niedziela, 22 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXVII


THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XXVII

WOJNA - BITWA O ARENTHIĘ


Poprzedni
- Następny

I

Korpus bosmerski, wraz z całą resztą wędrujących z nimi rodaków, wyruszył na południe zaledwie kilka godzin po wizycie altmerskich posłów w obozie. Endoriil w porozumieniu z Markiem Verre wysłał do Arenthii Livana, jednego z najzwinniejszych i najsprawniejszych fizycznie merów. Miał dotrzeć do rezydencji Marka i poinformować Maela o konieczności natychmiastowego opuszczenia miasta. Najstarszy członek rodu wykorzystał posłańca, by polecić synowi udanie się do plemienia Latamejów, a zarazem poinformowanie ich, że nadszedł czas działania. Jeszcze tego samego dnia cała grupa, włączając w to karawanę złożoną z kilkunastu Khajiitów pod opieką Ri, wkroczyła do Valenwood. Granica była pusta - Altmerowie wycofali się, co Endoriil uznał za taktyczną decyzję Udomiela, zapewne spowodowaną wyciągnięciem wniosków z wizyty w obozie Bosmerów. Do starcia miało więc dojść bezpośrednio przy Arenthii. I tego obawiał się przywódca Bosmerów, gdy rozmawiał z Markiem Verre i Ri'Baadarem.

- Powiedziałbym, że jest to nam na rękę - uspokajał go Verre.
- Na czym opierasz to zdanie?
- Udomiel dostrzegł, że twój oddział nie jest zwykłą zbieraniną wieśniaków uzbrojonych w patyki... - Marek westchnął i oparł się plecami o ściankę wozu, którym cała trójka jechała. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że się domyślił. A to, że pozwolił mi ostrzec rodzinę...
- Na honorowego elfa wygląda generał - dodał Ri, po czym zwrócił się do swego przyjaciela:  - Ale on wiedział to i wcześniej. Sława generała daleko poza tereny Altmerów wykracza. Trudno będzie go pokonać, elfie.
- A jednak spróbujemy. Ale wróćmy do tematu. Marku, na czym opierasz swój spokój?
- Wiesz już - odrzekł Marek - że Latamejowie przybędą mniej więcej wtedy, kiedy my, o ile twój posłaniec naprawdę jest tak szybki, jak wspominałeś. Jest ich około półtora tysiąca, może i dwa. Udomiel raczej się ich nie spodziewa. Do tego mam dla Altmerów inną niespodziankę. Straż miejska jest po naszej stronie, udało mi się ich przekabacić. Kiedy dojdzie do starcia, ruszą na Altmerów od środka. Jest ich około pięciuset.
- Arenthia coraz bliżej - powiedział Endoriil, jakby sam do siebie. - Czyli ilu mniej więcej Altmerów stanie naprzeciw nam?
- Jeśli Udomiel nie naszykował żadnej niespodzianki, to myślę, że coś pod trzy tysiące.
- Podliczając nasze siły, mamy ponad cztery. Zapowiada się nieźle.
- Liczebność nie wszystkim jest - przestrzegał Ri. - Elf pamięta to.
- Pamiętam, przyjacielu, pamiętam. A teraz pora na moją niespodziankę, ale nie dla Altmerów, a dla całej naszej grupy.

Endoriil zeskoczył z wozu i wydał serię rozkazów, by ufortyfikować grupę i zebrać do środka wszystkich dowodzących zarówno oddziałami wojskowymi, jak i medykami, kucharzami, kowalami i innymi ważnymi w grupie profesjami. Wszyscy zaczęli zastanawiać się, o co chodzi. Byli na głównej drodze zaledwie kilka godzin drogi od Arenthii. Dróżka z obu stron ogrodzona była bujnym lasem. Kiedy wszyscy zgromadzili się przy wodzu, ten postanowił wydać rozkaz, którego nikt się nie spodziewał.
- Słuchajcie wszyscy uważnie - krzyczał tak, by każdy mógł go usłyszeć. - Tutaj założymy obóz i przenocujemy, a o świcie korpus wyruszy, żeby wyswobodzić Arenthię, jednocześnie zaczynając naszą walkę o odzyskanie ojczyzny. O odzyskanie naszej puszczy.

W kilkutysięcznej grupie nie było tylko Dareliona i jego jazdy, którzy mieli rozkaz trzymania się kilka mil za nimi. Tutaj właśnie Endoriil chciał poczekać na nich i ostatecznie zadecydować o sposobie podejścia pod miasto. Wszyscy skupili teraz wzrok na swoim przywódcy i słuchali.
- Czar, który pozwalał nam wędrować nocą, wciąż działa, lecz skończy się dziś lub jutro. Wykorzystamy więc to, co z niego zostało. Wszyscy, którzy do tej pory nie otrzymali przydziałów wojskowych pod osłoną nocy wyruszą na wschód, w głąb lasu, zabierając ze sobą większość zapasów. Przygotujcie się na ciężką drogę, bo tylko taka na was czeka.
Wśród Bosmerów nagle wybuchły intensywne rozmowy i pytania zadawane w stronę Endoriila. Gdzie oni mieliby wędrować? I dlaczego?
- Jak daleko na wschód? - spytała jedna z kobiet, przytulając mocno swojego synka, zaledwie niemowlę.
- Zaufajcie mi - apelował Endoriil. - Jeszcze nigdy was o to nie prosiłem, ale zaufajcie mi teraz i nie dajcie się pokonać strachowi. Dziś w nocy Neven poprowadzi was do Frangeldu.
Elfy zaczęły przekrzykiwać się, nie dowierzając usłyszanym przed chwilą słowom. Większość z nich pochodziła z tych okolic, więc doskonale znali mity dotyczące tego mrocznego lasu, a zdarzali się nawet tacy, którym Frangeld zabrał krewnych. Wybuchł istny harmider, który dowódcy oddziałów, cieszący się dużym szacunkiem, starali się uspokoić, ale ze słabym skutkiem.
- Jakże to? Jakże to? - donośny jak nigdy głos Granosa przebił się w końcu przez tłum, a siwy elf podszedł do Endoriila. - Wysyłasz tych biednych merów na śmierć? Powierzyli ci życie swoje i bliskich, a ty oddajesz ich na pastwę tego strasznego lasu? Faktycznie musisz być demonem!
Krzyknął, a niewielka grupa powtarzała jego słowa. Oficerowie próbowali uspokajać tłum, ale Endoriil wskoczył w końcu na wóz i sam podniósł głos:
- Demon Frangeldu! - wykrzyczał. - Tak mnie nazywają w okolicy! A wiecie dlaczego?

Poczekał, aż jego rodacy uspokoją się. Widział w wielu twarzach naturalny strach, ale jedną rzecz wiedział na pewno. Zabranie ich ze sobą byłoby decyzją pozbawioną sensu, a może nawet tragiczną w skutkach. W razie porażki korpusu ich rodziny zostałyby zmasakrowane przez Altmerów, a wszystkie ich dobra po prostu przejęte. Musiał planować do przodu, więc jeszcze przed wkroczeniem na teren Cesarstwa obmyślił plan.
- Nie zginąłem tam i gwarantuję wam, że kto ma czyste serce i wspiera naszą sprawę, ten nie musi się bać. W głębi Frangeldu znalazłem plemię Latamejów. Żyli tam, funkcjonowali, a teraz całe Valenwood patrzy na nich jak na bohaterów. A kto powie, że wy jesteście mniejszymi bohaterami niż oni, ten będzie miał ze mną do czynienia!
Duże grupy Bosmerów pokrzykiwały, ciesząc się z tego komplementu, ale większość wciąż nie była przekonana.
- Neven otrzymał ode mnie instrukcje. Wasza podróż potrwa kilka dni. Jest tam osada, którą zajmowali Latamejowie. Być może zostawili tam jakąś straż i pomogą wam ujarzmić ten teren. Zaufajcie mi. Wszystko będzie dobrze. Tam będziecie bezpieczniejsi niż gdziekolwiek indziej.
- Ale przecież tam są złe duchy! - krzyknął jeden ze starszych, bogobojnych Bosmerów.

Endoriil przyklęknął i chwycił pakunek, owinięty w jelenią skórę ściśniętą rzemieniem. Rozwiązał go i wyciągnął swój miecz w lodowej pochwie. Chwycił rękojeść i wydobył Ostrze Zemsty, prezentując je całej grupie. Wszyscy byli zdumieni. Do tej pory tylko słyszeli o magicznej broni, którą Endoriil przyniósł z Frangeldu. Podczas potyczki z Altmerami w Cesarstwie miecz zobaczyło tylko dwustu żołnierzy korpusu. Teraz widzieli wszyscy. Broń płonęła, a oczy Endoriila jakby zmieniały kolor. Po krótkiej chwili ponownie umieścił miecz w pochwie i odłożył go tuż obok swojej zbroi, której do tej pory nie widział jeszcze nikt, poza jej autorem i Markiem Verre, który stał teraz tuż obok wozu i cieszył się, że ścieżki jego i Endoriila skrzyżowały się. Tłum milczał, Granos również.

- Duchy, złe czy dobre, nie wnikam, ale to one podarowały mi tę broń, dzięki której Altmerowie już jutro poznają, czym jest gniew, gniew tysięcy Bosmerskich serc. Nasze ostrza posmakują ich krwi!
- Tak! - krzyknęli żołnierze korpusu. - Tak jest!
Endoriil znów uciszał tłum i kończył przemowę:
- Kiedy już, jeśli Y'ffre pozwoli, zdobędziemy Arenthię, błyskawicznie poślemy do was gońca z informacjami. Wtedy planuję dać wam wybór. Chcę mieć tam bazę, do której w razie niepowodzeń nasze oddziały mogłyby się wycofywać. Altmerowie nie pójdą tam za nami. Będziecie tam bezpieczni, ale jeśli ktoś będzie chciał dołączyć do nas w Arenthii, też dostanie na to zgodę. Mam jednak nadzieję, że wielu z was zostanie i zbuduje tam solidne fundamenty przyszłej osady. Wyboru dokonacie za kilka dni, jeśli Y'ffre da nam zwycięstwo.
- A jeśli nie da? - spytał Granos, unosząc wysoko głowę i przyciągając wzrok wszystkich zgromadzonych.
Endoriil milczał chwilę, patrząc głęboko w oczy starego elfa. Podszedł i przystawił gniewną twarz niesamowicie blisko brodatego oblicza Granosa, który mimowolnie cofnął się o krok, potykając się o jeden z wystających z ziemi korzeni.
- To weźmiemy je sobie sami - odpowiedział przez zaciśnięte zęby.

II

PAŁAC NAMIESTNIKOWSKI, ARENTHIA
W TYM SAMYM CZASIE

Ruch w Pałacu był największy od czasów, gdy Lionel objął władzę nad regionem. On sam niewiele miał jednak wspólnego z wydarzeniami. Niemal pełną władzę nad miastem przejął Lord Udomiel, który od razu po powrocie zabrał się do pracy. Miał kilku zaufanych dowódców, którym powierzył przygotowanie wszystkich dostępnych sił. Dwie kompanie i chorągiew jazdy - to była podstawa jego sił, ale razem było ich zaledwie siedmiuset. Do tego dochodził garnizon w liczbie półtora tysiąca, ale składał się głównie z rekrutów, z których większość miała za sobą zaledwie podstawowe szkolenie. Generał cieszył się w duszy, że od czasu czystek w klanach przeprowadzano nieczęste, ale jednak regularne treningi grup tych rekrutów pod okiem doświadczonych kolegów. Zafransowana mina Udomiela świadczyła jednak o tym, że nie wszystko idzie po jego myśli. Siedział w tej chwili przy biurku namiestnikowskim, które Lionel udostępnił mu bez szemrania. Bywał niemiły, uszczypliwy i czasem nie okazywał szacunku Udomielowi, ale kiedy tysiące uzbrojonych Bosmerów szły na jego miasto... No cóż, miał świadomość, że jeśli ktoś ma obronić Arenthię, to będzie to właśnie doświadczony generał. Namiestnik siedział więc w kącie pokoju i przeglądał papiery, które Udomiel zdążył już przestudiować. Tuż obok biurka stał Bognar.

- Czemu nie powiedziałeś mi o śmierci Kalatara? - spytał Udomiel znad kawałka papieru, patrząc gniewnie w stronę namiestnika.
- Kogo? - odpowiedział Lionel, nie mając pojęcia, o kogo chodzi.
- Poseł, który dostarczył twoje ultimatum Ulfrikowi, a którego osobiście ci poleciłem, na twoją prośbę.
- Ach... Śledztwo w sprawie jego śmierci już rusza. Z Wysp Summerset ruszyła już grupa biegłych, którzy ustalą, co tam się właściwie wydarzyło i czy król Ulfrik ma z tym coś wspólnego. To miałoby bardzo poważne konsekwencje dla niego i dla całego Skyrim.

Udomiel nie słuchał Lionela. Pogniótł kartkę i rzucił na ziemię. Stracił jednego z najbliższych i najbardziej zaufanych współpracowników, wspaniałego gońca. Do tego serdeczny przyjaciel generała stał teraz po drugiej stronie barykady w wojnie, która pukała do bram miasta. A sama Arenthia stała się gorętsza niż kiedykolwiek wcześniej. Udomiel przeglądał raporty, które mówiły, że zamaskowane grupy młodych Bosmerów przeprowadzają różne akcje wewnątrz murów miejskich. Straż miejska była zadziwiająco opieszała w sprawie tych przestępstw. To tylko utwierdziło Lorda w przekonaniu, że nie można na nich liczyć, a kto wie, być może w końcu Straż obróci się przeciw Altmerom, kiedy Endoriil będzie u bram.

- Czy są wieści o posłańcu, którego wysłałem do mojej Armii? - spytał Bognara.
- Nie, panie. Nie ma żadnych wieści.
- Nieźle... - Udomiel oparł się wygodnie na krześle i zaczął łączyć fakty. - Zwiadowcy donosili, że ostatnio coraz częściej w okolicy pojawiają się Latamejowie. Wcześniej nie podchodzili pod mury.
- Ci barbarzyńcy? - spytał Lionel, unosząc głowę znad notatek. - Ale mamy pecha.
- To nie jest pech - skorygował go Udomiel i zwrócił twarz w kierunku mapy Valenwood wiszącej na ścianie. - To wygląda na skoordynowaną akcję. Endoriil idzie od północy, a my wysyłamy gońców do mojej Armii. Ale Latamejowie idą od południowego zachodu. Musieli przechwycić naszego gońca.
- Więc twoja Armia nie dotrze? - głos Lionela zadrżał.
- Prosiłem cię, żebyś posłał po nich szybciej.
- Tak, ale do zlikwidowania Latamejów miała ci wystarczyć siła korpusu.
- To już dawno nieprawda - zaprzeczył Udomiel. - Latamejowie urośli w siłę, a poza tym siła korpusu to zupełnie co innego niż korpus. Liczebnie się zgadza, ale w twoim korpusie ponad połowa żołnierzy to żółtodzioby. Ale co się stało, to się nie odstanie. Wygląda na to, że jesteśmy odcięci, a Armia Północna nawet nie wie, że coś nam grozi.
- W takim razie musimy uciekać! Nie mamy szans! - krzyknął Lionel, wstając i niemal zaczynając się pakować. Ale spokój Udomiela dziwił go. Spytał więc: - Prawda?
- Jest jedna rzecz, której się nie spodziewają - odrzekł Lord. - I o której nie wiedzą.
Bognar i Lionel spojrzeli na siebie, lecz żaden z nich nie wiedział, o co może chodzić. Lord Udomiel nie czekał na ich pytanie i postanowił wyjawić swój sekret:
- Siły Woodmer i Hjoqmer pod przywództwem Halena czekają w lesie na wschód stąd.
- Czy warto mu ufać? - spytał Lionel.
- Zaproponowałem mu nieco złota z twojego skarbca. Obiecał walczyć z każdym, kto ruszy na Arenthię. Doskonale wiesz, że Halen lubi złoto.

Lionel wiedział doskonale. To właśnie dzięki złotu udało mu się przekonać Halena do zdradzenia klanów. Dodatkowo zdrajca dostał pod swoją pieczę kilka plemion, którymi rządził wedle własnego uznania, a jedynymi warunkami był płacony Lionelowi trybut, złożona przysięga wierności i obietnica wsparcia w razie wojny.
- Tak, złoto. - Lionel zastanawiał się. - Obiecaj mu dwa razy tyle, co obiecałeś!
- Już za późno. Bosmerowie przybędą dziś w nocy. Albo jutro rano, jeśli wolą poczekać.

III

KRONIKA POWSTANIA BOSMERSKIEGO
PRZED BITWĄ

Miesiąc Pierwsze Mrozy, 206. rok.

Złowieszcze chmury zebrały się nad Arenthią w dzień, w którym doszło do pierwszej bitwy podczas Powstania Bosmerskiego. Pokryły one ziemię obfitymi kałużami, zamieniającymi je w błoto. Obie armie stawiły się na miejscu około dwie godziny przed południem, lecz słońce było przysłonięte przez grubą warstwę chmur praktycznie nie przepuszczającą promieni słonecznych. W tych właśnie okolicznościach i przy wzmagającym deszczu, rozpoczynała się Bitwa o Arenthię.

SIŁY ALTMERSKIE

W obliczu fiaska w kwestii ściągnięcia z południa swojej Armii Północnej, która stacjonowała kilkanaście mil od Silvenaar, Lord Udomiel musiał radzić sobie bardzo ograniczonymi środkami.
Ważną decyzją taktyczną było wyjście przed mury, co niektórzy podwładni bardzo mocno odradzali, ale Lord, w obliczu ataków wewnątrz miasta, zdecydował się podjąć wroga na otwartym terenie. Obawiał się, jak się później okazało całkiem słusznie, że przeprowadzane od kilku tygodni ataki w obrębie murów miejskich nie były ani przypadkowe, ani niezorganizowane. Miały na celu głównie obniżenie morale Altmerów. Buntownicy osiągali to na kilka sposobów:

1.) Wysadzanie w powietrze armat, świeżego wynalazku przywiezionego z Wysp Summerset,
2.) Ataków na oficerów dowodzących pododdziałami. Ataki przeprowadzano w różnych miejscach miasta, a kilku oficerów straciło przez to życie. Były to ataki typowo skrytobójcze i sprawiły, że Altmerowie rzadziej opuszczali swoje koszary,
3.) Zniszczenie zapasów eliksirów odnawiających manę, które stosowali altmerscy magowie, nieliczna ich grupa przebywała w Arenthii pod rozkazami Udomiela. Bez tych zapasów przestali stanowić realne zagrożenie dla nacierających Bosmerów.

Głównodowodzący generał posiadał dwie w pełni wyposażone i wyszkolone kompanie weteranów - wytrawnej piechoty. Były to 1sza i 3cia kompania Pierwszego Korpusu Armii Północnej. Innym, ostatnim już doświadczonym oddziałem, była samodzielna chorągiew jazdy, która w warunkach bitwy, grząskiej i mokrej ziemi, miała bardzo ograniczone możliwości. Do tego dochodził garnizon niedoświadczonych żołnierzy w liczbie tysiąca pięciuset. Generał obawiał się, czy złożona z Bosmerów Straż Miejska będzie lojalna i miał słuszność. Strażnicy rozproszyli się po mieście w przededniu bitwy. Mając w mieście zarówno buntowników jak i Straż Miejską i nie posiadając sposobu na ich namierzenie i ukaranie, Lord Udomiel wydał rozkaz o stawieniu czoła siłom Endoriila poza miastem. Zakładał, że zostanie za murami wiązałoby się z nieuniknionym atakiem buntowników, a być może i Strażników Miejskich.

W sumie Lord Udomiel dowodził więc, wliczając niewielkie oddziały pomocnicze, siłą dwóch tysięcy ośmiuset żołnierzy. Dogadał się też z Halenem, wodzem zunifikowanych klanów bosmerskich, który miał go wesprzeć siłą dwóch tysięcy wojowników.

SIŁY BOSMERÓW

Do dziś trudno oszacować dokładną liczbę tych, którzy tego dnia walczyli po stronie bosmerskiej. Ilu członków Straży Miejskiej, ilu buntowników wewnątrz murów - tego określić nie sposób, ponieważ niektórzy Strażnicy skupili się na ochronie swoich rodzin, inni faktycznie walczyli, jeszcze inni natomiast uciekli na południe w obawie przez niechybną karą, której bali się za wszystkie złe uczynki, których dokonali jako strażnicy na służbie Altmerów.

Siły, co do których mamy pewność, były następujące:
Wśród ogólnie pojętych buntowników wewnątrz miasta była grupa trzystu elfów, którzy przygotowywali się do tej chwili już od czasu Spotkania Dwojga, czyli pierwszego spotkania Marka Verre i Endoriila, które miało miejsce dnia Loredas w miesiącu Pierwszy Siew 206. roku. Główne siły Bosmerów operowały oczywiście poza miastem. Ze wsparciem z południowo-zachodnich lasów w liczbie półtora tysiąca przybyli wojownicy i wojowniczki plemienia Latamejów, prowadzeni przez sławną Mannę Czerwoną. Uhonorowali w ten sposób traktat zawarty z Endoriilem i Markiem Verre podczas pobytu tego pierwszego i syna tego drugiego - Maela - na terenie zajmowanym przez to kanibalistyczne plemię.

Trzonem sił Bosmerów była grupa idąca od północy - Korpus Bosmerski Endoriila. W rozdziale poświęconym ich genezie szanowny czytelnik pozna wszelkie okoliczności powstania oddziału i jego wcześniejszą historię. Co do liczebności, doskonale wiemy, że Korpus liczył dwa tysiące piechoty, która w razie potrzeby i dzięki swojemu szkoleniu, a także tradycji bosmeskiej, mogła zmienić się w oddziały łuczników. Była dzięki temu bardzo elastyczna na polu walki i niemal co drugi żołnierz tej jednostki posiadał łuk. Korpus podzielony był na dwie dywizje - Endoriila i Darena, przy czym to Endoriil był tu oficerem dominującym. Obie dywizje podzielone były na pięć kompanii, wśród ich dowódców byli porucznicy: Kras, Bram, Ervin, Adala, Baelian, Neafel, Yvon i Cedric.

Dodatkową jednostką, której istnienie Endoriil starał się zachować w tajemnicy, była chorągiew jazdy, licząca ponad trzystu jeźdźców. Dowodził nimi Darelion, zdegradowany ze stanowiska głównodowodzącego Korpusem, chociaż należy pamiętać, że to on jest wymieniany jako autor głośnego zwycięstwa na Pograniczu w wojnie Skyrim przeciwko Renegatom. Ta bitwa zyskała niesławną nazwę Rzezi Pogranicza.


Fragment z Kronika Powstania Bosmerskiego, Ri'Baadar al'kefir an'Ulmin nasto'Goor.

IV

Deszcz spadał z nieba strumieniami, waląc o kałuże i pluskając naokoło ustawionych już żołnierzy. Gdy krople spadały na metalowe elementy pancerzy Bosmerów, tworzyły charakterystyczny metaliczny dźwięk. Bosmerowie czekali i patrzyli na przeciwnika, który przyjął już formację sugerującą gotowość do boju.
- Gdzie Latamejowie? - krzyknął Endoriil w swojej nowej zbroi, której napierśnik przedstawiał płonący altmerski dąb.
- Idą już! - odkrzyknął ktoś.
- Wygląda dobrze - powiedział przywódca w stronę Darena, Baeliana i Krasa, którzy stali tuż obok niego i czekali na ostateczne rozkazy. - Mamy przewagę liczebną. Ich jazda za dużo nie zdziała w tych warunkach. Chyba że na krotki dystans
Do oficerów podszedł nagle blond włosy człowiek z błyszczącym mieczem.
- Adan? Ty tutaj? - zdziwił się Endoriil. - Przecież jesteś naszym kowalem. I ładnie ci to idzie, co widać po tym mieczu.
- Tak, sam go zrobiłem - uśmiechnął się chłopak, który zabrał się razem z Bosmerami w podróż i walczył teraz o ich sprawę. - Przyjacielu, cokolwiek się stanie, cieszę się, że zgodziłeś się, żebym tu był.
- Odważny jesteś, Adanie - dodał Daren. - Życzę ci szczęścia. Wypije twoje zdrowie jeszcze dziś. W Pałacu w Arenthii!

Oficerowie uśmiechnęli się. Spojrzeli w stronę murów miejskich. Endoriil dostrzegał Udomiela, który siedział nieruchomo w siodle, dosiadając czarnego rumaka. Tym razem generał nie miał na sobie płaszcza, tylko lekki stalowy napierśnik. Dowódca wroga nie wydawał rozkazów, jakby był pewny swojego planu na bitwę. Endoriil co chwilę analizował, że może by przesunąć dwie kompanie z dywizji Darena na drugie skrzydło, bo przecież tam są merowie Baeliana, mniej doświadczeni, bardziej skłonni do paniki. Natłok myśli był wielki. Równo ustawione oddziały stały jednak w sposób zorganizowany i wręcz wzorowy. Darelion dostał poprzedniej nocy rozkazy, o których nie wiedział nikt, poza Endoriilem i samymi jeźdźcami. Nie było ich na polu bitwy. Jeszcze.
- Są! Przyszli! To oni!

Cały Korpus zwrócił oczy w stronę lasu, z którego wyszła szczupła kobieta o mocno wyrzeźbionych mięśniach ud. Szła w skąpej przepasce na biodrach, wyżej nosiła skórzany napierśnik. Wzory, które namalowała na twarzy jakąś czerwoną substancją, być może krwią, rozpływały się w kapiących kroplach deszczu. Uśmiechała się drapieżnie, idąc prosto na Endoriila. Kilka sekund po niej zza linii drzew wyłoniły się setki mężczyzn i kobiet ubranych w podobny sposób, uzbrojonych w prostą broń - topory, siekiery, zdobyczne altmerskie miecze, a nawet potężne młoty. Szli cicho i wolno, nie wyprzedzając swojej przywódczyni. Ustawili się obok najbardziej wysuniętych na prawo kompanii Korpusu, patrząc od strony północnej.

Latamejowie obrośli legendą wśród wszystkich klanów i miast Valenwood. Niezłomni, waleczni, dzielni. Nawet ich kanibalizm i trzymanie się prastarych tradycji miało w sobie coś, co intrygowało i sprawiało, że teraz inni żołnierze uśmiechali się i strach jakby ustępował. Zaraz mieli jednak poczuć dreszcze.
- Manna - powiedział Endoriil i uśmiechnął się. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę na twój widok.
- Witaj, Wilczy Bracie - odpowiedziała, lekko chyląc czerwone czoło. - Dziś spełniasz swoją obietnicę. Dziś posmakujemy krwi. Ty dowodzisz, tak?
- Owszem.
- Gdzie chcesz nas ustawić? - spytała, zadzierając czoło. - Doradzam miejsce w samym środku bitwy. Najgorętsze.

Baelian i Kras patrzyli oszołomieni. Daren odszedł ustawiać swoją dywizję zgodnie z ostatnimi wskazówkami Endoriila, a dwaj pozostali oficerowie obserwowali drobną w gruncie rzeczy dziewczynę, o której do tej pory słyszeli tylko opowieści, nijak nie pasujące do takiej postury. A słyszeli o jedzeniu wciąż bijących serc żywcem wyjętych z żołnierzy altmerskich. Mówiono też o tym, że Manna Czerwona posiada całe skrzynie wypełnione biżuterią zrobioną z kości pokonanych wrogów, a wino pija z czerepów czaszek tych, którym osobiście odebrała życie.
- Perfekcyjnie pasujecie tam, gdzie jesteście. Baelian - zwrócił się do jednego z najlepszych przyjaciół - widzisz, u czyjego boku będziesz walczył?
Baelian wypuścił z nosa powietrze, które przybrało postać obłoku pary wodnej i uśmiechnął się mocno.
- No cóż. Chyba pora zacząć - powiedział Endoriil, spoglądając w niebo, z którego wciąż niemiłosiernie lało.
- Zaczekaj - wstrzymała go Manna. - Latamejowie muszą zrobić coś jeszcze. Może wykorzystaj ten moment na jakąś błyskotliwą przemowę, co?
Endoriil uniósł brwi i przetarł oczy, do których leciały kolejne krople. W oddali dojrzał błysk, a chwilę później usłyszał pierwszy grzmot. Nadchodziła burza. Postanowił posłuchać rady i zacząć przemowę. W tym czasie Manna wróciła do swoich, a cały oddział Latamejów zrobił kilka kroków do przodu, łamiąc linię.
- Bracia i siostry! - krzyczał Endoriil, gdy stanął na jednym z zaledwie kilku wozów, które przyciągnęli aż tutaj. - Niebo płacze! Ale to nie są łzy smutku! To łzy radości. To nasze niebo, valenwoodzkie niebo płacze, bo córki i synowie tej ziemi wracają, żeby odebrać to, co prawowicie do nich należy!
Wszyscy żołnierze słuchali w uniesieniu. Wszyscy poza Latamejami, którzy ustawili się w jakiejś dziwnej trójkątnej formacji. Manna stanęła na samym jej środku, przysłonięta przez setki rosłych rodaków i rodaczek.
- Taka piękna mowa, a oni ci ją psują - zaszeptał Baelian, unosząc głowę w kierunku Endoriila. - Ale ma dziewucha charakter, trzeba jej to przyznać.
- Dziś i my będziemy płakać! - krzyczał Endoriil. - Z radości! Gdy będziecie tulić waszych bliskich, waszych rodaków, którzy znosili altmerskie traktowanie. Ale nigdy więcej!

Altmerowie po drugiej stronie zabłoconego placu, w którym nawet główna droga wiodąca do bramy przestała być widoczna, lekko przeorganizowali szeregi i podeszli kilkadziesiąt metrów. Dzieliła ich odległość strzału z łuku. Czy Udomiel mnie prowokuje? - spytał sam siebie Endoriil. Ale Latamejowie złamali linię jeszcze mocniej i sami wyszli kilkanaście kroków, jakby na spotkanie wrogom, a czubek trójkątnej formacji, którą utrzymywali, wskazywał na Lorda Udomiela. Na czele szedł znany Endoriilowi wielki Bosmer z niedźwiedzimi tatuażami - Saleh, istna góra mięsa. Zatrzymali się jednak, a Manna krzyczała wniebogłosy. Robiła to bardzo melodyjnie. Nikt z obserwujących wydarzenia nie widział, ani nie czytał nigdy o czymś takim. Nikt poza Ri'Baadarem, który zdumiony otworzył szeroko oczy, siedząc na jednym z najwyższych drzew razem ze swoimi kocimi asystentami, z których jeden był utalentowanym rysownikiem, to i nagle dostał zadanie uwiecznienia tego, co miało nastąpić. To był śpiew, ale naznaczony taką agresją, jakiej nikt w Korpusie jeszcze nie widział. Przywódczyni krzyczała ze środka swoich merów, choć nie było jej widać:
- Wróg już!
Wszyscy zamilkli. Zaskoczeni Altmerowie szykowali się na odparcie szarży hordy barbarzyńców. I oni słyszeli o tym, co Latamejowie robią z ich pobratymcami. Ale barbarzyńcy nie ruszyli.
- Czeeeka! - krzyknęła Manna unosząc dłonie, które można było dostrzec.
- Aaaa! - krzyknęło niespełna dwa tysiące latamejskich gardeł.
Ziemia zadrżała, tak jak woda w kałużach.
- Czego posmakuje? - przywódczyni zapytała.
- Krwi! - krzyknęli jeszcze głośniej i wszyscy, jak jeden mąż, uklękli na prawe kolano, a prawe dłonie oparli na ubłoconej ziemi.

Wtedy wszyscy dostrzegli stojącą w środku grupy Mannę. Kolejne błyski na zaciemnionym chmurami niebie czyniły z niej postać upiorną. Endoriil nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Starożytny wojenny taniec. Nagle Manna tupnęła nogą, a dwa tysiące Latamejów powstało. Przyjęli pozycję na ugiętych kolanach i uderzali z całych sił w swoje uda, tworząc rytm.
- Żyć lub umrzeć przyjdzie nam dziś! - śpiewali wszyscy jak opętani, a Manna przechadzała się między nimi, szukając wzroku Lorda Udomiela, który lekko skrzywił usta. Jego podwładni jednak zaczęli się bać tego, że wszystkie legendy o tym klanie mogą okazać się prawdą. Echo tej dzikiej pieśni odbijało się od miejskich murów, wracając do Altmerów.

Dziś, dziś, żyć, żyć!
Czy umrzeć, czy umrzeć nam dziś
Y'ffre, Y'ffre daj,
Daj poczuć im klęski smak
By dla nich, by dla nich dziś
Wzszedł księżyc i przyszły złe sny

Znowu padli na prawe kolano, a dłonie wbili w błoto. Nagle zamilkli i wyglądali jak armia posągów w każdej chwili gotowa do tego, by ożyć i rzucić się do ataku, rozszarpać każdego, kto stanie im na drodze. Znów stała tylko dowodząca nimi kobieta.
- Laaata! - zaśpiewała krzycząc.
- Meeejów! - powtórzyła po kilku sekundach. Nikt, po obu stronach, nawet nie pomyślał o tym, żeby coś powiedzieć.
- Aaa! - krzyknęli jeszcze potężniej. Tak, że gromady przerażonych ptaków odleciały w siną dal z okolicznych drzew, za nic mając tragiczne warunki pogodowe. Latamejowie znów powstali, przybrali tę samą pozę co poprzednio i krzyczeli tak, jakby w ich żyłach płynęła nie krew, a jakaś boska substancja. Uderzali się rytmicznie to w uda, to w klatki piersiowe. Wykonywali do tego obsceniczne gesty, sugerowali podrzynanie gardła wrogom, pokazywali języki i pluli w stronę oddziałów wroga.

Latamej, Latamej, tak!
Dziś w nocy poczuje krwi smak
Zarżniemy, zarżniemy dziś
Altmerskie ścierwo jak psy

- Aaa! - krzyknęli najgłośniej jak potrafili.

Pod niektórymi z Altmerów uginały się nogi. Kilka pododdziałów garnizonu zrobiło parę kroków w tył. Udomiel posłał jednego ze swoich podoficerów, żeby spróbował ogarnąć sytuację. Cały czas czekał na Halena. Latamejowie wrócili do swoich rodaków, ponownie tworząc zwartą formację, zgodnie z poleceniami Endoriila.

V

Zaczęło się od ostrzału z łuków. Strzelali Bosmerowie, ale strzały nie dolatywały do szeregów altmerskich. Endoriil uderzył się w czoło. Udomiel wiedział! - pomyślał. Przecież od paru dni pada, a teraz wręcz leje. Strzały, pióra, to wszystko namokło i jest po prostu cięższe. Czy on podszedł specjalnie, żeby mi pokazać, że jest ten jeden krok przede mną?
- Jakie rozkazy, kapitanie? - spytał jeden z merów Darena, chcąc zanieść polecenia do swojego oficera.
- To my musimy zaatakować, oni się nie ruszą - mówił Endoriil, bardziej do siebie niż do podwładnego.
Obok Endoriila, zgodnie z jego wcześniejszym zaleceniem, było kilku gońców, którzy mieli donosić jego rozkazy w miarę zmian sytuacji na polu bitwy.
- Ty poczekaj. Daren na razie stoi. Ty, młody, chodź tu!
Podbiegł do niego młodziutki elf, nie przeżył jeszcze dwudziestu wiosen. Czekał na rozkazy.
- Ruszaj do Manny. Niech rusza z Latamejami bezpośrednio na oddziały centralne. Chciała ostrej walki, to ją dostanie. Powiedz, że zabezpieczymy ich flanki. Powtórz!
- Latamejowie na środek - recytował młody Bosmer - bezpieczne flanki.

Endoriil skinął głową, a podekscytowany chłopak pobiegł w strugach deszczu. Woodmerczyk uważał, że jeśli ktoś ma ponieść duże straty na początku bitwy, to Latamejowie są tymi, którzy się przy takich stratach nie złamią. A to da czas na reakcję Udomielowi, bo każda zdobyta przez nich piędź ziemi w centrum zbliżała ich właśnie do Udomiela. Będzie musiał coś zrobić, cokolwiek, a to może otworzyć Endoriilowi nowe opcje ataku.

Latamejowie ruszyli chwilę po otrzymaniu rozkazu. Na czele byli Manna i Saleh, ale reszta nie dała im się oddalić. Zagrzani pieśnią pognali, by zmiażdżyć wroga. Udomiel zrobił ruch, tak jak Endoriil sądził. Altmerski generał przesunął dwie swoje kompanie, około pięciuset żołnierzy. Stanęli teraz przed samym Udomielem i choć wyglądało to podle pod względem moralnym, to jednak po prostu czekali aż Latamejowie przerąbią się przez nowicjuszy z garnizonu i dotrą do nich. Liczyli zapewne na zmęczenie klanowców.

Endoriil, zgodnie z obietnicą daną Mannie, wysłał gońca do Darena, by ruszył siłą trzech kompanii i osłonił prawe skrzydło Latamejów. Baelian, Neafel i Cedric wraz ze swoimi oddziałami ruszyli z lewej, by osłonić drugą flankę. Endoriil bał się jazdy altmerskiej, chociaż wiedział, że w deszczu jest mało zwrotna. Pamiętał też jednak z ksiąg, które przeczytał, że oskrzydlenie w wykonaniu dobrej jazdy jest w stanie rozbić najmocniejszy nawet oddział piechoty. Dlatego zadbał o to, aby oba skrzydła Manny były należycie osłonięte. Bardzo pomagało mu to, że liczebność Bosmerów była wyraźnie większa. Już Dovahkiin w Skyrim mówił mu, że wojna to szachy, w których każda strona ma odmienne figury i po prostu musi z nich korzystać tak, jak uzna za stosowne i najbardziej skuteczne. Miał przewagę liczebną, więc korzystał.

Nagle Altmerowie puścili cięciwy. Grad strzał spadł na kompanie Darena. Wysokie Elfy miały suche strzały i suche łuki. Nie wędrowali przez kilka dni po błocie i kałużach. Bosmerowie byli w zasięgu ich ostrzału. Latamejowie szli więc do przodu, niemal wyrzynając w pień garnizon Arenthii, ale ich prawe skrzydło nie nadążało, bo ciągły skoncentrowany ostrzał uśmiercił wielu atakujących. Wtedy Udomiel spojrzał na swoją chorągiew i wysłał gońca z rozkazem, którego Endoriil się spodziewał.

*

- Bognar - zawołał swojego ucznia. - Poślij gońca na lewe skrzydło do naszych jeźdźców. Niech ruszają natychmiast i uderzą od lewej na Latamejów.
- Tak jest! - krzyknął Bognar i złapał jednego z gońców.
- Aethras!
Do Udomiela podszedł jeden z oficerów. Na głowie miał piękny pozłacany hełm, od którego krople wody odbijały się teraz na wszystkie strony. Deszcz wcale nie zelżał.
- Łucznicy koncentrują ostrzał tylko i wyłącznie na lewym skrzydle, zrozumiano? Skruszyliśmy ich, zaraz się wycofają.
Aethras pobiegł co sił w nogach w stronę łuczników.
- Panie generale! - krzyknął Bognar, powróciwszy od gońca. - Idą! Elfy Halena wyszły z lasu. Są po naszej prawej!
Udomiel pierwszy raz podczas bitwy zmusił konia do ruchu i przejechał kilka metrów. Zwierzę stąpało topornie, bo mocno zatopiło się w błocie. W końcu dowódca obrony zobaczył wielki tłum w lesie po swojej prawej. W pierwszym szeregu stał Halen i jego najbliżsi zastępcy. Siła dwóch tysięcy elfów była tym, co miało przechylić szalę zwycięstwa. Czymś, czego Endoriil spodziewać się nie mógł.
- Właśnie tak - powiedział Udomiel.

*

- Na Y'ffre! - krzyczał goniec od Neafel. - Patrz na nasze lewe skrzydło, kapitanie. To nasi! Czy nie? Nasi?
Endorill spojrzał i nie mógł uwierzyć w to, co widział. Na linii drzew widział sztandary z barwami zarówno Woodmer, Hjoqmer jak i kilku innych pobliskich klanów, a na czele tej masy merów stal nie kto inny jak Halen. Gniew w jego sercu ustąpił jednak miejsca dezorientacji i konieczności myślenia.
- Panie kapitanie?! - krzyczał goniec, a jego koledzy podeszli do Endoriila w oczekiwaniu na nowe rozkazy. Byli już bardzo zmęczeni bieganiem po błocie. Bitwa trwała, Latamejowie atakowali, ale po rozprawieniu się z garnizonem, stanęli oko w oko z weteranami altmerskimi, z których wielu pamiętało Wielką Wojnę. Klanowcy zaczęli ginąć dziesiątkami.

Endoriil nie miał pojęcia, co robi tu Halen. Jego oddziały stanęły z boku pola bitwy i czekały. A więc to był as w rękawie Udomiela? Skorzystać z usług zdrajcy, żeby mnie pokonać? - myślał intensywnie. Nie ma mowy!
Miał na głowie dwa kryzysy. Jeden dotyczył tego, po której stronie jest Halen, ale po której mógł być, skoro nie rozmawiali ze sobą od chwili, gdy Endoriil był skazywany na śmierć i to w dużej mierze z winy Halena. Drugim problemem były straty na prawej flance w kompaniach Darena, które za moment zaowocują oskrzydleniem Manny przez doborową jazdę Udomiela.
- Ja też mam asa w rękawie! - zakrzyknął w stronę Udomiela, unosząc pięść, ale generał nie mógł dostrzec tego gestu.

*

- Chyba wygramy! - krzyczał radośnie Bognar. - Tylko czemu Halen nie rusza?
Siły Halena wciąż stały w jednym miejscu, nie ruszając się nawet o krok, a sam wódz zunifikowanych klanów przyglądał się potężnemu zderzeniu dwóch sił.
- Może dostał za mało złota - odrzekł cicho dowódca Altmerów. - On czeka.
- Ale na co czeka?
Dopiero teraz Lord Udomiel zrozumiał, że mógł popełnić błąd.
- Nie rozumiesz? - odpowiedział, krzywiąc się. - Halen koniecznie chce wygrać. Tak samo było, kiedy twój ojciec szukał zdrajcy wśród okolicznych znamienitych Bosmerów. - Przy słowie znamienitych Udomiel skrzywił się bardzo nieprzyjemnie. Kontynuował: - Krótko mówiąc, wygląda na to, że Halen chce wygrać tak mocno, że nie interesuje go strona, po której to zwycięstwo odniesie. Dla niego liczy się tylko laur zwycięzcy. I wszystkie korzyści, które potem zwycięzca odniesie.
- Sukinsyn! - krzyknął Bognar.
- A dlaczego nie rusza nasza jazda? - zapytał generał. - Po tej misji zwiadowczej, na której byli wczoraj, obozowali poza miastem, tak?

Bognar przyglądał się konnemu gońcowi, który wracał właśnie od chorągwi jazdy. Im bliżej był, tym pewniejsze było, że coś jest nie tak. Altmerska chorągiew jazdy nagle zmieniła pozycję. Przeformowała się i... skierowała klinem w stronę swoich własnych łuczników. Konny goniec dojechał do Udomiela, który ściągnął z głowy elfa hełm z przysłoniętą przyłbicą. Mer był martwy, miał poderżnięte gardło. Altmerska jazda ruszyła na swoich.
- Bognar! - krzyknął Udomiel. - Ruszaj do ojca i uciekajcie z miasta południową bramą. Natychmiast!
Młody Altmer o nic nie pytał, po prostu ruszył biegiem przez główną bramę. Lord Udomiel zeskoczył z siodła przy pomocy jednego z wiernych żołnierzy i wyciągnął swój miecz, który służył mu od kilkudziesięciu lat.
- A więc to dziś. Któż by się spodziewał - powiedział beznamiętnie i popatrzył w niebo. Chwilę potem ruszył do boju.

*

Deszcz przestał padać, gdy dowódca Bosmerów ujrzał szarżę swojej lekkiej jazdy.
- Darelion! - krzyknął Endoriil, unosząc pięści. - Ha, ha! Udało im się! Udało!
Bosmerska jazda stratowała zupełnie zaskoczonych łuczników, którzy zajmowali miejsca tuż przy Udomielu i innych oficerach. Tuż po przerwaniu ostrzału do ataku wróciły kompanie Darena i wraz z Latamejami i lewym skrzydłem zmiażdżyły weteranów altmerskich przygniatającym atakiem. Niemal dokładnie w tym samym czasie siły Halena w całości wyszły z lasu i zaatakowały oddziały pomocnicze obrońców, roznosząc je bez problemu.

Potem była już tylko rzeź. Zgodnie z wcześniej wydanymi rozkazami, uzgodnionymi wcześniej z Markiem Verre, kilka kompanii  weszło do miasta, zajmując konkretne dzielnice. Miało to zapobiec bałaganowi. Większość korpusu została przed bramami. Ostatnie ogniska walk były szybko gaszone.

VI

KRONIKA POWSTANIA BOSMERSKIEGO
PODSUMOWANIE BITWY O ARENTHIĘ


Jednoznacznym zwycięzcą bitwy były siły bosmerskie, prowadzone przez Endoriila z Woodmer i Mannę Czerwoną, której klan wziął na siebie główne siły wroga i wykazał się męstwem nie widzianym dotąd w Puszczach Valenwood. Resztki Altmerów, wliczając w to dostojnika Lionela i jego syna Bognara, wycofały się w kierunku południowym, aby połączyć się z Armią Północną w okolicy Silvenaar. Armia Północna, stojąca w tamtych okolicach pod dowództwem Lorda Naarifina Młodszego - zastępcy Udomiela, nie miała pojęcia o ataku na Arenthię. Latamejscy zwiadowcy skutecznie przecinali szlaki komunikacyjne, którymi nie prześlizgnął się żaden goniec. W ten sposób dziewięciotysięczna Armia nie była w stanie wspomóc swojego wodza. Mało tego, Lord Naarifin, syn jednego z najbardziej znanych altmerskich wodzów, nie miał jeszcze pojęcia o tym, co działo się na północy.

Za decydujący fragment bitwy uznaje się atak bosmerskiej lekkiej jazdy pod dowództwem Dareliona z Hjoqmer. Atak ten był wynikiem fortelu. Śmiały plan Endoriila, wyjawiony Darelionowi zaledwie jedną noc przed bitwą, zakładał wykorzystanie pewnego bliżej nieokreślonego zaklęcia, które pozwoliło chorągwi Dareliona podkraść się nocą pod obóz polowy konnych altmerskich. Miała tam miejsce krótka potyczka, gdzie czterystu Bosmerów zabiło całą trzystuosobową chorągiew wroga. Potem ubrali się w altmerskie barwy i ruszyli na pole bitwy zajmując pozycję na lewym skrzydle sił Lorda Udomiela. Istotą tego planu była wiedza Endoriila, który studiując poczynania wojenne altmerskiego generała odkrył, że ten umieszczał swoją konnicę na lewym skrzydle w niemal każdej bitwie, w której brał udział. Generał nie miał więc powodu do identyfikowania swojego oddziału, bo Endoriil z dużą dozą prawdopodobieństwa założył, że właśnie takie rozkazy otrzymał dowódca jazdy Dominium. W ten sposób ówczesny kapitan bosmerski chciał uśpić czujność doświadczonego wodza. Fortel powiódł się. Z relacji towarzyszy bosmerskiego wodza wiemy, że miał wtedy wymówić słowa: "Lord Udomiel uważał mój młody wiek za wadę, ja postarałem się, by znaleźć wady w wieloletnim doświadczeniu, które czasami przechodzi w rutynę".

Najmniejsze straty poniósł dwutysięczny oddział Halena, który stracił zaledwie kilku merów. Dołączył się on do bitwy w ostatnim momencie, tłumacząc to później wadliwą komunikacją z innymi bosmerskimi dowódcami.

Bosmerowie stracili pięciuset siedemdziesięciu żołnierzy, podczas gdy rany odniósł kolejny tysiąc, z których większość w niedługim czasie nadawała się do walki. Altmerowie stracili dwa tysiące dwunastu merów, a ich dowódca - Lord Udomiel - został ciężko ranny w ogniu walki i pojmany w niewolę.


Fragment z Kronika Powstania Bosmerskiego, Ri'Baadar al'kefir an'Ulmin nasto'Goor.
-----------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ

sobota, 21 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXVI

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XXVI

PRZED BURZĄ

Poprzedni - Następny

I

Granica Cesarstwa z Valenwood była zaledwie kilkanaście mil przed Bosmerami, a z racji tego, że ostatnie zwycięstwo nad altmerskim oddziałem mocno podniosło morale w całej grupie, pokonywali teren w nadzwyczaj szybkim tempie. Przez cztery ostatnie dni, a raczej noce, gdy wędrowali, dręczyły ich potężne opady deszczu, a ziemne drogi nie bardzo nadawały się do dalszej podróży. Problemów z zapasami nie było, nic też nie sprawiało, że pośpiech byłby wskazany, więc Endoriil znalazł niewielki pagórek, porządną strategiczną pozycję na otwartej równinie, na której polecił rozłożyć dwa namioty: mniejszy - swój prywatny oraz duży - pełniący funkcję sztabu dowodzenia. Hrabia Hassildor opuścił Bosmerów dwa dni po bitwie z Altmerami, zapewniając, że jego czar wciąż będzie działał tylko i wyłącznie nocą, czego od tamtego czasu Bosmerowie się trzymali. Sam hrabia podążył na spotkanie z dowódcą chorągwi cesarskiej Viniciusem Ligiusem, by przyjrzeć się, czy żołnierz ten i jego podwładni naprawdę chcieliby stanąć po stronie Astarte, gdy nadejdzie pora, a może i wcześniej. Życzył więc Endoriilowi powodzenia i... zniknął. Po prostu zniknął. Nikt nie widział, jak opuszcza karawanę, ale od tej pory żaden Bosmer już go nie spotkał.

*

Endoriil kończył właśnie wydawanie ostatnich rozkazów odnośnie postoju. Dowódcy kompanii mieli zorganizować tradycyjne wojskowe obozowisko, którego konstrukcja pozwalała niezwykle sprawnie wyruszyć w drogę w ciągu bardzo krótkiego czasu. Gdy nowy dowódca korpusu przechadzał się zabłoconymi alejkami, sprawdzając jakość małych obozów, zza pleców dobiegł go dobrze znajomy głos:
- Elfie! Tu znalazł cię on, a szukał, jasna rzecz, od strony drugiej.
- Ri! - zakrzyknął Endoriil i mocno chwycił ramiona Ri'Baadara. - Wspaniale, że dotarłeś. Zastanawiałem się, kiedy nas złapiesz. Od której strony żeś przyjechał?
- A od południa przybył on, od Valenwood strony.
- Tak? Dziwnie. I jakie wieści? - woodmerczyk spytał, nagle poważniejąc.
- Ha, nie wieści tylko, a przydatnych rzeczy sporo w wozach jego, ale o tym razem innym. Najpierw on gratuluje, że wodzem elfa mianowano. Powinszować, naprawdę. On twierdzi, że elf zasługuje. Ale spytać musi, co Darelion na to?
- Ech... Średnio to przyjął, ale nie przejąłem dowodzenia siłą. Tak się po prostu złożyło. Teraz obozuje w innym miejscu wraz ze swoją jazdą.
- Och, gdzie indziej Darelion stoi? Aż tak nie lubisz go?
- Nie o to chodzi, przyjacielu. - Bosmer uśmiechnął się. - To strategiczna decyzja. Wiem, że szpiedzy Altmerów nas obserwują. Muszą. Jeśli zobaczą, że mamy jazdę, no cóż... Wciąż liczę na to, że ten oddział będzie naszym asem w rękawie. A jak zobaczą ich oddzielnie, to stracą zainteresowanie. Pomyślą pewnie z daleka, że to albo ich oddział, albo Cesarscy. Nie będą wnikać. Na to liczę.
- Plan interesujący, tak, tak - powiedział Ri i dodał: - Pogadałby on i chętnie później to zrobi, ale przywiódł on tu elfa, który do powiedzenia coś ma, a pamięta go on z podgrodzia jeszcze. Wczoraj się na niego natknęła karawana jego. Poznał go elf ten i jak dowiedział się, gdzie karawana jedzie, to dołączyć się zechciał.
- O kim ty mówisz, Ri?
- Mówi o mnie - powiedział, wychylając się zza pleców Ri, Sarudalf, znany Endoriilowi białowłosy elf.

To on pomógł Darelionowi, kiedy przeprowadzono zamach na jego życie. Zabił jednego z wrogów, potem chwilę posiedział na podgrodziu, ale niedługo potem ruszył w drogę. Teraz, zupełnie znikąd, zjawił się i miał jakieś informacje.
- Zniknąłeś zupełnie nagle i bez pożegnania. - Endoriil skrzyżował ramiona. - Co więc przynosisz? I dlaczego tu jesteś?
- Byłem w okolicy we własnych interesach - odrzekł Sarudalf, równie tajemniczo, co za pierwszym razem. - Ale dobrze wiesz, że wspieram waszą sprawę, a kiedy teraz naprawdę idziecie skopać tyłki Altmerom, to z radością do was przystanę.
- Tak po prostu? Dlaczego teraz?
- Mam powtórzyć, żebyś zrozumiał? - Sarudalf zaśmiał się. - Idziecie zabijać Altmerów, naprawdę i definitywnie, a tak się składa, że tę sprawę wspieram z całego serca. Dacie mi się przyłączyć?
- Pogadaj z Darenem, znajdziesz go na wzgórzu w tym większym namiocie. On da ci przydział. Ale mówiłeś, że masz jakieś informacje?
- Tak - przytaknął białowłosy elf. - Zmierza do was mały oddział konny, około dwudziestu, a wśród nich dwójka dygnitarzy, może posłów. Pewnie chcą was przekonać, żebyście odstąpili.
Cholera - pomyślał Endoriil. Czyli zwiadowcy namierzyli Bosmerów wcześniej, skoro już wysłano posłów. Spodziewał się tego, ale nie dalej niż kilka mil od Arenthii, a oni byli przecież jeszcze po cesarskiej stronie granicy.
- Proszę, nie dajcie się przekonać - powiedział prosząco Sarudalf i popatrzył w stronę wzgórza. - Tam, tak?
- Tak. Wołajcie mi tu Nevena i Baeliana! - krzyknął do żołnierza korpusu, który właśnie rozkładał swój namiot. - Trzeba lekko przeorganizować obóz. Ri, przyjacielu, wybacz, ale mam teraz pilne sprawy. Rozgość się w obozie, ale nie za mocno, bo ruszamy najpóźniej jutro. Porozmawiamy podczas drogi. Przepraszam cię.
- On rozumie wszystko i spisywać będzie, dla pokoleń przyszłych.
- Mówisz poważnie? Będziesz spisywał to, co się stanie? Masz jakiś tytuł?
- "Kronika Powstania Bosmerskiego". Tak on myśli, że dobrze będzie. Pomyśli jeszcze.

Endoriil uśmiechnął się mimowolnie. Do obozu razem z karawaną Ri'Baadara przybył też, zaskakując dowódcę korpusu, Marek Verre, ale nie było już czasu, aby przyjąć go przed posłami.

II

Posłowie nie byli przypadkowi. Początkowo Lionel nie chciał przystać na propozycję Udomiela, bo to on wpadł na pomysł wysłania negocjatorów. Szok namiestnika był jeszcze większy, kiedy okazało się, że szanowany generał sam chce udać się na granicę, a na pomocnika weźmie sobie Bognara, czyli syna Lionela, którego był oficjalnym mentorem. Szli więc teraz, Lord Udomiel i Bognar, przez zabłoconą, wydeptaną ścieżkę, między namiotami,  w których obozowali Bosmerowie. Wielu z nich, jak zauważyło oko Udomiela, nie nadawało się do walki. Byli tu starcy, dzieci, a nawet elfy niepełnosprawne - bez rąk i nóg. Ubiór Altmerów mocno się od siebie różnił. Młodszy kroczył w bogato zdobionej tunice, ocieplanej przy szyi puchatym lisim futrem. Miał gustowne buty z krokodylej skóry, których bardzo nie chciał ubrudzić. Starał się więc omijać kałuże. Nie miał problemów z dotrzymaniem kroku swojemu mentorowi, bo ten szedł wolno i rozglądał się pilnie, od czasu do czasu poprawiając swój czarny płaszcz, okrywający szczelnie niemal całe ciało. Rozejrzenie się - to był główny cel Udomiela. Wiedział, że Bosmerowie nie zaakceptują propozycji namiestnika Arenthii, która mówiła "by natychmiast złożyli broń i oddali się w ręce służb porządkowych na granicy Valenwood. Wtedy, i tylko wtedy, macie szanse na amnestię." Lord nie wiedział jednak niczego ani o dowódcach Bosmerów, ani o sile, którą dysponują. Na czele tej rzeszy miał stać elf zwany w okolicy Arenthii Demonem Frangeldu - Endoriil z Woodmer. Udomiel nie lubił nie wiedzieć, więc wybrał się tu osobiście i wytężał wszystkie zmysły, żeby wyciągnąć z tej wizyty tyle, ile mógł.

- Cholera - zaklął Bognar, przeskoczywszy sporą kałużę, ledwo utrzymując równowagę. - Że też nie mogli wybrać sobie innego miejsca do obozowania, przeklęci barbarzyńcy.
Udomiel nie odpowiedział, tylko popatrzył na młodego rodaka wzrokiem z namiastką pogardy. Bognar odczytał to prawidłowo. Przestał unikać kałuż i martwić się o swoje drogie buty. Zrównał się z generałem i szli ramię w ramię.
- Cały czas nie rozumiem - mówił Bognar - dlaczego nie mogliśmy posłać pierwszego lepszego gońca. Sporo ryzykujemy, naszym życiem nawet. To barbarzyńcy, nie widzisz, jak żyją?
Tuż po tej wypowiedzi jeden z grupy Bosmerów, siedzących przy ognisku i spożywających świeżo upieczonego dzika, splunął soczyście pod nogi posłów. Oczy wszystkich leśnych elfów śledziły kroki Altmerów, a w setkach oczu dominowała wrogość i nienawiść. Poleciało nawet kilka jabłek czy obgryzionych do ostatka kości.
- Pieprzeni prostacy! - krzyknął Bognar, uchylając się przed bliżej niezidentyfikowanym owocem. - Widzisz, jak nas traktują? Nas, posłów!
Lord Udomiel wciąż obserwował, nie komentując niczego. Prowadziło ich dwóch żołnierzy, a droga, kiedy po dłuższej chwili wyszli już ze skupiska namiotów, wiodła zawijasami pod górę. Na niewielkim wzniesieniu rozłożone były dwa kolejne namioty. Mniej więcej w połowie tego łagodnego zbocza dowódca Północnej Armii Dominium w Valenwood zatrzymał się, obrócił w stronę, z której przyszli i ogarnął wzrokiem całą okolicę.
- Panie? - rzekł Bognar ze zdziwieniem, ale i szacunkiem, którego nauczył się, mimo początkowej niechęci do nauczyciela. - Im szybciej to załatwimy i wrócimy do miasta, tym lepiej.
Równie zaskoczeni byli eskortujący ich żołnierze. Porozumieli się wzrokowo i jeden zszedł kilka kroków do dyplomatów.
- Panie generale - powiedział zdecydowanie. - Nasz wódz czeka.
- Czy odczyta to za nietakt, jeśli spędzę chwilkę na podziwianiu tego, co stworzył?

Speszeni żołnierze nie odpowiedzieli. Bognar natomiast prychnął gniewnie, nie mając pojęcia, co tu jest do podziwiania. Widział tysiące Bosmerów w obozowisku pełnym błota. Mijali ich jedzących, szyjących, przenoszących skromne zapasy. Mało który miał przy sobie broń. Ojciec Bognara właśnie tego się spodziewał, dlatego nie posłał po całą Armię Północną. Jego syn uśmiechał się teraz delikatnie, widząc co prawda tysiące elfów, ale wyglądających zdecydowanie bardziej na pospolite ruszenie, które chwyta broń i idzie na regularne wojsko bez żadnego pomyślunku, niż na regularne oddziały, którymi warto sobie zaprzątać głowę. Bognar podszedł więc do Udomiela i spytał sarkastycznie:

- Skończyłeś już podziwiać to dzieło sztuki, panie?
- Skończyłem, a teraz mam dla ciebie polecenie - odpowiedział generał, zaskakując towarzysza. - Na samym spotkaniu masz milczeć, nie mówić absolutnie niczego. Negocjacje zostaw mnie. Przedstawię nas, a potem ty będziesz słuchać, ja mówić. Czy wyraziłem się jasno?
- Nie wiem, czy mój ojciec będzie zadowolony - zripostował młody Altmer. W jego oczach zapanował gniew.
- Zadowalanie twojego ojca nie jest moim obowiązkiem, ma od tego twoją matkę - powiedział Udomiel, nie patrząc nawet na rozmówcę. Zwrócił się w stronę eskorty: - Jesteśmy gotowi, wprowadźcie nas.
Żołnierze zaprowadzili posłów na szczyt wzgórza, a potem do mniejszego z namiotów. Udomiel starał się zajrzeć przez wejście większego, ale nie był w stanie, a żołnierze wyraźnie dali do zrozumienia, że zmarnowali już wystarczająco dużo czasu. Stanęli przed kolegami, którzy strzegli wejścia.
- Oto oni, Neven - oświadczyła eskorta i wróciła do innych spraw.
Neven - pomyślał Udomiel. To jeden z nich, z tych oficerów, których dotyczyło pismo Lionela do króla Skyrim. Starał się jednak zachować kamienną twarz. Nie dał po sobie poznać, że cokolwiek wie o elfie, który przed nimi stał.
- Wasza broń - powiedział Neven.
- Chyba sobie żartujesz - oburzył się Bognar. - Żebyście nas tam zaszlachtowali jak wieprze?
Gdy młody mer chciał krzyczeć dalej, Udomiel po prostu odchylił pelerynę przy lewej nodze i odmocował pochwę ze swoim mieczem. Kiedy kolega Nevena go przejął, generał schylił się i wyciągnął zza holewy króciutki sztylet. Bognar zamilkł i zrobił to samo. Neven delikatnie schylił głowę.
- Chodźcie za mną.

Bosmer odchylił materiał w wejściu i wkroczyli do środka. Udomiel autentycznie się zdziwił, bo wnętrze namiotu nie było barbarzyńskie, w żadnej mierze. Kilka skrzyń z nie wiadomo jaką zawartością było w jednym kącie. W drugim było drewniane, solidnie wykonane biurko, na którym spoczywał pojemniczek z inkaustem i kilka kartek przedniego pergaminu. Obok kilka świeczek i jakiś notatnik, dość często używany, wnioskując po stopniu zużycia. Generał wiele by dał, by poznać jego treść. W innym kącie namiotu na niewielkim stołku była szachownica z trwającą, a najwyraźniej przerwaną partią. Po obu jej stronach na ziemi ustawiono dwie małe pufy, miejsca dla graczy. Na średniej wielkości stole było kilka dzbanów, zapewne z winem, a obok stołu wypchany po brzegi książkami regał. Udomiel podszedł do niego i przeglądał tytuły.

III

A więc to on, Lord Udomiel we własnej osobie - myślał Endoriil, z trudem ukrywając uśmiech na twarzy. Przeczytał kilka książek i opracowań o wyczynach tego wielkiego wodza i to właśnie altmerski generał był głównym wzorem, z którego woodmerczyk starał się czerpać inspirację. I oto stali naprzeciw siebie, w namiocie na granicy Cesarstwa i Puszczy Valen. Obok Udomiela stał inny Altmer - młody i elegancko ubrany. W wejściu był Neven, przyglądając się posłom z tyłu.
Endoriil nieco zmartwił się, że przyglądający się jego niewielkiej kolekcji ksiąg generał dostrzeże, że w kilku pozycjach sam odgrywa dość istotną rolę, zaproponował więc, podchodząc do stołu:

- Wina?
- Jeszcze nas otrujesz, barbarzyńco... - powiedział młodszy z posłów.
Udomiel wyprostował się, wziął głęboki wdech i spojrzał karcąco na towarzysza.
- Z chęcią się napiję, bracie merze.
Endoriil uśmiechnął się. Młody elf był irytujący, ale Udomiel zdawał się spełniać wyobrażenie, które zbudował w swojej głowie Bosmer. Nalał więc wina do dwóch kubków, obserwując rozglądającego się po namiocie gościa. Chciał wypytać go o wiele rzeczy, w większości nie związanych z wojną, która nadciągała i w której staną po przeciwnych stronach, ale pamiętał o swojej odpowiedzialności i po prostu miał nadzieję, że nadejdzie czas, kiedy będzie mógł porozmawiać z Lordem zupełnie prywatnie i wypytać go o wszystko, czego dokonał. I nie tylko o to.
- To jest Bognar - powiedział Udomiel, rozsmakowując się w winie. - Jest synem namiestnika Arenthii, Lionela z Wysp Summerset. Ja natomiast jestem Lord Udomiel, generał Armii Dominium, która przebywa w tym regionie kraju.
- Wiele o tobie słyszałem, generale - odpowiedział Bosmer, skłoniwszy głowę i unosząc kubek w geście pełnym szacunku. - Twoje osiągnięcia są... Są godne szacunku. Ja jestem Endoriil z Woodmer i stoję na czele tej grupy. Z czym przychodzicie, bo wiem, że jesteście posłami. Posłowie z reguły mają wiadomości, prawda?
- Przynosimy propozycję od ojca tego tu młokosa. Pozwól, że po prostu zacytuję, ale tylko te istotne fragmenty, pomijając tytuły i inne zbędne figury literackie: "Wdarcie się tej uzbrojonej rzeszy elfów, wrogo nastawionych do władzy w Valenwood, będzie jasnym sygnałem, że wypowiadają wojnę całemu Valenwood i jako takie karane byłoby jedyną słuszną karą, karą śmierci. Jeśli jednak zdarzyłoby się, że natychmiast złożyliby broń i oddali się w ręce służb porządkowych na granicy Valenwood, to wtedy, i tylko wtedy, mają szansę na amnestię."

Udomiel mówił z pamięci, a skończywszy wyciągnął dłoń z wciąż zapieczętowaną wiadomością od Lionela. Endoriil chwycił ją i położył na stole, mając świadomość, że niczego więcej się z niej nie dowie.
- Czy muszę pisać odpowiedź? - spytał Endoriil z delikatnym uśmiechem, w którym nie było radości, raczej smutek.
- Jestem zdziwiony, że w ogóle umiesz pisać - wciął się Bognar.
Endoriil uniósł brwi, a Neven chwycił rękojeść miecza.
- Dość tego - powiedział generał spokojnym głosem. - Przepraszam za tego młokosa, bo nie ma, jak widać, żadnego obycia na tego typu spotkaniach.
- Obycie? Z nimi?! Ale...
- Milcz - ukrócił temat Lord. - Poczekasz na mnie przed namiotem. Wyjdź, natychmiast.
- Odprowadź go, Neven, dobrze? - dodał Endoriil.

Neven spojrzał z lekkim zaskoczeniem. Wolał nie zostawiać swojego przyjaciela sam na sam z altmerskim generałem, ale sam poczuł jakiś dziwny szacunek i zaufanie do tego wysokiego i szczupłego Altmera w czarnym płaszczu. A dodatkowo wiedział, że wytarganie młodego Altmera za fraki będzie nie lada przyjemnością. Chwycił go więc i wyprowadził na zewnętrz.

Wewnątrz namiotu zapanowała cisza. Endoriil obserwował legendarnego przywódcę, tego samego, który wsławił się zdobyciem sprytem i podstępem Laanterii, który walczył jako jeden z głównodowodzących generałów podczas Wielkiej Wojny i który prowadził wojsko altmerskie podczas szeroko zakrojonych czystek w Valen. Endoriila przerażało okrucieństwo żołnierzy w czasie tych czystek, ale doceniał jakość dowodzenia i skuteczność działań. Poza tym w ostatnim czasie zorientował się, że nawet dowódca nie na wszystko ma wpływ. Wydarzenia z Pogranicza i z podróży przez Cesarstwo mocno zmieniły jego podejście do niemal każdego aspektu wojny. Doświadczenie przychodziło z trudem i nieraz bywało bolesne, ale widocznie tak to właśnie jest. Patrzył na Udomiela, starego i doświadczonego wojownika, ale nie widział w nim teraz wroga, ale być może przyszłą wersję siebie. Zastanawiał się, ile bólu i cierpienia generał widział, ile spotkało go osobiście, a ile musiał zadać. Potok tych myśli był tak intensywny, że to gość, patrzący akurat na szachownicę, przerwał milczenie.

- Lubisz szachy?
- Szachy? - odpowiedział gospodarz, nagle wytrącony z rozmyślań. - Tak, lubię. Chociaż gram od niedawna. Dopiero w Skyrim nauczył mnie... Przyjaciel.
Endoriil zdawał sobie sprawę, że musi uważać na to, co mówi.
- Grałeś białymi?
- Hm... Tak, białymi.
- I lubisz czytać opasłe tomiszcza.
- Lubię - odrzekł Endoriil, delikatnie się uśmiechając. - Generał też lubi?
- Nie, nie lubię - krótko powiedział Udomiel. - Nie lubię, ale czytam. Czasem mer musi robić coś, czego nie lubi.
- Na przykład?
- Na przykład czytać opasłe tomiszcza - rzekł Altmer i roześmiał się szczerze, a w kącikach jego oczu i ust pojawiły się zmarszczki, znamionujące poważny wiek. - Czy jest jakaś szansa, że nie wkroczycie do Valenwood z nadzieją na zabicie każdego Altmera, którego napotkacie?
- Nikt nie mówi o zabijaniu wszystkich Altmerów. Chcemy, żeby Bosmerowie odzyskali władzę we wszystkich miastach i we wszystkich klanach.
- Jesteś pewien? - Udomiel spojrzał w brązowe oczy Endoriila. - Twoi pobratymcy pluli na nas i rzucali jedzeniem.
- Bo jesteście przedstawicielami tych, którzy zabijali ich rodziny i wypędzili ich z domów.
- Tak, ale czy sądzisz, że twój przeciętny Bosmer odróżniłby na ulicy takiego zbrodniarza jak ja od bogom ducha winnego Altmera, który od pokoleń mieszka i pracuje dla dobra waszej społeczności? Sytuacja byłaby prosta, gdybyśmy byli siłą, która nagle napadła na Valen i zajęła ją błyskawicznie. Ale tak nie jest. Żyliśmy w zgodzie przez długie lata, w wielu z was sporo altmerskiej krwi.
- Więc po co w ogóle była ta rzeź? Dlaczego to zrobiliście? - pytał Endoriil, dolewając wina do obu kubków. - Skoro było tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
- Wybacz - odrzekł Udomiel, podziękowawszy skinieniem głowy za wino. - Niepotrzebnie filozofuję. My jesteśmy żołnierzami, wykonujemy rozkazy, których często nie rozumiemy. Rzekłbym nawet, że rozkazodawcy, że się tak wyrażę, nie oczekują zrozumienia rozkazu, tylko wykonania, prostego i skutecznego. Więc taka nasza rola, wykonujemy rozkazy. Pytasz, dlaczego była rzeź, ale ja tego nie wiem, to nie na moją głowę.

Endoriil spodziewał się, do czego zmierza Altmer, ale czekał, nie przerywając.
- Byłeś w Arenthii - kontynuował Udomiel - wiem to. Jesteś tam Demonem Frangeldu, a ja tu nie widzę Demona, tylko zaskakująco ułożonego, grywającego w szachy elfa, który czyta książki. Ten młokos, Bognar, gorąca głowa, spodziewał się raczej owłosionego giganta analfabety przywdziewającego opaskę na biodra i walącego maczugą w co popadnie.
Endoriil zaśmiał się szczerze. Udomiel pozostał poważny.
- Spodziewam się po prostu, że ktoś ci w Arenthii pomógł. - Generał pobawił się kilka chwil szklanką, przelewając wino od ścianki do ścianki. - Obawiam się bardzo tego, że wiem, kto to zrobił.
Serce Bosmera zabiło szybciej. Czy możliwe jest to, by Udomiel wiedział, że to Marek Verre udzielił mu pomocy po podpaleniu altmerskiego dębu na Wzgórzu Dębów? Jeśli się domyślił, to rodzinie Marka Verre groziło wielkie niebezpieczeństwo. Marek był już w obozie, ale cała jego rodzina wciąż przebywała w rodowej rezydencji w starej części miasta.
- A, jeśli można wiedzieć, co zrobisz z taką wiedzą? - spytał ostrożnie Endoriil.
- Jasna cholera... - westchnął generał i wziął ciężki oddech. - To Verre, prawda? Widzę po twojej minie.
Endoriil bardzo teraz żałował, że był beznadziejnym kłamcą. Udomiel wiedział, jakoś podświadomie domyślił się, że to Marek Verre, jego stary przyjaciel, był ważną osobą w wydarzeniach, które tworzyły między nimi wielki i gruby mur. Bosmer nie miał pojęcia, co powiedzieć, po prostu się bał, że chlapnie jakąś głupotę.
- Wisi mi już jedną przysługę - dodał Udomiel szeptem, przybliżając się do Bosmera. - Teraz będzie wisiał drugą. Niech wraz z całą rodziną natychmiast opuści Arenthię. Bognar nie dowie się o tym, co właśnie mi powiedziałeś, a raczej co powiedziały mi twoje oczy.
- Czyli... - Endoriil był absolutnie zaskoczony. Przyjaźń zdawała się być dla Lorda Udomiela czymś więcej, niż obowiązki wobec własnego państwa.
- Skończmy ten temat, tu i teraz. Po prostu kogoś do niego poślij od razu, jak opuszczę ten namiot, rozumiesz?
- Stań więc po jego stronie, stań po naszej stronie - powiedział Endoriil i choć zdawał sobie sprawę z tego, że Udomiel nigdy nie przystanie na taką propozycję, postanowił ją złożyć: - Bądź z nami i ze swoim przyjacielem. Walczymy za słuszną sprawę.
- Słuszna sprawa? Wiesz, ile razy to słyszałem? Przemawia przez ciebie naiwność, młody merze. Właśnie z racji wieku i braku doświadczenia. Przyjaźń to rzecz bezcenna, ale porzucenie wszystkiego, czym jestem byłoby dla mnie nawet nie zdradą kraju, ale zdradzeniem samego siebie. Lubię wierzyć, że jestem merem z zasadami, których nie naruszam, choćby nie wiem co i choćby nie wiem, co myśleli o tym inni, którzy ośmielają się mnie oceniać, chociaż sami zatracili się na wiele sposobów. Powiedz mi tylko... Marek... Od jak dawna w tym siedzi?
- Od dawna - odrzekł Endoriil.
- Nie widziałem, a może po prostu nie chciałem widzieć... Dolej wina, jeśli możesz.
Endoriil uzupełnił oba kubki i usiedli na pufach przy szachownicy.
- Więc ruszycie na Arenthię? - spytał generał.
- Ruszymy - odpowiedział Endoriil, patrząc w ziemię.
- Następne spotkanie będzie więc zapewne naszym ostatnim.

Milczeli teraz przez dłuższą chwilę, a Endoriil zaczął się bać. Siedział teraz obok jednego z największych wodzów tych czasów i miał świadomość, że już za kilka dni zmierzą się ze sobą. Wiedział, że musi się wznieść na wyżyny swoich umiejętności, ale nie był pewien, czy to wystarczy. Potrzeba było czegoś więcej. I Endoriil sądził, że to coś miał, jak każdy wytrawny szachista. Udomiel wstał, odłożył kubek na stolik z szachownicą.
- Żegnaj, Endoriilu.
- Do zobaczenia.
Generał odszedł w stronę wyjścia, a uchylając zasłonę, rzucił w stronę dopijającego wino Bosmera:
- Grałeś białymi, więc czarna wieża na C8. Spróbujesz się wybronić królową. Ma swobodę ruchów, ale jej jedyną możliwą akcję, która byłaby w stanie wybronić ci partię, blokuje jeden z twoich własnych pionków.

Powiedziawszy to opuścił namiot, a do środka wleciało chłodne wieczorne powietrze. Endoriil spojrzał na szachownicę. Przestawił czarna wieżę, szach mat - pomyślał zdumiony i poczuł podniecenie na myśl o czekającym go starciu. Nie spodziewał się aż takiej podzielności uwagi Udomiela, ale nie było tak, że go nie docenił. Starannie schował przed nim swój oddział konny, a żołnierze prowadzili posłów przez część obozu zajętą przez zwykłych Bosmerów, przemieszanych z członkami korpusu, którzy mieli starannie ukryć swoją broń. Zrozumiał jednak, że wpuszczenie generała do jego osobistego namiotu było poważnym błędem. Udomiel przed wejściem do namiotu nic o nim nie wiedział. A z nieznanym trudno walczyć. Lepiej byłoby, gdyby Lord uważał go za barbarzyńcę z maczugą i przepaską na biodrach.

- Doświadczenia uczą - powtórzył sam do siebie. - Oby to nie było bolesne...

IV

- Generale - powiedział jeden z żołnierzy i złożył dłonie, podsadzając swojego dowódcę, by ten wskoczył w siodło.
Wszyscy żołnierze skłonili głowy w geście szacunku dla swojego wieloletniego wodza. Estyma, którą się cieszył wśród nich graniczyła z absolutnie ślepym oddaniem i posłuszeństwem, na które po prostu zasłużył. A oni byli elitą, która potrafiła to docenić.
- Czemuś mnie tak wypędził? - pytał Bognar, gdy stali już przed obozem i dosiadali koni. Pytał już kilka razy, ale Udomiel po prostu szybkim krokiem opuścił obozowisko. Dopiero teraz, na osobności, odpowiedział:
- Nigdy, przenigdy nie kwestionuj tego, co mówię. Masz się przyglądać i uczyć, bo mój czas niedługo minie. Jestem stary, ty jesteś młody. Taka jest kolej rzeczy. Ucz się, dopóki masz od kogo, bo potem, jeśli sam staniesz na czele jakiejś siły, po prostu będziesz popełniał błędy, których można byłoby uniknąć. Wiesz jak? Gdybyś słuchał.
- Ale przecież to rzesza brudasów, którzy taplają się w błocie. Widziałeś przecież. I ten ich wódz. Ha! Daj spokój. Żaden z niego Demon.

Udomiel usadowił się wygodniej w siodle i lekko ruszył. Bognar zrównał się z nim, a okrążyła ich grupa kilkunastu jeźdźców z Armii Dominium.
- Słuchaj uważnie. Powiem ci, co widziałem, ale powiem to raz - rzekł i milczał chwilę, oglądając się za plecy. Gdy wrócił do normalnej pozycji, kontynuował: - Mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym niż pospolite ruszenie. Wiesz, dlaczego przystanąłem na wzgórzu? Coś mi nie pasowało. Grupa, jak ich nazwałeś, brudasów, nie dotarłaby tu przez dwa kraje. Grupa brudasów nie zniszczyłaby całej kompanii naszego wojska w Cesarstwie, a niedawno doszły nas takie doniesienia.
- No i co widziałeś z tego wzgórza? Grupę brudasów przecież - powiedział niepewnie Bognar.
- Tak, to właśnie widziałem, kiedy patrzyłem na Bosmerów. Ale ze wzgórza widziałem sposób zorganizowania obozu. Musieli się tego nauczyć u Nordów, bo doskonale pamiętam, że w kontyngentach norskich podczas Wielkiej Wojny stosowano właśnie takie rozmieszczenie wojska. Bosmerowie obozowali w sposób zorganizowany, podzieleni na kompanie po kilkaset osób każda. Wyraźnie widziałem środek tych mniejszych obozów, zapewne namioty dowódców, do których prowadziło pięć wydeptanych w błocie dróg. Każde z tych małych obozowisk miało kształt pięciokąta foremnego, a centrum ich wszystkich było na wzgórzu.
Bognar patrzył, unosząc brwi.
- Ach, bo ty wiesz, co to jest pięciokąt foremny... - westchnął zniechęcony Udomiel. - Wy, młodzi. Chodzi o to, że jeśli by chcieli, to mogliby zrobić wymarsz całej tej gromady w ciągu pół godziny.
- No tak, ale oni mają jakiś tysiąc elfów, którzy naprawdę walczyli, prawda? To może oni to urządzili tak i tyle.
- Zamiast lekceważenia informacji, które ci podałem, powinieneś z nich wysnuć wnioski, tak samo jak ze spotkania z Endoriilem.
- Ale żaden z niego Demon, prawda?
- Demon czy nie Demon, to najmniej istotne. To inteligentny mer, obyty, oczytany i obdarzony strategicznym myśleniem. Ubolewam nad tym, że nie mogliśmy zajrzeć do drugiego z namiotów, ale idę o zakład, że mieli tam pełno map z informacjami na temat działań swoich sojuszników, a pewnie i naszych wojsk skoro mają tyle informacji od...

Tu zamilkł, bo zorientował się, że informacje pochodzą od Marka Verre. Gdyby Bognar dowiedział się, że to właśnie radny Verre, przyjaciel Udomiela, udzielił pomocy i informacji Bosmerom, to z pewnością doniósłby ojcu. Udomiel igrał ze śmiercią, bo właśnie ona była karą za zdradę stanu, a ktoś taki jak Lionel zapewne tak zinterpretowałby przemilczenie tego, o czym generał dowiedział się kilka chwil wcześniej.
- Od kogo mają informacje? - spytał młody Altmer.
- Domyślasz się pewnie, że w Valenwood sporo jest takich, którzy ich wspierają - odpowiedział wymijająco wódz. - Powinniśmy posłać po resztę mojej Armii. W Arenthii mamy tylko około trzy tysiące żołnierzy. W tym ledwie dwie bitne kompanie, które znam i darzę zaufaniem. Do tego chorągiew jazdy, półtoratysięczny garnizon i milicje bosmerską, w której lojalność wątpię.
- Ich jest na oko cztery, pięć tysięcy, z czego nieco ponad tysiąc nadaje się do walki. Czy oni są naprawdę groźni? - kolejne pytanie Bognar zadał z lękiem na twarzy.
- Z pewnością groźniejsi, niż twój ojciec sądzi. Musimy zreorganizować obronę i to jak najszybciej. I, tak jak mówię, posłać po resztę wojska. Dziewięć tysięcy moich żołnierzy czeka na południe od Silvenaar.
- Dziewięć tysięcy zmiecie ich z powierzchni Nirnu! - zakrzyknął entuzjastycznie Bognar.

Lord Udomiel, wielki altmerski generał, nie odpowiedział. Zastanawiał się tylko, jakie niespodzianki przygotował z okazji tej wojny jego serdeczny przyjaciel, Marek Verre. Doskonale znał efektywność jego działań i determinację jeszcze z czasów, gdy Marek był burmistrzem Arenthii. Załatwiał wszystko, o co prosił Udomiel dla swojej Armii, a czasem nawet więcej. A skoro, jak powiedział Endoriil, Verre jest zaangażowany w sprawę od dawna, to Udomiel nie miał pojęcia, jakie siły przygotował, w jakiej formie i kiedy się ujawnią. Miał jednak pewność, że musi przygotować się najlepiej na coś, czego przewidzieć nie sposób.

--------------------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ

piątek, 20 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXV

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXV

WRÓG MOJEGO WROGA

I

- Już niedaleko do granicy - powiedział Neven do swojego przyjaciela, gdy siedzieli przy ognisku po kolejnym dniu męczącej wędrówki. - Oby nas przepuścili...
- Puszczą, puszczą - uśmiechnął się Baelian. - Jak mają nie puścić, jak idzie na nich banda uzbrojonych i groźnych elfów, he, he.
- Żarty żartami, ale jeśli nas przytrzymają na granicy, to sprawy mocno się skomplikują, jakby teraz było prosto, ech...
Baelian rzucił w niego ogryzkiem zjedzonego przed chwilą jabłka i, uśmiechnąwszy się szerzej, mówił:
- Nie narzekaj, bo zgorzkniejesz, zanim się zestarzejesz. Damy radę.

Kolejna noc pod gołym niebem przebiegła bez żadnych zakłóceń i w drogę ruszono nawet nieco wcześniej niż zwykle, jeszcze przed świtem, gdy niebo na wschodzie zdążyło się zaledwie lekko zaróżowić, delikatnie urozmaicając czerń nocy. Już z oddali Endoriil dostrzegał posterunek graniczny kontrolowany przez Nordów, otoczony ostrokołem, który osłaniał budynek główny kompleksu, zapewne koszary, w których strażnicy graniczni zażywali snu i odpoczywali między zmianami. Poprzedniego dnia do głównej grupy dołączył oddział jazdy prowadzony przez Dareliona. Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli już o tym, że posiadają taką jednostkę, to jednak wciąż patrzono na nich z wielkim zdziwieniem i zachwytem, który nawet na twarzach starców malował radosne uśmiechy. Oddział zajął miejsce na samym końcu korowodu. Gdy wreszcie dotarli do posterunku, Endoriil wyszedł z grupy i podszedł do wartowników.

- Witajcie, żołnierze - powiedział i lekko skłonił głowę. - Wierzę, że znacie powód, dla którego tu jesteśmy. Przepuścicie nas?
- My tak - odpowiedział żołdak - ale od dwóch dni gościmy w koszarach gościa z Cesarstwa, który czeka, jak mi się zdaję, właśnie na was. I zdaje mi się też, że to od niego zależy czy cesarscy was puszczą do siebie.
- Prowadź więc, żołnierzu.

Powiedziawszy to odwrócił się do towarzyszy i skinął głową w ich stronę, na chwilę się żegnając. Nord wprowadził gościa w granicę ostrokołu, przez zabłocony plac i strzelnicę treningową, gdzie jeden z ludzi ćwiczył strzelanie z łuku. W końcu weszli do sporego budynku z szarego, ładnie wyprofilowanego kamienia. Konstrukcja miała trzy piętra - ostatnie niezwykle małe, wyglądające wręcz na stryszek, nad którym zamykał się stożkowaty w kształcie dach. To tam właśnie, po pokonaniu dość długich i skrzypiących pod nogami drewnianych schodów, Nord opuścił elfa i zszedł piętro niżej. W końcu Endoriil wszedł do pomieszczenia.

Pokój był niewielkich rozmiarów, a umieszczone po obu jego stronach okna starannie zasłonięto czarnym materiałem - w środku panował mrok. Promienie słońca nie miały wstępu do tego miejsca. Przy jednej ze ścian - obok niewielkiego stołu, na którym spoczywała świecąca bladym światłem świeca - siedział człowiek. Miał na sobie białą koszulę i piękną szkarłatną kamizelkę wyszywaną złotą nicią oraz czarne spodnie, niemal zlewające się z czernią podłogi. Wyglądał tak, jakby właśnie wybierał się na jakieś oficjalnie przyjęcie dla wysoko urodzonych, a tymczasem siedział tylko w barakach na przejściu granicznym między dwoma królestwami. Dostrzegł wejście elfa, ale nie odkleił wzroku od ostatnich stron książki, a dłonią zasugerował, by gość chwilę poczekał.

- I żyli długo i szczęśliwie - powiedział nieznajomy, uśmiechając się kącikami ust. Odłożył książkę na stół i wbił oczy w Bosmera: - Powiedz mi, co u niej słychać, elfie?
Endoriil stanął sztywno i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Domyślał się, że obcy ma na myśli Astarte, bo kogóż by innego. A skoro o tym wiedział, to nie mógł być zwyczajnym posłańcem.
- Skąd ją znasz?
- Odpowiadać pytaniem na pytanie? - człowiek skrzywił się. - Chyba nikt nie nauczył cię podstaw kultury. Czy jest zdrowa? Czy wciąż szaleńczo zakochana? Bo że wciąż ma wielkie serce i przez to nieco za często myśli o innych, to widać po tym, że tu jesteśmy.
- To ty jesteś hrabia Hassildor? - spytał zdumiony Endoriil. - Nie spodziewałem się tu ciebie, raczej jakiegoś posłańca.
- Grupa ludzi, którym w ostatnich latach mogę ufać stopniała tak mocno, że za wiele spraw muszę się brać sam. A sprawy powiązane z samą... Z nią... Tego nie powierzyłbym nikomu, poza sobą samym.

A więc to jest hrabia Hassildor - pomyślał Endoriil. Oto człowiek, który ma im pomóc przejść przez Cesarstwo. Przyjaciel Astarte i jej dawny sojusznik, który w ostatnich latach musiał zejść do podziemia, ale wciąż czekał na jej powrót w glorii chwały. Nie czekał jednak bezczynnie. Podczas nieobecności królowej zreorganizował swoje siły i starał się je dyskretnie rozbudować. Cesarstwo było na tyle słabe, że nie bał się Rady rządzącej z Cesarskiego Miasta. Mocniej obawiał się Altmerów i ich rozbudowanej siatki szpiegowskiej. Doskonale wiedział, że za każdym razem, gdy tylko wychyli się z bezpiecznego miejsca, grozi mu niebezpieczeństwo. Gdyby nie osobista prośba Astarte, przekazana mu ustami Faridona, nie wychyliłby się również teraz. Nie czuł solidarności z Bosmerami, a do tego sam miał na głowie zbyt wiele spraw.

- Skoro jesteś tu osobiście - mówił Endoriil - to znaczy, że możemy przejść, prawda? Żołnierze po stronie cesarskiej nas przepuszczą?
- Owszem - przytaknął Hassildor. - Ale mam kilka warunków, odnośnie waszej dalszej drogi.
- Warunków? Jakich warunków?
- Od dziś wędrujecie tylko i wyłącznie nocą - powiedział hrabia, jednocześnie wstając z krzesła i stając na wprost rozmówcy. - I tylko pod moim przewodnictwem. Wtedy będę mógł skryć wasze przejście przed oczami tych, którzy was szukają.
- Jak nas ukryjesz? Jest nas kilka tysięcy. I ktoś już nas szuka?
- Wiem, że oddziały altmerskie, przebywające na terenie Cesarstwa, dostały rozkazy wypatrywania dużych grup Bosmerów. A ukryję was zaawansowanymi zaklęciami iluzji, ale tak jak mówię, tylko nocą.
- Altmerowie są na terenie Cesarstwa? - dopytywał Endoriil. To mocno krzyżowało jego plany. - Jakim prawem tu są?
- Prawem siły, młody elfie, prawem pięści i miecza. Rada rządząca w stolicy to marionetki. Kilka kilkusetosobowych oddziałów altmerskich przemierza nasze ziemie wzdłuż i wszerz, szukając przede wszystkim mnie i moich ludzi. Teraz po prostu dopisano do listy ciebie i twoich pobratymców.
- Jasna cholera... Miałeś jeszcze kilka warunków, tak?
- Słuchacie się moich sugestii. Tylko i wyłącznie wtedy mogę wam zagwarantować bezpieczeństwo. Jeśli plan się zmieni, to tylko w wyniku mojej decyzji, zrozumiano?

Endoriil nie miał wielkiego wyboru. Gdyby nie zaakceptował planu Hassildora, odbiliby się od granicy i umarli z głodu już za kilka dni. Skinął więc głową, akceptując chwilowe zwierzchnictwo tego człowieka.
- Od dziś, aż do Valen, każdy dzień ma być dla was nocą, a każda noc dniem. W nocy idziecie, w dzień śpicie i odpoczywacie. Wszystko pod pokrywą czarów iluzji. Jeśli ruszycie w dzień, czar nie wytrzyma, bo jest wzmacniany światłem gwiazd, to one go zasilają. Podczas waszego odpoczynku będę was opuszczał. Mam też inne sprawy na głowie.
- W porządku - zgodził się Endoriil. - Jest tu jakieś miasto, w którym moglibyśmy się zaopatrzyć?
- Nie potrzebujecie miasta - uśmiechnął się hrabia, znowu kącikami ust. - Tuż za bramą, po stronie cesarskiej, czeka na was niespodzianka. Zapas jedzenia i wody. Wasz przyjaciel Faridon poruszył niebo i ziemię na rozkaz swojej królowej. Niech twoi ludzie zabiorą, co się da. Do tego wczoraj wieczorem dotarła na granicę khajiicka karawana będąca własnością niejakiego Ri'Baadara. Jej przedstawiciel wręczył mi list, gdy dowiedział się, że mam się z wami spotkać. Oto ten list.

Wręczył zwitek papieru w dłonie elfa i ponownie przysiadł na krześle, chwytając książkę. Endoriil rozwinął wiadomość:

Witaj, Przyjacielu.

Z racji zaistniałych wydarzeń jest mi niezwykle przykro, że nie mogłem towarzyszyć Ci w drodze. Bogowie niech mi będą świadkiem, że ruszyłbym od razu, przerywając moją pracę badawczą. I prędzej czy później dołączę do Ciebie, gdy tylko załatwię wszystkie sprawy na naszym pięknym Podgrodziu. Tymczasem jednak wiedząc, jak ciężka przeprawa czeka Ciebie i Twoich rodaków, przesyłam karawanę pod przewodnictwem młodego Khajiita - Maz'Zina. W skład owej karawany wchodzą zapasy jedzenia, ale również solidna broń prosto z kuźni znanego Ci orka Rasz'khina. Wiem, że nie starczy dla wszystkich, ale w momencie, w którym czytasz ten list, zapewne jestem już w drodze. I nie jestem w niej sam.

Twój przyjaciel

Ri'Baadar

PS. Nie śmiej się, wiesz, że w słowie pisanym trzymam się wszelkich zasad, których ów język wymaga.


II

Nowa broń bardzo przypadła do gustu żołnierzom korpusu, choć starczyło zaledwie dla dwustu z nich. Inaczej było ze zmianą rytmu wędrówki. Darelion i jego grupa, ale też wielu merów neutralnych, nie rozumieli, dlaczego mieliby wędrować krótszą o tej porze roku nocą. Słuchali się jednak, kiedy tylko hrabia Hassildor zjawiał się niemal tuż po zapadnięciu zmierzchu, wzmacniał rzucony poprzedniego dnia czar i prowadził ich na południe. Endoriil miał wtedy więcej czasu na doglądanie spraw, które wcześniej pozostawiał innym. Dopytywał się towarzyszy wędrówki o nastrój, podnosił morale. Sporo czasu spędzał z Adanem, dziękując mu za dołączenie się do grupy. Młody mężczyzna był zaledwie jednym z kilku nie-elfów, którzy ruszyli do Valenwood.
Endoriil zauważył, że zaklęcie rzucane przez hrabiego daje im coś więcej niż niewidzialność. Sprawiało, że wszyscy mieli więcej sił i każdej nocy przemierzali o kilka mil więcej niż w poprzedni dłuższy przecież dzień. Wszystko szło dobrze aż do momentu, w którym Darelion podjął pewną decyzję.

*

- Ruszyli o świcie! - krzyczała Neafel, wymachując w złości rękoma. - Do jasnej cholery!
Reszta elfów budziła się ze snu, wciąż siedząc wewnątrz przedziwnej bańki, która maskowała ich obecność w okolicy. Endoriil podbiegł do Neafel i Nevena, którzy sprawdzali liczebność grup.
- Kto ruszył i ilu? - spytał.
- Darelion, Daren i część jego grupy. Z podoficerów zostawili tylko Krasa.
- Przywołać mi go tu! - ryknął Endoriil.
Po kilku minutach sprowadzono przed jego oblicze Krasa - zaufanego współpracownika Darena.
- Masz mi coś do powiedzenia? - Endoriil starał się studzić własne emocje.
- Co tu jest do gadania - mówił Kras i wzruszył ramionami. - Darelion jest na równi z tobą, a nawet więcej. To on jest przecież oficjalnym wodzem. Ruszył ze swoim oddziałem, żeby przyjrzeć się drodze, która jest przed nami. Jesteśmy już niedaleko granicy. Ach, no a mnie zostawił, żebym ci to powiedział. No to mówię.
- Wszyscy się zgodziliśmy na to, co zaproponował hrabia - powiedział Endoriil. - Jeśli Darelion miał coś przeciwko, powinien powiedzieć od razu.
- Poszedł i tyle - odrzekł Kras i lekceważąco splunął na ziemię. - Niedługo wróci i będzie po sprawie.
W tej chwili do Endoriila podbiegł Baelian, który przeliczył, ilu elfów opuściło obóz.
- Jeden pluton - powiedział. - Około sześćdziesięciu. To chyba naprawdę tylko zwiad, chyba nie ma się o co martwić.
- Jak to nie ma się o co martwić?! - krzyknął Endoriil. - Wyszli z bariery, każdy może ich zobaczyć.
- A kto ich zobaczy? - znów włączył się Kras. - Koni nie wzięli, co by właśnie nikt ich nie dojrzał. Poza tym od dwóch dni nie widzieliśmy żadnego miasta, nawet na odległym horyzoncie. Niedługo wrócą i będzie po sprawie. Może przyniosą jakieś dobre wieści.

Hrabiego Hassildora nie było w obozie. Wracał zawsze tuż po zmierzchu, a teraz ledwo słońce ukazało się ich oczom i powoli pięło się w górę.
- Musisz to zobaczyć, Endoriil! - krzyknął główny myśliwy, Cedric. - Chodź za mną!

Gdy wszyscy obecni przy tej rozmowie ruszali w stronę wskazaną przez myśliwego, Endoriil wstrzymał ich zdecydowanym ruchem dłoni i nakazał czekać, zabierając ze sobą tylko Nevena. Pobiegli za Cedrikiem na skraj niewielkiego lasku, w którym nocowali, przysłonięci dodatkowo magiczną barierą. Myśliwy poprowadził dowódcę, wspięli się na najwyższe z drzew i obserwowali miejsce oddalone około dwóch mil od nich. Neven stał na straży. Na środku sporej równiny widzieli dwa oddziały; zwiadowcy Dareliona uciekali w stronę obozu, a goniła ich grupa około dwustu Altmerów. Nie ulegało wątpliwości, że był to jeden z oddziałów, o których mówił Hassildor. Endoriil zaklął szpetnie i uderzył pięścią w jedną z gałęzi.
- Co robimy? - spytał Cedric. - Robimy cokolwiek? Narażamy się?
- Inaczej oni zginą.
- Tak - zgodził się myśliwy - ale jeśli w okolicy jest większy oddział i nas zobaczy...

Endoriil myślał chwilę. Darelion nie pomyślał. Znowu nie pomyślał. Woodmerczyk akceptował przywództwo blondwłosego rodaka w korpusie, gdy byli pod dowództwem Nordów, ale teraz, kiedy każdy błąd niósł ze sobą konsekwencje dla ich sprawy, nie mógł już siedzieć cicho. Darelion był lekkomyślny, lekceważył strategię i działał na podstawie emocji. Przez krótką chwilę w głowie Endoriila pojawiła się myśl, żeby nie pomagać. Darelion by zginął, a reszta miałaby niewielki wybór - poszliby za Endoriilem. Ale nie mógł dać zginąć jemu i kilkudziesięciu innym elfom, z których większość dobrze znał i szanował.
- Neven! - krzyknął w dół, gdzie stał jego towarzysz. - Zwołaj mi tu grupę Dareliona i nasze. Weź jeszcze rekrutów Baeliana. I Krasa na czoło tych od Dareliona.

W ostatnim czasie Baelian, do tej pory nierozłączny z Nevenem jako jego zastępca, otrzymał własny pięćdziesięcioosobowy oddział rekrutów, którzy jeszcze nie zasmakowali walki. Oni mieli zyskiwać doświadczenie, a on, według zamysłu Endoriila, miał rozwinąć się jako żołnierz i jako mer. Neven ruszył i kilka chwil później rzdzawowłosy dowódca zeskoczył do dwustu rodaków i zaczął tłumaczyć sytuację. Na drzewo, w miejsce Cedrica, wskoczyła Neafel i korzystała ze swego sokolego wzroku. Widziała, że wolniejsi z ich rodaków są doganiani i bezlitośnie mordowani przez Altmerów. Reszta wciąż biegła w stronę lasku, ale wyraźnie słabła. Cedric dostał rozkaz zorganizowania obrony w obozie na wypadek, gdyby bariera została złamana. Endoriil wiedział, że Altmerowie dostrzegą ich wyjście znikąd i sprawdzą lasek, jeśli wygrają. W tym wypadku Cedric miał się wycofać na północ i szukać kontaktu z hrabią.
- Żaden nie może przeżyć! - krzyknął Endoriil. - Jeśli którykolwiek ucieknie, to cały fortel z barierą wyjdzie na jaw. Ruszamy!

Wybiegli truchtem spomiędzy drzew. Endoriil wciąż krzyczał, wydając rozkazy: "Moja grupa na prawe skrzydło", "Neven ne lewe", "Baelian i nowi w środku". Grupę Dareliona po raz pierwszy w życiu prowadził Kras. Po zgrabnym przeformowaniu, które wielokrotnie trenowali na podgrodziu, ruszyli sprintem. Zbliżali się do swoich, ale wciąż dzielił ich spory dystans. Altmerowie dostrzegli nowy oddział wroga, ale nie zwolnili. Nie przestraszyli się liczebności, mniej więcej odpowiadającej ich grupie.

Neafel przyglądała się scenie z drzewa, nieco żałując, że nie ma jej na dole. Chciała walczyć i wiedziała, co czują ci, którzy za moment mieli zderzyć się z Altmerami. Dla tych drugich był to zapewne zwykły rozkaz, ale dla Bosmerów to pierwsza okazja, by walczyć z tymi, którzy wygnali ich z domów. Pchało ich więc do walki znacznie więcej niż poczucie obowiązku i rozkazy dowódców. Tuż przed zderzeniem tych dwóch sił Darelion i jego oddział znaleźli się za linią tworzoną przez rodaków. Dosłownie na sekundę przed starciem, gdy wszyscy uczestnicy bitwy biegnąc wznosili już bitewne okrzyki, w pierwszym rzędzie oddziału Bosmerów jeden z uniesionych mieczy zapłonął, zwalniając nieco natarcie sił Dominium. W końcu spotkali się pośrodku równiny, a odgłos zderzających się mieczy docierał do uszu Neafel. Krzyki bitewne, jęki cierpienia, odgłos rozcinanych pancerzy i skóry. Walczących było coraz mniej, a Altmerowie zaczęli się cofać. Główne natarcie prowadził Endoriil i jego płonący miecz. Ani razu do tej pory Neafel nie widziała tej broni w akcji, inne elfy też i pewnie to przyczyniło się do wzmocnienia morale jej rodaków. Potyczka była wygrana, a niedobitki uciekały na południe. Bosmerowie nie mieli już siły na pogoń, a przecież musieli zabić wszystkich. Jeśli tamci doniosą przełożonym o tym, co widzieli, Altmerowie z pewnością skupią się na tym rejonie.

Neafel usłyszała dobiegający ze wschodu dźwięk dziesiątek końskich kopyt. Oddział kilkudziesięciu konnych zmierzał w stronę pola walki.
- Na Y'ffre! - krzyknęła elfka. - Jesteśmy skończeni!

*

- Jasna cholera! - zaklął Endoriil, schowawszy swój miecz do pochwy. - Nadciąga oddział konny! Szykować się na zabicie kolejnych Altmerów! Szyk bojowy! W rzędach, natychmiast!
- Jesteśmy zmęczeni! Jak damy radę konnym? - krzyknął jeden z młodszych rekrutów. W jego oczach dominował strach.
Endoriil nie odpowiedział, ale zdawał sobie sprawę, że są na równinie, czyli najlepszym miejscu do szarży kawalerii. Bosmerowie mieli co prawda przewagę liczebną, ale samym impetem natarcia Altmerowie sprawiliby, że wielu z nich zostałoby zabitych lub ciężko rannych już podczas pierwszej szarży.
- Stawać! Nie ma lęku! - krzyczał Endoriil, idąc wzdłuż wszystkich pododdziałów i uderzając pięściami w tarcze towarzyszy. - Nie ma lęku!

Elfy były już gotowe na śmierć, ale jeźdźcy zrobili coś, czego nikt nie przewidział. Stratowali uciekających Altmerów i bezlitośnie ich dobili. Potem zrobili kółko, przeorganizowali się i zmierzali w stronę Bosmerów, ale w formacji, która nie sugerowała chęci do walki - Endoriil wiedział to z jednej z licznych ksiąg, które czytał w "Małym Elsweyr", rezydencji Ri. Byli już na tyle blisko, że Endoriil dostrzegł proporce i oznaczenia. To był oddział konny cesarskiego Legionu, który teraz stanął w miejscu. Trzech jeźdźców ruszyło im na spotkanie, jeden trzymał białą flagę. Bosmerowie byli zdezorientowani, Endoriil również. W końcu konni zatrzymali się, a ich dowódca, w imponującym pozłacanym hełmie, zeskoczył ze swojego karosza. Podszedł kilka kroków i czekał.
- Co to ma znaczyć? - spytał lekko ranny Darelion, stając obok Endoriila.
- Ty... - Endoriil spojrzał na niego z pogardą i skrzywił się. - Z tobą jeszcze porozmawiam. Zlekceważyłeś nasz plan, naraziłeś wszystkich.

Darelion spojrzał na swoich ludzi. Połowa z tych, których zabrał na zwiad leżała teraz martwa na równinie. Chciał odpowiedzieć Endoriilowi, ale słowa grzęzły mu w gardle. Reszta jego oddziału, prowadzona przez Krasa, tym razem nie patrzyła na niego jak na swojego lidera. Patrzyli ze smutkiem, bo stracili właśnie wielu przyjaciół. Darelion usiadł na ziemi i dał opatrzyć medykowi swoją rozciętą łydkę.
- Neven, Baelian, chodźcie - powiedział Endoriil i ruszył w stronę cesarskiego. Poszli za nim, ale jakby niechętnie. Po krótkim marszu znaleźli się kilka metrów od trzech żołnierzy. Dowódca podszedł do Endoriila. Pozostała dwójka wciąż siedziała w siodłach, patrząc z ciekawością na grupę elfów.
- Witaj, elfie - powiedział dowódca. - Ciekawy poranek, prawda?
- Nieco za dużo wrażeń jak dla mnie - odpowiedział Endoriil niepewnie. Nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek ani czego chce. - Co teraz bę...
Nie skończył, bo cesarski niespodziewanie podszedł do niego i chwycił za dłoń, potrząsając ją ze szczerym uśmiechem.
- Piękny poranek - dodał, wycierając białą chustą świeżą krew ze swojego policzka. - Kolejna grupa bosmerskich uchodźców? Ta wasza jakby inna, lepiej uzbrojona.
- No... Ech.. Jakby to... - wydukał Endoriil, ale Cesarski ponownie mu przerwał.
- Wiem, kim jesteście. To ty jesteś Darelion? - spytał.
- Jestem Endoriil.
- Ach, tak - odrzekł dowódca konnych. - Dostaliśmy wieści ze stolicy, że niebezpieczna grupa bosmerskich kryminalistów przemieszcza się w stronę Valenwood.
- A oni? - zdezorientowany Endoriil wskazał dłonią na altmerskiego trupa.
- Oni? - Cesarski uniósł brwi. - No, oni też dostali. Panoszą się po naszym kraju i tu, i w stolicy. Ich dowódca przejął nasz oddział, patrolowaliśmy razem z nimi.

Endoriil położył dłoń na rękojeści miecza. Ale po chwili puścił ją. Przecież oni dobili Altmerów.
- Nie rozumiem, dlaczego nam pomogliście - spytał.
- To było piękne zwycięstwo - odrzekł mu Cesarski, zdjąwszy hełm i trzymając go pod pachą. Był brunetem ze skroniami lekko naznaczonymi siwizną. - Nazywam się Vinicius Ligiusz, jestem dowódcą chorągwi cesarskiego Legionu. Zazdroszczę ci tego zwycięstwa, elfie. A czemu pomogliśmy? Rozkazy mówiły, że mamy im pomagać i słuchać się ich dowódcy, o, tego tam, w błocie leży teraz po tym, jak go usiekliście. Wiedz, elfie, że wielu tutejszych nie chce widzieć Altmerów panoszących się na naszej ziemi. Ja i mój oddział należymy do takich ludzi, oczywiście nieoficjalnie.
- Patrioci - uśmiechnął się elf. - Czy to znaczy, że puścicie nas wolno?
- Tak, a w naszym raporcie nie znajdzie się nic o ciekawym poranku. - Dowódca znów uśmiechnął się radośnie. - Zrobiliście coś, co my chcieliśmy zrobić od czasu... - westchnął poważniejąc. - Od czasu wojny domowej.
- Wspieraliście Astarte?
- Nie. To znaczy kilku moich ludzi tak, ale ja zaciągnąłem się parę lat temu, tuż po wojnie.
- I już jesteś dowódcą chorągwi?
- Elfie, nie spodziewam się, że słyszałeś o rodzie Ligiuszów, bo nie jesteś stąd. Ale znani jesteśmy i pieniędzy w rodzinie zawsze było pod dostatkiem. A w dzisiejszych czasach pieniądze mogą bardzo wiele. Załatwiły mi to stanowisko.
- W sposobie, w jaki szarżowaliście - mówił z uznaniem Endoriil - widać pewną ogładę i taktykę. Taktykę stosowaną przez kogoś, komu nie jest obca wojaczka.
- Bosmer, znawca taktyki wojennej - Vinicius odwzajemnił komplement i lekko skłonił głowę. - Sporo się czytało.
- To tak jak ja. Jesteś człowiekiem hrabiego?
- Jakiego hrabiego?
- Ach... Nie jesteś. Wybacz, pomyliłem się.

Jeden z żołnierzy siedzących na koniach poruszył ostrogami - koń posłusznie podszedł.
- Kapitanie, chyba chodzi o hrabiego Hassildora - powiedział, budząc wielkie zaskoczenie na twarzy Viniciusa.
- Mówisz o Hassildorze? - Ligiusz zwrócił się do elfa. - Tym Hassildorze? Ten żołnierz walczył dla Astarte w czasie ostatniej wojny, dlatego skojarzył, o czym mówisz.
Cesarscy ożywili się i czekali na odpowiedź Bosmera, który zastanawiał się teraz, co im powiedzieć. Przed chwilą zabili Altmerów, chociaż wciąż są członkami Legionu - lojalnego władzom, które są uległe w stosunku do Thalmoru. Nie mógł im podać żadnych informacji o Hassildorze. Pomyślał, że hrabia sam podejmie decyzję na temat skontaktowania się z Viniciusem.
- Gdzie jesteście skoszarowani? - spytał.
- Na wschód od Laanterii, przy ruinach starego zamczyska. Skontaktujesz nas z nim? Od jakiegoś czasu siedzi w ukryciu. Obawialiśmy się nawet, że został zabity. Znasz go?
- Nie znam go - skłamał dyplomatycznie Bosmer. - Ale znam kogoś, kto go zna. Powiem o was tej osobie. Przy odrobinie szczęścia hrabia skontaktuje się z wami.
Vinicius Ligiusz ponownie chwycił dłoń Endoriila i mocno nią potrząsnął.
- Oby, elfie, oby. A być może nadejdzie dzień, kiedy będziemy walczyć ramię w ramię i przelejemy altmerską krew.

Vinicius wskoczył na swojego konia, zwołał cały oddział i ruszyli w kierunku zachodnim. W czasie rozmowy Bosmerowie zebrali swoich zabitych i rannych i wrócili do obozu.

III

- To niedopuszczalne! I niepoważne! - grzmiał Hassildor niemal od razu po zapadnięciu zmierzchu, gdy zorientował się, co wydarzyło się tego dnia.
Stał na środku grupy Bosmerów. Za jego plecami norscy medycy opatrywali rannych. Z drugiej strony szykowano stos pogrzebowy dla poległych w bitwie. Ciała kilkudziesięciu elfów leżały w równym rzędzie - w tej chwili zajmował się nimi Granos, przysłuchując się dyskusji. Darelion i Endoriil stali naprzeciwko hrabiego.
- Jesteście niepoważnym sojusznikiem! Jakim cudem Astarte w ogóle wzięła pod rozwagę pomaganie wam! Człowiek robi, co się da, a wy sobie z tego nic nie robicie. I jak widzicie giniecie przez to. To twoja decyzja, tak?!
Darelion, na którego hrabia spojrzał, mocno się obruszył. Wiedział, że podjął błędną decyzję, ale ton gościa i jego przedziwne maniery były nie do zniesienia. Odkrzyknął więc:
- A kim ty jesteś, żeby mówić nam, co mamy...
Prawa dłoń Hassildora w mgnieniu oka znalazła się na gardle hjoqmerczyka. Hrabia uniósł całe ciało Dareliona i rzucił nim o ziemię. Zapanowała absolutna cisza, w której wszyscy słyszeli krztuszącego się elfa. Hrabia okazał się nadnaturalnie silny, ale nie kontynuował krzyków, zamiast tego wziął kilka głębokich oddechów i spokojnym tonem powtórzył pytanie:
- To twoja decyzja, tak?
Darelion wstał z kolan i skinął głową, wciąż masując niemal zmiażdżone gardło.
- Chcecie - pytał hrabia - by ten elf zaprzepaścił cały wysiłek, mój i wasz?
- Potrzebujemy prawdziwego wodza - powiedział Neven, stając na środku grupy. - Dla mnie i wielu moich merów jest to oczywiste już od czasu Pogranicza. A to, co stało się dzisiaj jest bardzo bolesnym dowodem na to, że Darelion nie powinien dowodzić naszą grupą.

Od początku dyskusji Bosmerowie byli podzieleni na dwie grupy, ale po usłyszeniu słów Hassildora i Nevena proporcje bardzo się zmieniły. Wielu merów, którzy do tej pory wspierali Dareliona, stanęło za Endoriilem. Stracili kilkudziesięciu swoich przyjaciół w misji, która nie mogła im nic dać. Zginęli na darmo. Endoriil milczał.
- Nadszedł czas - mówił Cedric - byśmy powierzyli dowodzenie jednemu z nas, temu, który na nie naprawdę zasługuje. Zgadzacie się ze mną?
- Tak! Zgadzamy się! Endoriil! - krzyczało wielu z nich.
Ostatni merowie przeszli na stronę Endoriila. Również Kras, który prowadził drugą część oddziału Dareliona w dzisiejszej potyczce. Darelion zwiesił głowę. Opuścili go wszyscy. Prawie wszyscy. Poczuł dłoń na ramieniu.
- Jestem z tobą, bracie - powiedział Daren. - Choćby i w piekle.
- Decyzja podjęta - odetchnął hrabia Hassildor i popatrzył na Endoriila: - Obyś sprawdził się lepiej niż twój towarzysz. A teraz zbierajcie się, bo przegadaliśmy już godzinę z tej nocy.
- Ale ranni... I stos pogrzebowy dla poległych - pytały zrozpaczone elfy. Mężowie i żony zmarłych płakali nad ciałami swoich bliskich, a Granos odmawiał modły za tych, którzy zginęli.
- Hrabio - powiedział Endoriil. - Za godzinę.
- Nie mamy czasu, elfie...
- Za godzinę - powtórzył elf. - Wystarczy, żeby porozmawiać o pewnym cesarskim dowódcy chorągwi.

Hrabia Hassildor uniósł brwi z zaciekawieniem.

*

Po krótkim rytuale pogrzebowym nadzorowanym przez Granosa, Bosmerowie podpalili stosy z martwymi towarzyszami i byli gotowi do drogi. Ranni, którzy nie mogli chodzić, jechali wozami. Cała grupa była razem. Endoriil wysłał tylko Darena wraz z kilkuosobową grupą konnych na nocny zwiad, by zapobiec możliwym nieprzyjemnościom. Darelion odniósł niegroźną ranę łydki, ale wolał spędzić tę noc z daleka od wielu rozczarowanych nim elfów. Razem z nim jechała żona i córka, które próbowały go pocieszyć.

Niespodziewanie Endoriil wskoczył na tył wozu i przysiadł obok Dareliona. Ten gestem dłoni nakazał żonie i córce pójść na drugi koniec pojazdu.
- Nie mam zamiaru mówić o tym, co się dzisiaj stało - wyszeptał woodmerczyk. - Po twojej minie widzę, że wiesz, że zawaliłeś. I nie mam ochoty cię dobijać.
Darelion milczał.
- Rozumiesz chyba, że od tej pory to ja dowodzę, samodzielnie. Ty utrzymujesz dowodzenie nad oddziałem jazdy pod warunkiem, że będziesz się słuchał moich rozkazów.
- Twoich rozkazów? - Darelion nie wytrzymał. - Przecież to ja jestem dowódca korpusu i...
- Byłeś - syknął Endoriil, starając się być możliwie cicho. - Byłeś dowódcą korpusu norskiej armii. Ale to nie jest norska armia, Darelion. I to nie Nordowie są za nią odpowiedzialni. My jesteśmy odpowiedzialni, a ty dzisiaj wykazałeś się skrajną nieodpowiedzialnością. Dopóki się nie wyleczysz, doglądaj innych rannych. Potem wracasz do korpusu jako dowódca jazdy. Zdrowiej, bo będziesz jeszcze potrzebny.

Darelion kiwnął tylko głową, akceptując pierwszy rozkaz dany mu przez Endoriila.

Valenwood było coraz bliżej.

------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ