- Jeszcze nie wszyscy - powiedział Marek i uśmiechnął się. Wstał i uniósł napełniony przez Yoratha kubek. - Czekając na ostatniego gościa naszego grona, chciałbym wznieść toast za to spotkanie. Miesiącami pracowałem na to, żeby stało się ono możliwe i żeby było czymś więcej, niż wspólną popijawą i rozmowami o tym, jak to nam strasznie źle. Wypijmy za Valenwood!
"Za Valenwood" - zakrzyknęli wszyscy i wypili toast, a Yorath ponownie wstał i ze łzami w oczach podszedł do siedzącego obok Endoriila, chwycił go za ramiona i mówił:
- A więc to ty, bracie kochany, klanowcu mój drogi, tyś jest sprawcą tego, co nas tu sprowadziło. Bo ja ci powiem, żeśmy do końca nie wiedzieli, czemu nas tu Mareczek sprowadza, ale jak tylko wieść nas dobiegła, że Arenthia wzięta, tośmy od razu wymiarkowali, co tu się dziać będzie!
- Daj mu spokój, Yorath - mówił Marek uśmiechnąwszy się. - Arenthia jest nasza, tak. W tej chwili nasi podwładni, moi i Endoriila, organizują wszystko tak, byśmy byli gotowi na przyjęcie Armii Północnej.
- A więc jednak pomyślałeś o konsekwencjach? - powiedziała Aife, nie starając się nawet ukryć uszczypliwości. - Jak chcesz pobić dziesięć tysięcy?
- Dziewięć - dodał Endoriil, odzywając się pierwszy raz, od kiedy siadł przy stole.
- Słucham? - Aife uniosła brwi i skrzywiła się.
- Już tylko dziewięć. Jak zapewne wiecie, jestem klanowcem i takie narady są mi raczej obce, więc zamiast się przedstawiać, powiem po prostu, na czym sprawy stoją.
Marek odchylił się na swoim krześle i patrzył na reakcje reszty zgromadzonych. Endoriil coraz bardziej mu imponował. Podczas bitwy pokazał swoje zdolności przywódcze, a teraz widać było, że wielka polityka i ważne narady nie tylko go nie peszą, ale wręcz mobilizują do działania.
- W tej chwili - kontynuował Endoriil - mamy około czterech i pół tysiąca merów pod bronią. Jeśli dogadamy się z przewodzącym okolicznym klanom Halenem, będziemy mieli już sześć i pół tysięcy.
- Halenem? - Adair zdziwił się. Nie on jeden. - Endoriil, z całym szacunkiem, ale Halen jest tym, przez którego Arenthia upadła. Gdyby w czasie czystek klany zjednoczyły się w walce z Altmerami, to być może do dziś Arenthia i jej okolice byłyby jedynym w miarę samodzielnym państewkiem w Valen. Zamiast tego Halen wbił nóż w plecy wszystkim rodakom.
- Marku? - spytał Endoriil. - Czy to prawda? Zdrada to wiem, że prawda, ale była szansa na samodzielną Arenthię? Wolną?
- Adair przesadza. - Marek machnął ręką. - Klany od kilku stuleci są podzielone i zdajesz sobie chyba sprawę, i to najlepiej z nas wszystkich, że Woodmer i Hjoqmer przed czystkami nie dogadałyby się w sprawie stawienia oporu Altmerom. Pewnie nie dogadałyby się nawet w kwestii tego, czy niebo jest błękitne czy może jasno niebieskie...
- Ale kwestia Halena... - Adair drążył temat.
- Tak, jest drażliwa - odrzekł pewnie Endoriil, ufając zdaniu towarzysza. - Dla mnie szczególnie, bo pochodzę z tego samego klanu, co on, ale Halen dysponuje dwoma tysiącami dobrych i bitnych elfów, za których większość mogę poręczyć. Jesteśmy tu po to, żeby dowiedzieć się, jak wy wspomożecie naszą sprawę. Bo skoro tu jesteście, to chyba znaczy, że chcecie pomóc.
- Tak, chęci są, ale środki niewystarczające - odpowiedziała Aife. - Marku, zdradź nam swój plan, w całości i bez tajemnic, a wtedy będziemy mogli zadeklarować, czy i jak pomożemy.

Słuch zgromadzonych ponownie przyciągnął dźwięk końskich kopyt i rżenia, dobiegający sprzed wejścia. Marek wstał i zaczął mówić, podczas gdy jeźdźcy na zewnątrz szykowali się do wejścia:
- Piękna Aife, szanowni bracia, mój plan za moment pojawi się w tych drzwiach. Do tej pory trzymałem wszystko w tajemnicy, bo sam nie mogłem uwierzyć w to, że jest taka opcja. Doskonale wiecie, że od czasu wkroczenia Altmerów na nasz teren jesteśmy bardziej zlepkiem klanów i miast, luźno powiązanych ze sobą. Naszym problemem nie jest rozdrobnienie samo w sobie, a raczej brak czegoś, co mogłoby nas zjednoczyć, nas wszystkich, we wspólnym dążeniu do celu. Z radością mówię wam, że po bardzo długich poszukiwaniach, które prowadziłem z synem, udało mi się znaleźć to coś. Tego kogoś.

Zamilkł na moment, a Riordan przyznał w duszy, że Marek ma całkiem niezłe zdolności krasomówcze, bo przez ciało przeszedł mu lekki dreszcz. Drzwi otworzyły się, a do środka weszła wielka postać w płaszczu z kapturem. Tuż za nim wszedł niewysoki elf, który przy tym gigancie wydawał się ledwie dzieckiem. Wielki drab zdjął kaptur, a jego spokojne i stonowane oblicze przyglądało się zgromadzonym. Elf był zupełnie łysy, a Riordan nie kojarzył go, tak jak inni zebrani.
- Oto przyszły król puszczy Valen! - krzyknął Marek Verre, unosząc lewą dłoń i prezentując gościa. - Oto Eplear drugi!
Wszyscy unieśli brwi, Yorath do tego opuścił mocno szczękę, a w sali zapanowała cisza. Riordan spojrzał na Endoriila, ale i on był zdziwiony. Dopiero po chwili niski elf zdjął swój kaptur i wszyscy zorientowali się, że to o nim mowa, a wysoki mięśniak pełni funkcję ochroniarza.
- Król? - Aife na chwilę przestała dbać o swój piękny szal. - Czyś ty oszalał, Verre? Co za niedorzeczność. Król Valenwood?
- Tak - Marek uśmiechnął się niezwykle szeroko - król Valenwood. Dziwicie się, wiem, ale pozwólcie, że pokrótce opowiem o wszystkim.
Riordan wstał i zaprosił Epleara i jego towarzysza do stołu. Obaj usiedli, Yorath nalał im wina, a Marek mógł kontynuować.
- Dziwicie się - powtórzył - i to zrozumiałe. I ja się dziwiłem, kiedy okazało się, że ten chłopak istnieje. To potomek legendarnego króla z dynastii Camoranów, samego Epleara, który tę dynastię zalożył. Nosi też jego imię. Jest jego krewnym, nie w prostej linii, ale czy to gra tu jakąś rolę?
- Panie Verre, o ile mi wiadomo - dorzucił od siebie Adair - to Camoranowie dość szybko skrzyżowali się z Altmerami, a ostatni królowie ich krwi byli już bardziej Wysokimi niż Leśnymi Elfami. Co i tak nie gra tu żadnej roli, bo dynastia wygasła.
- Wszystko racja, poza tym ostatnim. Jak już wspomniałem, chłopak ten nie jest potomkiem Epleara w prostej linii. Sam legendarny Eplear miał przecież rodzinę, a konkretnie siostrę, która z racji pewnych nieporozumień została wygnana z dworu. Następcy Epleara zadbali o to, żeby wymazać ją z pamięci potomnych, co jest dość ciekawe, bo nieliczne źródła twierdzą, że Eplear nigdy nie przestał się z nią kontaktować, poprzez posłańców i listy. Mój syn kopał głębiej, aż znalazł napomknięcia o potomkach siostry Epleara, której potomkiem jest właśnie ten chłopiec.

Wszyscy popatrzyli na niewysokiego i szczupłego blondyna o radosnej twarzy, z której jeszcze nie znikły dziecięce rysy. Chłopak miał zaledwie szesnaście lat.
- Chłopak ma szesnaście lat - kontynuował Marek - i wychował się w zaciszu miejsca, o którym większość z nas nie słyszała. Jego towarzysz nazywa się Allen i składał przysięgę wierności, tak samo jak cała Straż Królewska, bo tak się sami nazywają.
- Straż Królewska powinna strzec króla, którego w Valen nie ma - przerwała Aife - a nie jakiegoś podrostka, któremu ktoś wmówił, że ma szlachetną krew.

Allen trzasnął pięścią w stół tak mocno, że wino wylało się z kilku kubków. Popatrzył w oczy siedzącej po przeciwległej stronie stołu Aife i mruknął coś pod nosem. Coś bardzo, ale to bardzo niemiłego. Po chwili wstał i adresował swoje słowa do wszystkich, ale oczy miał wlepione w Aife, która poczuła się bardzo nieswojo.
- Eplear jest jedynym dziedzicem rodu Camoranów - mówił głosem bardzo niskim. - Mój ojciec i jego dziad przed nim, i jego dziad jeszcze wcześniej chronili potomków Epleara, jedynych, którzy przetrwali do dziś. I dziś właśnie opieka nad jedynym w tej chwili Camoranem jest moją odpowiedzialnością tak, jak odpowiedzialność za jego dzieci będzie spoczywać na moim synu. Marek Verre znalazł nas i postanowiliśmy, że dość już z siedzeniem w izolacji. Nadszedł czas walki o królestwo Valenwood.
- Jak wszyscy doskonale wiecie - podjął po chwili Marek - król Eplear założył Dynastię Camoran, a data jej założenia została uznana za najwcześniejszą datę w historii Tamriel, rok zerowy pierwszej ery. Mamy tu potomka legendarnego Epleara. Lud za nami pójdzie, jestem tego pewien. Pytanie brzmi, czy pójdziecie i wy?
Cisza trwała bardzo krótko, bo Yorath energicznie wstał z krzesła i podszedł, by wycałować policzki chłopakowi, który miał zostać królem Eplearem drugim. Allen jednak zatrzymał otyłego Bosmera niezwykle silnym ramieniem i delikatnie go odepchnął.
- Och - powiedział Yorath, spoglądając w górę, w oczy o dwie głowy wyższego giganta. Roześmiał się głośno. - Ha, ha! A niech mnie robale zjedzą, jeśli w takiej dla historii naszej rasy ważnej chwili, miałbym nie wesprzeć takiej inicjatywy! Jestem z wami!
Endoriil i Marek uśmiechnęli się. Riordan myślał, co ma powiedzieć. Już świtało mu w głowie to, że Armia Północna lada dzień ruszy sprzed jego bram, by stawić czoło Endoriilowi. Wtedy mógłby powołać swoich wojowników i ruszyć na Altmerów od tyłu. To mogłoby się udać, jeśli lud naprawdę dałby się ponieść fali entuzjamzu, który wyniknie po koronacji, bo Riordan był pewien, że koronacja musi nastąpić lada dzień. To sprawi, że ich siły nie powiększą się delikatnie, a wręcz pomnożą. Riordan patrzył na innych.
- Ja pomóc nie mogę - rzekł Adair i poprawił swój biały kołnierz. - Miasto, które mam pod swoją opieką, jest w tej chwili w zasięgu Armii Południowej, a do tego granica z Elsweyr jest bardzo blisko. Zmiażdżyliby mnie, i Aife też.
- Tak - przytaknęła kobieta. - Jesteśmy oddzieleni od reszty tysiącami Altmerów i nie mielibyśmy dokąd uciekać, jeśli zwróciliby się w naszą stronę. Chyba że w morze. Tak, potopiliby nas w morzu.

Adair i Aife są na nie i zapewne mówią to szczerze - wsparcie z ich strony jest nierealne, nie w obecnej sytuacji. Yorath z Elden Root już wyraził chęć poparcia, chociaż ryzykował wszystkim, co posiadał. Najbliżej wszystkiego był właśnie Riordan, przecież jego miasto było raptem kilkanaście mil stąd. Spojrzał na swojego syna, który wrócił już ze schadzki z córką Aife, i zastanawiał się, co zrobić. Zawsze chciał przekazać synowi władzę na łożu śmierci, a zaczynał się czas wojenny, w którym pewna jest tylko śmierć. Decyzja, którą podejmie, miała wpłynąć nie tylko na niego, ale też na Cahana i jego przyszłe dzieci. Rozmyślał tak długo, aż wytrącił go z tego stanu głos Marka Verre.
- Riordan? - powiedział z nadzieją w głosie. - Co powiesz?
Riordan ściągnął ze swojej głowy czapkę i pocałował złote piórko, symbol trwałości i ciągłości jego rodu, rodu Konkobarów.
- Jestem z wami - powiedział w końcu i założył czapkę z powrotem. - Kiedy tylko Armia Północna ruszy na was, powołam pod broń wszystkich merów, których tylko znajdę i ruszę z odsieczą do Arenthii.

Endoriil i Marek zacisnęli pięści, młody Eplear uśmiechnął się i patrzył na rdzawowłosego elfa z zaciekawieniem.
- To kiedy koronacja? - spytał Riordan i wychylił kubek z winem.

--------------------------------------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz