niedziela, 27 marca 2016

TES "Taki Los" - odcinek XXXI

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXXI
(trzydziesty pierwszy)

EPLEAR
Poprzedni - Następny

I

Endoriil wstał z dębowego krzesła i przeciągnął się mocno, słysząc strzykanie własnych stawów. Cały dzień spędził w swojej komnacie Pałacu Namiestnikowskiego, gdzie spisał kilka rozkazów dla swoich oddziałów. Kupka papierów rosła dość szybko, a Livan, osobisty goniec komendanta, dwa razy dziennie wpadał jak strzała, brał listy i roznosił je do odbiorców. Chłopak był absolutnie nieoceniony i Endoriil nie wyobrażał już sobie nie mieć go u swojego boku. Postanowił to wyrazić.
- Livan - powiedział, gdy ostatnie stawy przestały strzykać - naprawdę doceniam całą pracę, którą dla mnie wykonujesz. Czy jest coś, co mógłbym zrobić dla ciebie?
- Hm... - Chłopak lekko przekrzywił głowę. - W sumie to nie. To znaczy zastanawiałem się, czy nie mógłbym dołączyć do piechoty podczas następnej bitwy...
- Wykluczone - przerwał sucho wódz. - Jesteś niezastąpiony jako mój goniec. Wiem, że masz pod sobą wielu utalentowanych posłańców, ale ufam ci, a ich praktycznie nie znam. Jesteś mi potrzebny dokładnie na tym stanowisku. Może coś innego?
- To może... Może beczka dobrego wina dla naszej grupy? Dziesięcioro gońców. Ostatnio mamy mnóstwo roboty, więc trochę luzu mogłoby nam sporo dać.
- Oczywiście - uśmiechnął się Endoriil. - Roznieście te listy, które są na biurku. To wszystko na dziś. W pałacowej piwniczce powinno być sporo wina. Weźcie dwie beczki, jeśli zdołacie. Macie moje pozwolenie.
- Ha, panie komendancie! - zaśmiał się chłopak. - Zdołamy, zdołamy!

Chwycił papiery i wybiegł bezszelestnie. Endoriil postanowił, że i jemu należy się wyjście z tych czterech ścian i udał się do ogrodu, który mieścił się w samym centrum pałacowego kompleksu. Po jego środku był kilkumetrowy prostokątny plac, na którym stała dwójka elfów. Otoczeni byli wianuszkiem służby - zarówno mężczyzn jak i kobiet - ogrodników, kucharzy, sprzątaczek. Endoriil nie miał problemów z dopchaniem się do środka, bo wszyscy znali go już z wyglądu, więc rozstępowali się. W końcu był na tyle blisko, żeby zobaczyć, kto stoi na środku. Był to sam król Eplear, który chwycił właśnie w dłoń drewniany miecz. Obok był jego opiekun, Allen, uzbrojony w długi kij. To musiał być trening. Dobrze - pomyślał Endoriil. Naprawdę dobrze, że ten wielki elf dba o kondycję fizyczną swojego wychowanka.
- Dzień dobry - powiedziała niska dziewczyna, stojąca tuż obok Endoriila.
Dopiero teraz spostrzegł, że to Aurelia, żona Epleara, a więc królowa Valenwood.
- Dzień dobry. - Uśmiechnął się w odpowiedzi, patrząc na jej miłą i zarumienioną twarz. Jej nadzwyczaj długie uszy śmiało przebijały czarne włosy, na których błyszczał skromny diadem wysadzany jakimś rodzajem kamieni szlachetnych.
Eplear ruszył na Allena i skakał wokół niego dość nieporadnie uderzając, gdzie tylko mógł. Allen parował wszystkie ciosy swoim kijem, demonstrując bardzo dużą wprawę w walce włócznią. Endoriil przyglądał się uważniej. Gigant był dowódcą Straży Królewskiej, a nie zwykłym ochroniarzem. Nie chciał zadać ciosu, po prostu poprzez swoje ustawienie sprawdzał jakość każdego kolejnego natarcia Epleara. Zachowywał się, jakby prowadził zwyczajną lekcję dla młodego adepta miecza, ale dla obserwującego ich tłumu było to całkiem ciekawe widowisko.
- Co możesz mi powiedzieć o Allenie, pani? - spytał rdzawowłosy.
- Troszczy się o nas. - Spojrzała na niego i uśmiechnęła się bardzo ładnie i dziewczęco. - Niektórzy w pałacu mówią, że to dlatego, że chce być kimś bardzo ważnym. I chce być bogaty.
- A któż tak mówi?
- Połowa służby. Widzą go obok nas. A on mało mówi, mało robi. Nie szuka wśród nich przyjaciół, nie zależy mu na poklasku. Może to dlatego tak plotkują, jak myślisz?
- Hm. - Zastanowił się. - A nie ma w tym ziarnka prawdy?
- W tym, że niby jest z nami, bo chce zdobyć jakieś wpływy? - zaśmiała się delikatnie i westchnęła. - Poznałam Epleara pięć lat temu.
Endoriil milczał, patrząc na walkę wielkiego łysego elfa z królem puszczy Valen. Czekał, aż Aurelia podejmie opowieść. Zrobiła to po kilku sekundach:
- Pochodzę ze starego rodu, o którym już praktycznie zapomniano. Kiedy moi rodzice nie chcieli układać się z Altmerami, ja byłam wtedy bardzo mała, to mojego ojca wydziedziczono, zabrano mu wszystko, co posiadał. Matka okazała się... Hm... Zostawiła nas dla bogatego Altmera, który sprowadził się w tamtą okolicę. Teraz ma z nim chyba trójkę dzieci... Przeprowadziłam się z ojcem w inny rejon, tam, gdzie nikt nas nie znał. Kilka lat próbował połączyć koniec z końcem, ale mimo szczerych chęci nie był w stanie tego zrobić. Wtedy poznałam Epleara. To był przypadek. Wóz mojego tatka rozkraczył się na drodze. Jedno z kół odmówiło posłuszeństwa. Grupa elfów przystanęła obok. Kazali mi stanąć obok młodego chłopaka, to był właśnie Eplear, a oni, dorośli, zajmowali się wozem. On się zajmował. Allen własnoręcznie uniósł wóz, a reszta zamontowała z powrotem koło. Rozmawiali z moim tatkiem i po prostu się do nich przyłączyliśmy. Mieli małą osadę, gdzieś w głębi lasu. Od tamtej pory tam żyliśmy.
- A jak zostałaś żoną Epleara? - spytał Endoriil, gdy młody król upadł w wyniku mocnej riposty giganta. Z kolana króla ciekła strużka krwi, ale wstał niemal od razu i ponownie atakował.
- Mój tatko zaczął chorować. Już wcześniej opowiedział im wszystko o tym, co nas spotkało. A kiedy oni zaufali nam, opowiedzieli o tym, kim jest Eplear i jakie jest ich zadanie. Nie wyglądali na Straż Królewską, wiesz? Wtedy nic nie zapowiadało tego, że Eplear będzie mógł upomnieć się o koronę, absolutnie nic. Chodzili w brudnych łachmanach, mieli tępe miecze, ale radzili sobie. I mój tatko na łożu śmierci spytał się Allena, czy mają kandydatkę na żonę dla Epleara. I wtedy zapadła decyzja.
- Żałujesz? Brzmi, jakbyś nie miała żadnego wpływu na decyzję.
- Nie żałuję. Polubiłam Epleara. Jesteśmy razem już kilka lat, a rok temu wzięliśmy ślub. Rozumiemy się jak przyjaciele. Czy miłość nie powinna się zaczynać od przyjaźni?
Spytała, ale Endoriil nie wiedział, co odpowiedzieć. Dopiero wtedy młody król go dostrzegł.
- Endoriil! - krzyknął radośnie, wycierając nadgarstkiem kroplę potu z czoła. - Niesamowite! Przyszedłeś na mój trening!

Allen spojrzał i skinął głową w stronę króla, sygnalizując zgodę na chwilę odpoczynku. Eplear podszedł do fontanny i zaprosił gestem dłoni Aurelię i Endoriila. Kiedy podeszli, usiedli na krawędzi białego kamienia okalającego niewielki zbiornik wody.
- Widziałaś, Aurelia? - Uśmiechnął się, łapczywie pijąc chwytaną w dłonie wodę. - Robię postępy!
- Widziałam. - Zaśmiała się dziewczyna. - Pięknie ci dzisiaj idzie! Może niedługo położysz Allena.
- A gdzie tam... - Młodzieniec odetchnął, lekko zasmucony. - Ale przynajmniej nie leżałem dziś tyle razy co wczoraj. Powiesz mi, co myślisz, Endoriil?
Chłopak patrzył na rozmówcę wzrokiem, jaki Endoriil już widział. Baelian i Neven patrzyli tak na niego przez kilka pierwszych tygodni, na samym początku ich znajomości. Czuł się niezręcznie, czując na sobie taki wzrok. Był w nim wielki szacunek i podziw, ale przecież chłopak w ogóle go nie znał. Idealizował go w głowie, a Endoriil nie lubił niedopowiedzeń. Cała legenda Demona z Frangeldu też nie była czymś, co go cieszyło, ale rozumiał, że była niezbędna, aby Marek Verre mógł zebrać odpowiednie siły przed przybyciem Korpusu.
- Pierwszy raz widziałem cię w walce, Wasza Wysokość - odpowiedział. - Trudno mi więc mówić o postępach.
- Oj, nie Wasza Wysokość, proszę. Jesteś komendantem armii. Jesteś dowódcą. Chciałbym być kiedyś dowódcą, wiesz?
- Już się uczysz, jak widzę - dodał Endoriil, spoglądając na kilka zeszytów wystających z leżącego obok plecaka Epleara. - Można spytać, co jest w tych zeszytach?
- Historia jego rodu. - Niski i ponury głos należał do Allena, który przystanął obok. - Przypominamy sobie korzenie rodu Camoranów, żeby wiedział, kim jest i skąd się wywodzi.
Gigant przystanął obok i oparł się o drewnianą włócznię, obserwując Endoriila. Do tej pory trzymał się na uboczu. Tak bardzo, jak tylko było można. W sumie spotkali się teraz tylko dlatego, że Endoriil miał dość papierkowej roboty i wyszedł się przewietrzyć.
- Och! - krzyknął z zachwytem Eplear. Aurelia usiadła obok niego i wycierała chustką krew z lekko startego kolana swojego męża. - Allen, a myślisz, że pokonałbyś Endoriila?
Wielkolud uniósł brwi i spojrzał na potencjalnego przeciwnika, jakby oceniał jakość łuku wiszącego na ścianie i miał go wycenić.
- Wielkiego wodza i Demona z Frangeldu? - odrzekł beznamiętnie. - Gdzieżbym mógł. Żeby cały jego splendor i chwała upadły?
Endoriil sam zastanawiał się teraz, czy dałby radę Allenowi. Widać było, że Eplear myśli, że wielkolud nie ma szans. W końcu chłopak sporo się nasłuchał o wyczynach dowódcy swojej armii, ale nie mniej jak połowa z tych opowieści była zwyczajnie zmyślona. Woodmerczyk uważał, że szanse kształtują się mniej więcej równo. Gdyby mógł walczyć swoim mieczem, byłby pewny siebie. Ale teraz? Na drewnianą broń?
- Spróbujmy - powiedział, chwytając miecz Epleara - jeśli nie masz nic przeciwko.
- Nie mam - odrzekł Allen i cofnął się kilka metrów, machając widowiskowo włócznią. Ledwo widoczna smuga ciągnęła się za oboma końcami broni, budząc zachwyt postronnych, a świst powietrza docierał do ich uszu. Dowódca Straży Królewskiej ściągnął luźną koszulę i pokazał swój tors.
Wśród służby, szczególnie jej kobiecej części, zawrzało. Gigant był zbudowany niczym pół-bóg. Taki pojedynek to nie byle co. Zachwycony Eplear chwycił rękę Aurelii i patrzył na plac, gdzie Allen i Endoriil stali już naprzeciw siebie, pierwszy kreślił młynki swą włócznią, drugi na razie stał i przyglądał się. W końcu ruszył.

Zderzyli się pośrodku placu. Allen był bardzo szybki, uderzał sprawnie oboma końcami włóczni. Połowę ciosów Endoriil parował, drugiej połowy unikał umiejętnie balansując. Czasem odchylał się aż do granic możliwości swego ciała, czasem kontrował, ale Allen po każdym ciosie zmieniał pozycję. Niezwykle trudno było domyślić się, gdzie wyląduje za sekundę, więc Endoriil wielokrotnie przeciął jedynie powietrze. Okrzyki zachwytu dominowały w ogrodzie. Eplear stanął na krawędzi fontanny i z wypiekami na twarzy oglądał pojedynek swojego nauczyciela. Aurelia złapała go pod rękę, mając problem z zachowaniem równowagi na cienkim kamieniu. Uważała by nie ześlizgnąć się do wody.
- Patrz, jak Endoriil się rusza - szeptał jej do ucha. - Niesamowite! Jaka zwinność. Ja nigdy nie uniknąłem tego ciosu Allena. O! I tego też. Siniaki po nim miałem przez miesiąc. Ale kontra! Ach, spudłował!
- Allen też jest dobry -  zauważyła, tuląc się do jego ramienia.

Pojedynek przeciągał się. W końcu Endoriil odskoczył na kilka metrów i obaj okrążali się, idąc półkolem. Zachowywali w ten sposób dystans i oddychali głęboko. Obaj byli mocno zmęczeni, ale Endoriil był wręcz wycieńczony. Allen zobaczył to i skoczył ku niemu, chcąc zakończyć pojedynek. Rdzawowłosy elf ostatkiem sił odskoczył i zadał czysty cios prosto w chwilowo odsłonięte ramię Allena. Jęk zachwytu rozległ się w ogrodach. Allen odepchnął jednak Endoriila, a następnie obrócił się i uderzył w klatkę piersiową tak potężnie, że przeciwnik wpadł z impetem do fontanny tuż obok Epleara, który z kolei ledwo utrzymał tracącą równowagę Aurelię. Allen błyskawicznie wskoczył do fontanny i, stojąc w wodzie sięgającej  łydek, zamachnął się w na wpół zatopionego i otumanionego rywala. Nie zadał ciosu. Endoriil nieświadomie opuścił głowę, zanurzając się całkowicie w wodzie. Był otumaniony i zaczął tonąć i krztusić się. Allen zaklął i chwycił go za ręce, stawiając plecami do brzegu fontanny. Służba mocno liczyła na Endoriila, można to było wywnioskować z ciszy, jaka zapadła po jego upadku. Eplear i Aurelia wskoczyli do fontanny i zaczęli cucić półprzytomnego rodaka.
- Niesamowite - mówił Eplear. - Niesamowite. Allen cię pokonał. I mógłby zabić, jakby wyprowadził ten ostatni cios. Na Y'ffre. Nie do wiary! Allen pokonał Endoriila!
Zgromadzeni merowie zaczęli kiwać głowami ze zdumienia. Aurelia dotknęła klatki piersiowej pokonanego, który zawył z bólu.
- Masz złamane żebro, albo kilka - orzekła. - Troszkę o tym wiem.
- Zaprowadźcie mnie do Bjorna - wystękał. - Albo nie... Do mojej komnaty... Zawołajcie go do mojej komnaty.
Allen nie zwracał na nich uwagi. Pozbierał drewnianą broń, zarzucił sobie na ramię koszulę i bezceremonialnie przeszedł przez tłum gapiów, by zniknąć gdzieś w kuchni.

II

- Wiem, że jesteś komendantem - mówił Bjorn do Endoriila siedzącego na tarasie przylegającym do pokoju, kiedy owijał jego klatkę piersiową w biały bandaż. - Wiem, że jesteś komendantem i dowódcą, ale dlatego czuję się zobowiązany powiedzieć ci coś.
- No? - stęknął boleśnie Endoriil.
- Ciebie chyba popieprzyło.
Nord patrzył na niego jak na smarkacza, który wbrew woli rodziców zrobił coś bardzo, bardzo głupiego.
- To po prostu przechodzi ludzkie pojęcie - kontynuował, pokręciwszy głową z niedowierzaniem, gdy spinał klamrą opatrunek. - I jak ty teraz chcesz walczyć, co? Dwa złamane żebra. Dwa! A bitwa za kilka dni najdalej. Jak ty chcesz walczyć? I jeszcze ostatnio mi narzekałeś na to twoje kolano! No po prostu brawo, panie komendancie!
- Nie dasz rady sprawić, żeby ten ból zniknął na czas bitwy?
- Zniknąć? - zafrasował się Bjorn, zmieniając ton na spokojny i poważny. - Nie, zniknąć nie... Mógłbym dać ci coś na otumanienie. To zmniejszyłoby ból i poleciłbym to każdemu, ale...
- Ale nie mnie? Dlaczego?
- Bo ty masz dowodzić. Musisz zachować jasny umysł, a, tak jak mówię, to cię otumani. Z ruszeniem na wroga nie będzie problemu, ale cała taktyka, wydawanie rozkazów. Nie dałbyś rady. Nie mógłbyś się skoncentrować.
- Cholera... Zobaczymy przed bitwą. W porządku?
- W porządku. I mam prośbę.
- Słucham cię, Bjorn?
- Następnym razem wezwij któregoś z moich bosmerskich uczniów, dobrze? Mam w szpitalu polowym poważniejsze zadania niż opatrywanie kilku siniaków powstałych w wyniku zwyczajnej ludzkiej głupoty.
- Elfiej - poprawił go Endoriil i syknął z bólu.
Ledwo Bjorn skierował się ku wnętrzu, gdy w wejściu na taras zderzył się z Allenem. Kulturalnie przeprosił i wyszedł na korytarz. Gigant natomiast oparł się o balustradę i podziwiał widok na ogród, gdzie kilkanaście minut wcześniej walczyli. Śpiew ptaków dobiegał ich z okolicznych drzew.
- Nieźle mnie pogruchotałeś, przyznaję - powiedział Endoriil i próbował wstać, ale Allen kiwnął głową przecząco i bardzo sugestywnie.
- Aż do wymarszu na bitwę powinieneś leżeć - powiedział, spoglądając na bandaż. - Ile?
- Ile czego?
- Żeber poszło
- Dwa, dwa żebra...
- Chyba powinienem cię przeprosić.
- Nie masz za co. Sam cię zachęciłem do tego pojedynku. Ja i Eplear. W sumie jestem ci wdzięczny, że nie zadałeś ostatniego ciosu. Pamiętam ten moment jak przez mgłę. Nie pamiętałbym wcale, gdybym nie zakrztusił się wodą... Byłem niemal nieprzytomny.
- Jeśli przegracie tę bitwę, to kiepsko mnie zapamiętają, ha! - Wielkolud zaśmiał się lekko, burząc powagę, z której każdy go znał. - Allen, ten, który znokautował komendanta w przededniu bitwy i pozbawił Bosmerów dowódcy. Co mówi Nord?
- To, co ty. Mam leżeć i liczyć na to, że podczas bitwy ból nie wróci.
- Wróci, wróci - odpowiedział Allen. - Uderzyłem tak, żeby wracał.
- Cholera... Nie wiem czemu, ale wierzę ci.
Przez kilka chwil patrzyli na gromady ptaków krążące po bezchmurnym niebie. Endoriil odpuścił próbę wstania na własne nogi. Usadowił się na leżaku i próbował nalać sobie wina z dzbana leżącego na stoliku obok. Nie mógł jednak pokonać bólu. Allen odkleił się od balustrady i sam nalał wina.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał.
- Dlaczego co zrobiłem? Mów, proszę, jaśniej - odpowiedział Endoriil, wychylając łapczywie kubek pełen czerwonego napoju, który niemal od razu zadziałał jak całkiem niezły środek przeciwbólowy.
- Nie żartuj sobie ze mnie. To, że w ogrodzie nie było nikogo, kto miałby własny rozum i znał się na wojaczce nie znaczy, że i ja przestałem się znać. Powiedz, dlaczego?
- Bo uznałem, że tak będzie lepiej. Poza tym, nie wiem czy zauważyłeś, ale leżałem w fontannie, krztusząc się wodą i licząc gwiazdy na niebie. W południe. Za twoją sprawą.
- Hm... Niby tak. Ale mogłeś sprostować potem. Przecież cały pałac huczy, że wielkolud pokonał Demona. Po mieście się już rozchodzi...
- Po mieście rozchodzi się już tyle bajek ze mną w roli głównej, że przestałem się nimi przejmować.
- Wiesz, że nie o to mi chodzi. Dlaczego dajesz im wierzyć, dlaczego dajesz wierzyć Eplearowi, że wygrałem, kiedy to bzdura!
Allen aż się wzburzył. Na twarzy Endoriila zagościł delikatny uśmiech. Ambicja giganta ucierpiała, bo faktycznie wcale nie wygrał tego pojedynku. Wręcz przeciwnie. Cios w ramię, który wyprowadził Endoriil chwilę przed nokautem, miałby wielką szansę, by być tym decydującym na polu bitwy.
- A może pozbierałbyś się po tym ciosie? - zapytał dowódcę Straży Królewskiej.
- Nie żartuj sobie. Ten cios doszedłby do kości. Wyłbym z bólu, a już na pewno nie dałbym rady wyprowadzić ciosu, który połamał ci żebra. Potrzebowałem do niego obu rąk. Całkowicie sprawnych. Wygrałeś ten pojedynek, ale Eplear wierzy, że jest inaczej.
- I dobrze.
- Słucham? - zdziwił się Allen. - Jak to dobrze?
- Zauważyłem, że mnie idealizuje. Wszystko, co robię jest najlepsze w jego oczach. Chyba liczy na to, że nawet, jak idę do wychodka, to uda mi się zmajstrować coś, z czego Bosmerowie będą szalenie dumni przez wieki.
Allen zaśmiał się gromko. Złapał się nawet za brzuch po usłyszeniu tego dowcipu  i zaczerwienił na twarzy.
- Ha! Dobre, dobre.
- A więc masz jakieś poczucie humoru - skomentował Endoriil. - Cieszę się. Merowie bez poczucia humoru są podejrzani.
- Hm... Myślę, że mogę być z tobą szczery - mówił Allen, poważniejąc. - Boję się.
Endoriil odstawił kubek z winem i wrócił do pozycji siedzącej. Jego rozmówca znów oparł się o balustradę i kontynuował szeptem:
- Boję się o Epleara i Aurelię. Szczególnie o Epleara. Wiesz, dlaczego?
- Chyba wiem. Nie jest gotowy na rządzenie. To wciąż dziecko.
- To jedna strona medalu. Cały czas zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem, że ujawniłem nas, że odpowiedziałem na wezwanie Marka Verre. Bo możesz się chyba domyślić, że to ja podjąłem taką decyzję.
Endoriil przytaknął i słuchał.
- Wiedziałem, że niektórzy będą go chcieli wykorzystać. Miałem świadomość, że dla wielu może być tylko wygodną figurą, dzięki której poszerzą swoje wpływy. Bo sam jest tak młody i nieświadomy aktualnych wydarzeń, że będzie po prostu grzecznie patrzył. Ale ja jestem tu po to, żeby tacy merowie się rozczarowali. Obserwuję cię, od kiedy tu jestem. Chcę, żebyś mi pomógł.
- Z czym?
- Sam nie wiem, jak to sformułować... Co myślisz o Verre?
- Marek Verre? - zastanowił się Endoriil. Miał świeżo w pamięci ucieczkę Lorda Udomiela, po której jego opinia o Marku mocno się pogorszyła. Musiał zauważalnie westchnąć, bo Allen odezwał się:
- Widzę, że też nie jesteś go pewny.
- Nie o to chodzi... - zaprzeczył Endoriil. - Wiem, że jest całym sercem za sprawą. Gdyby nie jego pieniądze, jego syn, jego umysł i rozbudowana siatka kontaktów... Nie mielibyśmy nic z tego, co dzisiaj mamy, co osiągnęliśmy. Potrzebowaliśmy króla, chociaż nawet o tym nie wiedziałem. Ale Marek wiedział i znalazł was. Cała jego rodzina ryzykowała życiem przez cały czas rządów Altmerów w Arenthii. Zamordowano jego wnuka i wielu przyjaciół. W jego motywację nie wątpię. Poza tym bardzo mi pomógł, kiedy byłem tu parę miesięcy temu. Może i w tej chwili Eplear jest figurą w rękach Marka, ale przecież to normalne.
- Co masz na myśli?
- Każdy król, który jest niepełnoletni ma regenta, prawda? Kogoś, kto sprawuje władzę, stopniowo dopuszczając monarchę do kolejnych spraw, tak? Poza tym nasza sytuacja jest skomplikowana. Trwa wojna. Sytuacja w czasach pokoju byłaby inna, ale teraz mamy wojnę i musimy się nią zająć w pierwszej kolejności.
- Niby tak, ale ja nie mam zamiaru zgodzić się na traktowanie Epleara jak piątego koła u wozu.
- Poniekąd rozumiem Marka. Powiedziałem ci, ile ryzykował i ile może stracić. Ile już stracił. On chyba chce mieć pewność, że wszystko, co stworzyliśmy nie posypie się nagle jak domek z kart, bo czuje się za to w stu procentach odpowiedzialny. Ufa niewielu osobom, a na jego zaufanie trzeba sobie zasłużyć. On w dużej mierze to wszystko zaczął i chyba chce mieć jak największą kontrolę nad tym, co się dzieje.
- Ładnie brzmi... - dodał Allen. - Ale wróćmy do tego, co mówiłem.
- Yhm. Więc jak mogę ci z tym pomóc? - spytał Endoriil.
- Nie daj Markowi go zmarginalizować - gigant mówił z przekonaniem, zaciskając pieść. - Daj mu się uczyć tego, czego władca powinien się uczyć. Niech będzie na każdej naradzie, niech ma prawo do wypowiadania własnego zdania. Musi być w Radzie Powstania.
- Wiesz o Radzie Powstania - zdziwił się Endoriil. Na razie ta Rada nawet nie istniała oficjalnie, a jednak Allen już o niej wiedział. - Hm... Na razie jest w niej Marek i Mael, ja, Yorath i Riordan,
- A więc dodajcie do tego grona Epleara. Przecież, na Y'ffre, jest królem. Tak czy nie?
- Dobrze - odparł Endoriil po chwili namysłu - dodamy.
Allen zdziwił się, marszcząc brwi na swoim łysym obliczu.
- Ot tak? Nie musisz skonsultować się z Verre?
- Nie - odrzekł posępnie komendant. - Nie muszę. Skoro on może podejmować samodzielnie ważne decyzje, to i ja mogę.
- Hm... Myślałem, że jesteście przyjaciółmi i świetnie się rozumiecie.
- Jakiś czas temu myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi - odpowiedział Endoriil. - Ale wiesz, Allen, mówi się, że w polityce nie ma miejsca na przyjaźń. I chyba coś w tym jest.

III

Po dwóch dniach, które Endoriil spędził w łóżku, nadszedł czas, by ruszyć w stronę Silvenaar. Żebra wciąż mocno bolały, mimo wysiłków elfich pomocników Bjorna. Zwiadowcy Neafel wciąż twardo obstawali przy zdaniu, że Armia Północna ani drgnęła. To nie miało sensu, chyba że czekaliby na Armię Południową, ale Endoriil uważał, że Udomiel ruszyłby od razu. Doskonale znał liczebność i rodzaj wojsk, jakimi dysponowali Bosmerowie. Komendant powstania uważał, że pod Silvenaar musiało się wydarzyć coś, co wstrzymało Armię Dominium. Bosmerowie nie mogli dłużej zwlekać i wszystkie oddziały ruszyły już w stronę Silvenaar. Przodem, tylko za zwiadowcami, poszła jazda Dareliona. Sam Endoriil czekał do ostatniej chwili, by wyruszyć razem z jazdą Vinicjusa Ligiusza, ostatnim oddziałem, który przez całą podróż na południowy zachód miał kryć tyły. Konni byli na tyle mobilni, że nadawali się do tego znakomicie. Aby nie odstawać, musiał dosiąść konia, a to potęgowało tylko jego ból, ale musiał wytrzymać. Założył swą zbroję, a Cesarscy dali mu hełm, o który sam poprosił. Nie chciał się wyróżniać. Wolał nie słuchać kolejnych życzeń "powodzenia".
Druga bitwa zbliżała się, a Endoriil był zaniepokojony. Obecność Udomiela po drugiej stronie pola bitwy była w jego oczach nieunikniona. Nieco pewności dodawali mu Cesarscy, posiłki od Astarte, wśród których opuszczał teraz Arenthię przez południową bramę. Zebrane przy ulicach elfy żegnały jeźdźców, rzucając kwiaty pod kopyta koni. Żołnierze byli zdziwieni tak ciepłym pożegnaniem, ale uśmiechali się. W prywatnych rozmowach z Endoriilem Vinicius przyznawał szczerze, że wielu jego żołnierzy było bardzo rozczarowanych rozkazami przekazanymi im przez hrabiego Hassildora. Myśleli, że będą służyć bezpośrednio u boku Astarte, a tymczasem wysłano ich daleko na południe, by wspierali sprawę Bosmerów i przelewali za nią krew. Teraz jednak traktowani byli jak wybawcy, których obecności nikt się tu nie spodziewał. To nieco zmieniło ich odczucia.
Armia Powstańcza wyruszyła w komplecie na bitwę z całą Armią Północną Dominium. Endoriil nie miał pojęcia, co sprawiło, że Altmerowie nie ruszyli się z miasta. Dowiedział się dopiero tuż przed bitwą.

---------------------------------------

SPIS TREŚCI ZNAJDZIESZ TUTAJ

sobota, 26 marca 2016

TES "Taki Los" - odcinek XXX

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXX (trzydziesty)
PRZYJAŹŃ


I

Miecz, krew i płomień. Tyle Endoriil pamiętał ze swojego snu, gdy stał na podmokłej ziemi pośrodku koszar, gdzie spał, od kiedy weszli do miasta. Nie chciał zajmować Pałacu Namiestnikowskiego, bo czuł się przez tę budowlę przytłoczony. Biały marmur, wielkie, obszerne i puste sale. Dla kogoś, kto wychował się w lesie, było to coś nienaturalnego. Wolał być obok swoich żołnierzy, a Pałac zostawić królowi i Markowi Verre. Wraz z nimi zakwaterował się tam też Darelion razem ze swoją świtą. Endoriil nie protestował. Nie widział w tym nic złego. Inni merowie dziwili się tylko jego niechęci do tego miejsca. Stał teraz między namiotami pod murami miasta i próbował poskładać kolejny sen do kupy. Z tej nocy nie pamiętał nic poza mieczem, strużkami krwi i płomieniem ogarniającym las. Od wielu miesięcy sny były praktycznie takie same, ale jakby mniej wyraźne.
Był też drugi powód przebywania w koszarach, bliżej swoich oddziałów. Nowo mianowany komendant Armii Powstańczej, bo tak oficjalnie zaczęto ją nazywać, chciał doglądać rekrutacji ochotników, którzy tłumnie przybywali ze wszystkich stron. Wieści, że Valen znowu ma króla, rozeszły się niczym ciepły wiosenny wiatr, dający nadzieję na lepsze jutro.
- On myślał, że komendant spać nareszcie poszedł - powiedział znajomy Khajiit, stając u boku towarzysza. W dłoniach trzymał kilka kartek papieru, w większości zapisanych drobnym druczkiem.
- A co ty po nocy piszesz, Ri - odrzekł Endoriil niewyraźnie, ziewając i przecierając oczy. - Przecież nic nie widać.
- Khajiit w nocy dobrze widzi, zapomina elf. A jak on się bierze za coś, to chce, by poziom odpowiedni prezentowało dzieło jego. Od kilku dni chodzi on po mieście i obozie i obserwuje.
- Ciekawe, czy naprawdę coś z tego wyjdzie. Przeczytać o tym wszystkim za parę lat... To byłoby coś. Heh.
- Na razie elf powinien się skupić na tworzeniu swego dzieła, tak jak on to robi.
Była ciemna noc. Stali we dwóch pomiędzy improwizowaną stołówką, a szpitalem polowym - jedno i drugie mieściło się oczywiście w namiotach. W koszarach nawet w nocy nie było cicho, czemu Endoriil po części przypisywał przerywane sny. Co chwilę był budzony przez pracujących kowali, kucharzy lub pielęgniarki. Bo, jak łatwo się domyślić, noc na wojnie nie oznacza odpoczynku, a na pewno nie dla wszystkich. Merowie służący na stołówce już w nocy szykowali posiłki na kolejny dzień dla całej armii. Kowale ostrzyli miecze i poprawiali uszkodzone napierśniki i wszelki sprzęt niezbędny do walki. Pielęgniarki i lekarze natomiast ostatnio byli nieco mniej zapracowani. Krytycznie ranni już zmarli i zostali pochowani w zbiorowej mogile, nad którą modły odprawił Granos w obecności kilkuset cywili i żołnierzy. W tej chwili szpital był nieco cichszy, a jęki rannych z rzadka już tylko zaburzały spokój nocy.
- A któż biegnie tu? - Ri'Baadar wytężył wzrok.
- Biegnie? Nic nie widzę.
- Boś nie Khajiit.
- No co ty nie powiesz.
Po chwili biegacz był przy samym Endoriilu. Był to chłopak z Tajnej Poczty Powstańczej, jeden z kolegów jego osobistego gońca - Livana. Od razu, gdy dotarł, stanął na baczność.
- Bardzo ważna wiadomość, panie komendancie... - powiedział szeptem i jakby ze strachem w oczach.
- Słucham.
- Dla uszu pana komendanta tylko.
Khajiit spojrzał na przyjaciela, ale ten skinieniem głowy nakazał chłopakowi mówić. Po chwili wahania chłopak przemówił:
- W wieży się stało... Nie wiemy jak, panie komendancie... No... Lord Udomiel. On zniknął...
Endoriil niemal natychmiast rozbudził się i pognał w stronę wieży, w której przetrzymywano altmerskiego generała. Tuż za nim biegł posłaniec, a Ri kuśtykał nieco z tyłu. Jego długa szata nie była przystosowana do biegania. Gdy dostali się już do wieży, strażnicy rozstąpili się przed nimi. Wbiegli na samą górę. Jeniec był trzymany na trzecim piętrze kamiennej konstrukcji wkomponowanej w miejskie mury. Jedyna droga na zewnątrz wiodła schodami w dół. Niemożliwym było ominąć strażników bez ich wiedzy. Elf wszedł do celi.
- Jesteś już - powiedział Darelion, stojąc przy niewielkim oknie. W dłoni trzymał odpiłowane elementy metalowych krat. - Tędy zwiał.
- Przez to malutkie okienko?! - wydarł się Endoriil. - Jakim cudem! Y'ffre kochany... Wiesz, co to oznacza?
- Że mamy zdrajcę w szeregach - odrzekł Darelion. Bardzo rzadko bywał tak poważny. - Ktoś mu pomógł.
- Jak to? Udomiel to sprytny mer. Mógł sobie sam poradzić.
- Rozejrzyj się i pomyśl. Odrzuć na chwilę zachwyt tym Altmerem. Przecież on miał pogruchotane żebra, ramię na temblaku. Pluł krwią.
Darelion usiadł na więziennej pryczy. Ri chodził po pomieszczeniu i badał je. Schował swoje notatki do jednej z kieszeni. Po chwili Hjoqmerczyk podjął:
- Strażnicy nic nie widzieli. Wyszedł tym oknem. Znalazł się od razu za murami. Potem tylko czmychnął w las.
- Są jakieś dowody, że ktoś mu pomagał?
- Elf do okna podejdzie - powiedział Ri i zaprosił go gestem dłoni.
Podszedł. Przebić się przez metalowe kraty nie było łatwo, a Endoriil wiedział, że Udomiel nie mógł mieć sprzętu zdolnego do dokonania tego. Ktoś musiał mu to dostarczyć. Część jednej z krat wciąż wystawała z dolnej części okna, a uczepiono do niej solidną linę, która opadała kilka metrów w dół, aż do samej ziemi po drugiej stronie murów.
- Mamy zdrajcę... - Endoriil zwiesił głowę.
- To na pewno ten sukinsyn Halen! - krzyknął Darelion, tracąc nagle cały spokój i powagę, którą prezentował przed chwilą. - On cały czas dla nich pracuje! Jestem tego pewien!
Halen? - pomyślał Endoriil. Czy Halen mógłby być tak głupi, żeby zrobić coś takiego? Przecież uwolnienie generała było gigantycznym ryzykiem i gdyby zechciał to zrobić którykolwiek z Bosmerów, to ryzykowałby życiem. Halen nie jest tak głupi - on nie ryzykuje życiem. Na pewno nie swoim. Więc może jakiś jego sługa?
- To się nie trzyma kupy - odpowiedział w końcu. - Strażnicy nic nie widzieli?
- Mówią, że nic a nic. A ja ci mówię, że to Halen! Wymordował pół mojego klanu, pół twojego, a ty dajesz mu szansę na odkupienie. To nie jest pieprzona bajka, Woodmerczyku! Tu na szali jest nasze życie. I życie mojej Ellen i naszej córki!
- Wiem, co jest na szali - powiedział Endoriil, starając się uspokoić rozmowę. - Nie musisz mi przypominać. Ale nie powinniśmy wysuwać pochopnych wniosków.
Ale jeśli nie Halen - myślał w głowie - to kto? Może Altmerowie pozostawili kogoś swojego w mieście? A może faktycznie jest wśród nich zdrajca? Dopuszczał do siebie taką możliwość od kiedy Faridon, sługa króla Ulfrika, przedstawił mu swoje podejrzenia. Nie miał na oku nikogo konkretnego, ale Altmerowie wiedzieli o Korpusie sporo już w Skyrim. Ale nawet ci zdrajcy, którzy donosili wrogowi o swoich rodakach nie mieliby tyle odwagi, żeby wystąpić otwarcie i zaryzykować własne życie. To byli tchórze - Endoriil był tego pewien - i działali na korzyść Altmerów tylko wtedy, kiedy sami byli bezpieczni. Ten, kto pomógł uciec Udomielowi bezpieczny być nie mógł. I Endoriil nie mógł znaleźć powodu, dla którego jakiś Bosmer miałby pomóc...
Chyba że... Ktoś, kto miał wobec niego dług.

*

Wieści o ucieczce Lorda Udomiela rozeszły się bardzo szybko. Cywile nie przejmowali się zbytnio, bo cóż może znaczyć jeden żołnierz, generał czy nie generał, w tak wielkim konflikcie? Morale wśród żołnierzy Korpusu spadło jednak zauważalnie. Podczas posiłków na stołówce merowie rozmawiali na ten temat. Znali siłę Udomiela, wiedzieli, co prawda, że Endoriil przechytrzył go w ostatniej bitwie, ale wiedzieli też coś jeszcze. Udomiel był świetnym strategiem i potrafił uczyć się na własnych błędach, o ile ktoś mu je wytknie. Bali się, że dostał szansę i aż wzdrygało ich na myśl, że ktoś z nich mógł pomóc wrogowi w ucieczce.

*

Endoriil siedział w krześle przy biurku z dębowego drewna. Zajął pokój w Pałacu Namiestnikowskim i czekał teraz, aż przyjdzie gość wezwany za pomocą gońca. Gość nie miał daleko, bo był usytuowany po drugiej stronie długiego korytarza wypełnionego dziełami sztuki - obrazami i rzeźbami. W końcu komendant usłyszał pukanie do drzwi.
- Proszę - powiedział cicho i patrzył spode łba na osobę, która stanęła przed nim.
- No proszę - powiedział Marek Verre - jednak postanowiłeś zająć należne ci miejsce w Pałacu, obok nas.
Endoriil mocno się skrzywił, ale nie odpowiedział. Obserwował wyraźnie sztuczny uśmiech na twarzy głowy rodu Verre. Widział kroplę potu ściekającą po skroni szlachcica, który lekko drżącą dłonią zagarnął swoje szpakowate włosy za ucho. Aż do tej pory wydawało mu się, że może przesadza, myśląc, że Marek mógłby popełnić tak wielką zbrodnię. Wydawało mu się to nielogiczne, nieprzemyślane i głupie. Znał wiele przymiotników, którymi mógłby opisać Marka, ale te trzy nie były wśród nich.
- Miłość - powiedział w końcu, a Verre wziął głęboki oddech przez nos. - Miłość i przyjaźń nie znają zasad logiki.
- Co masz na myśli, przyjacielu?
- Czemu ostatnio zawsze, jak ktoś nazywa mnie przyjacielem, mam ochotę szyć do niego z łuku? - Powiedziawszy to, Endoriil zacisnął palce obu dłoni na krawędzi biurka. - Powiesz mi dlaczego?
- Dlaczego... Dlaczego co?
Patrzyli na siebie przez parę sekund, nie odzywając się. W końcu Marek Verre spuścił głowę i cofnął się kilka kroków, szczelnie zamykając drzwi do pomieszczenia. Podszedł do biurka i usiadł na krześle po przeciwnej stronie.
- Wiesz, co dla mnie zrobił - mówił szeptem, patrząc w błyszczącą marmurową podłogę. - Wiesz, że nie mogłem mu pozwolić umrzeć w tej norze. Zdychał jak pies...
Endoriil wziął głęboki oddech i odchylił głowę do tyłu, opierając się o krzesło. A więc to prawda. Marek Verre zdradził. To on wypuścił z więzienia wodza Armii Północnej. I to nie byle kogo, a jednego z najwybitniejszych taktyków, jakich nosiła ziemia.
- Poradzisz sobie - dodał cicho Marek. - Wierzę w ciebie. Pokonałeś go w polu raz, pokonasz i drugi.
- Czy ja dobrze słyszę?! - krzyknął Endoriil, ale ściszył głos, gdy Marek wykonał gesty dłońmi, błagając o spokojniejszą dyskusję. - Miesiącami czytałem o tym, jak toczy bitwy. Znalazłem jedną słabość. Jedną, cholerną słabość i poszedłem na całość, ryzykując życie Dareliona i jego kompanów. Na Y'ffre... A teraz mi mówisz, że we mnie wierzysz? Tu nie o to chodzi, Verre! Zdradziłeś!
Marek uniósł głowę i spojrzał mu w oczy. W jego wzroku było przyznanie się do winy i świadomość, że zrobił źle, ale...
- Zdrajca? - odpowiedział. - O nie, Endoriil. To, że pomogłem przyjacielowi nie oznacza, że zdradziłem naszą sprawę. Ani przez moment przez te wszystkie lata nie pomyślałem o tym, żeby zdradzić.
- Właśnie to zrobiłeś! - Endoriil huknął pięścią w stół. - Nie wypuściłeś byle żołdaka, tylko dowódcę Armii Północnej, która lada dzień się tu zjawi. Mamy najwyżej pięć, może sześć dni...
Endoriil złapał się za głowę i ciężko oddychał. Verre znów spuścił wzrok.
- Miałem nadzieję, że zrozumiesz. Nawet Mael o tym nie wie i nie powiedziałbym mu. On by nie zrozumiał. A czy ty... rozumiesz?
- Czego ty oczekujesz? Powinieneś zająć miejsce Udomiela w celi.
Znów popatrzyli sobie w oczy, tym razem Verre patrzył pewnie i uniósł głowę wyżej, jak na szlachcica przystało.
- Czy wiesz, z czym wiązałoby się zamknięcie mnie do celi i ujawnienie tej sprawy? - spytał.
Komendant Powstania Bosmerskiego przypuszczał, o co chodzi i nie mógł się nie zgodzić. Uwolnienie Udomiela było dla Marka sprawą prywatną. W końcu ledwie tydzień wcześniej to Altmer dał szansę Markowi na uratowanie jego rodziny, która teraz, poza Maelem,  przebywała we Frangeldzie razem z innymi Bosmerami, cywilami ze Skyrim. Nie miał powodów, żeby wątpić w jego zaangażowanie w sprawę. Miał też przeczucie, że pewność siebie Marka Verre nie jest przesadzona. Jeśli Endoriil zamknąłby Verre w lochu, to wszystko mogłoby się posypać. Około jednej trzeciej żołnierzy to tak naprawdę oddziały Verre. Cała reszta go szanuje, ale najważniejsze są sojusze, które zdążył zawrzeć. Yorath z Elden Root i Riordan z Silvenaar dogadywali się właśnie z nim i nagłe zamknięcie go w lochu mogłoby zniszczyć całą koalicję. Nie wiadomo też, jak w obliczu takiej przedziwnej sytuacji zachowałaby się Manna i jej Latamejowie. Wtedy jedynymi poważnymi oddziałami, poza samym Korpusem, które wspierałyby sprawę, byłyby kompanie Halena. Endoriil nie zgodził się z Darelionem, oskarżającym wodza zunifikowanych klanów o zorganizowanie ucieczki Udomiela, ale jeśli miałby stanąć do boju, mając u boku tylko Halena... Nie czułby się pewnie.
- Co więc zrobimy? - powiedział w końcu Marek, zachowując kamienną twarz.
- Jeśli postawisz mnie w takiej sytuacji jeszcze raz, to wiedz, że pojadę nad jakieś morze, wsiądę na pierwszy lepszy statek i odpłynę gdzieś w siną dal.
Marek skinął głową na znak, że rozumie. Ale Endoriilowi to nie wystarczyło.
- Pakujesz mnie w niezłe gówno. A ja lubię szczerość i przejrzystość. A przez ciebie będę musiał kłamać. Kto poniesie odpowiedzialność? Ktoś powinien.
- Strażnicy mogliby dostać po miesiąc w zamknięciu, tak dla pozoru. Żeby nie było, że nikt nie został ukarany.
- Strażnicy? - zdziwił się Endoriil. - Bogom ducha winni strażnicy.
- Endoriil - odparł szlachcic - nie przesadzaj. To, czy ktoś pomógł Udomielowi czy nie, jest mniej istotne niż to, że nie wypełnili swoich obowiązków. W końcu ich zadaniem było zapobiec wszelkim próbom ucieczki, prawda?
- Dostaną dwa tygodnie więzienia.
- Nie za mało? - odrzekł Marek. - W końcu, jak sam mówiłeś, dali uciec nie byle komu.
- Dwa... tygodnie... - warknął. - O ile do tego czasu twój przyjaciel nie wyrżnie nas w pień.
Marek Verre przełknął ślinę. Nagle stracił całą pewność siebie, którą zdobył podczas tej rozmowy.

II

Cztery dni później
- Zastanówcie się - powiedział Endoriil - komu jest na rękę czekać?
Zgromadzeni w głównej sali Pałacu Namiestnikowskiego w Arenthii Bosmerowie zmarszczyli czoła. Obok przemawiającego obecni byli Neven, Baelian, Neafel, Darelion, Daren, Manna, Marek Verre wraz z synem oraz król Eplear ze swoim opiekunem, Allenem. Stali wokoło stołu pokrytego wszelkiego rodzaju papierami i wielką mapą puszczy Valen. Słońce śmiało zaglądało przez obszerne okna. Właśnie wybijało południe, pięć dni po koronacji, która, tak jak sądzili, sprawiła, że do miasta przybyło wielu ochotników skłonnych walczyć za swój kraj i króla, który stanął na jego czele. W tej chwili kwatermistrzowie Korpusu zajmowali się przydziałami nowych żołnierzy do istniejących już oddziałów. Ich wstępne raporty mówiły o tysiącu ochotników.
- Spodziewaliśmy się, że do tego czasu Altmerowie będą już w drodze do nas - dodał Mael Verre. - Tymczasem nasi zwiadowcy twierdzą, że Armia Północna nie ruszyła się ani na krok z Silvenaar. A Udomiel musiał już do nich dotrzeć. Chyba że sukinsyna coś trafiło po drodze.
- Dziwne - skrzywił się Darelion. - Przecież powinni na nas ruszyć. Powinni jak najszybciej odbijać miasto. Zacząć oblężenie. Dlaczego oni zwlekają? Może ruszyli, a nasi zwiadowcy się mylą?
- Nie mylą się - zripostowała pewnym głosem Neafel. - Ufam im, to dobrzy merowie, z lasem są za pan brat. Jak mówią, że nie ruszyli, to nie ruszyli. Ani chybi.
- Udomiel może nam szykować jakąś niespodziankę - dodał od siebie Neven.
Wszyscy spojrzeli na swojego komendanta, ale nie zobaczyli tego, na co czekali. Nie było błyskotliwej odpowiedzi, pewności siebie, czy chociażby niepewnego uśmiechu. Endoriil zbladł i nerwowo wodził oczami po mapie Valen i po innych papierach, raportach dowódców kompanii Korpusu, jakby rozpaczliwie szukając jakiejś możliwości do manewru, który pozwoli mu przechytrzyć Lorda Udomiela. Nie dostrzegał niczego. Wszyscy zgromadzeni widzieli to.
- Pomyślmy o tym, co powiedział Endoriil - powiedział Marek Verre spokojnym głosem, przerywając ciszę. - Komu na rękę jest czekać? Zyskaliśmy w ciągu ostatnich dni tysiąc żołnierzy.
- To nie żołnierze. - Darelion oparł się o jedną z kolumn otaczających pomieszczenie. - To materiał na żołnierzy.
- Racja - dodał Neven. - Obok żołnierzy to oni nawet nie stali. Serca mają mężne, ale Darelion ma rację.
Daren, Neafel i Baelian przytaknęli. Z tej grupy tylko Daren zwykł się zgadzać z Darelionem. Pozostała trójka widziała jednak sens w tych słowach. Spojrzeli na komendanta.
- Jaki ruch wykona teraz Udomiel? - spytał Verre, opierając się o stół obiema dłońmi i nachylając w stronę Endoriila.
Zobaczyli, że wzrok dowódcy nagle zmienił się z niepewnego i nieporadnego na agresywny i wściekły. Przygryzł wargi i spojrzał na szlachcica tak, jak nigdy wcześniej. Neven i Baelian zaczęli się martwić o swojego przyjaciela. Od kilku dni chodził jak struty, a ostatnie wieczory spędził w samotności w pałacowym pokoju. Kazał donosić sobie wino i kolejne woluminy dotyczące wojen. Po dwóch dniach przestał prosić o księgi. Zostało tylko wino. Dlatego teraz stał przed nimi z podkrążonymi oczami i kilkudniowym zarostem. Wyglądał źle.
- Co zrobi... - Endoriil, uspokoiwszy się, zacisnął palce na nasadzie nosa, zmarszczył twarz i głośno myślał: - Jeśli jeszcze na nas nie ruszył, to znaczy, że ma w zanadrzu coś większego. Na przykład Armię Południową. Możliwe, że wysłał już gońców. A to by oznaczało, że za tydzień zamiast dziesięciu tysięcy Altmerów do pokonania, będziemy mieli dwadzieścia.
- Ja pierniczę, mamy przerąbane... - skomentował Baelian, wyrażając myśli wszystkich. - To... to co możemy zrobić?
Endoriil znowu zamilkł. Stojący nieco z boku Eplear czekał na jakiś błyskotliwy pomysł, który padnie z ust komendanta. Ale ten nie nadchodził.
- Endoriil? - Neven położył dłoń na ramieniu dowódcy. - Wszystko w porządku?
- Przepraszam, ale nie wiem, co możemy zrobić - odrzekł zrezygnowany i usiadł na jednym z krzeseł, zatapiając lekko zarośniętą twarz w dłoniach.
- Musicie na nich ruszyć - powiedział bardzo niski głos. Wszyscy rozejrzeli się. Allen, opiekun Epleara, kontynuował: - Dopóki nie jest za późno.
Do tej pory ten wielki elf nie odzywał się praktycznie wcale. Spędzał całe dnie opiekując się młodym królem. Teraz jednak tylko on wystąpił z pomysłem.
- Ale my szykowaliśmy się na oblężenie - zdziwił się Darelion. - Mamy to, co trzeba. Jak podejdą pod miasto, to wytrzymamy, a potem skontrujemy.
- Sami mówiliście - ciągnął Allen - że oni nie podchodzą. Jest ich dziesięć tysięcy. Was jest podobna ilość, prawda? Za tydzień znów nie podejdą, a za dwa podejdą, ale w liczbie dwudziestu tysięcy. Wtedy żadna ilość zapasów wam nie pomoże.
- Cały czas mówisz wy, was. - Marek skrzyżował ramiona. - Nie jesteś jednym z nas?
- Ja jestem dowódcą Straży Królewskiej. Nie wspomogę was w bitwie, dlatego mówię, jak mówię. Nie opuszczę króla, choćby nie wiem co.
Bosmerowie zaczęli się naradzać. Padały przeróżne opinie. Darelion twierdził, że razem ze swoim oddziałem ruszy szukać drobnych potyczek z Altmerami. Neafel radziła, by puścić oddziały zwiadowców na południe, żeby wypatrywały Armii Południowej. Manna chciała robić to, co przez ostatnie miesiące - kąsać Altmerów z lasów. Neven i Baelian potakiwali głowami na każdy pomysł, bo sami nie mieli w tej chwili własnego. Allen znów stanął z boku, tuż przy Eplearze, i słuchał uważnie. Przez całą naradę Endoriil nie zmienił pozycji. Siedział z twarzą opartą na dłoniach. W końcu odezwał się, a reszta zamilkła:
- Allen ma rację. To jedyna opcja, która daje nam jakiekolwiek szanse na zwycięstwo.
- Jakiekolwiek? - pytał Baelian. - To nie brzmi zachęcająco.
- Może lepiej ci zabrzmi - odpowiedział komendant - jak zestawię to z drugą opcją. Zostajemy i umieramy wszyscy. Hm?
- A coś ty ostatnio taki zgryźliwy, co? - Neven stanął w obronie kolegi.
- Bo, do cholery jasnej, nie decydujemy tu o kolorze firanek do nowego domu, tylko o życiu naszych żołnierzy. I wszystkich cywili też. Myślicie, że co zrobią Altmerowie, jeśli odbiją Arenthię? Bo ja myślę, że wyrżną wszystkich mieszkańców. Dajcie mi pomyśleć. Spotkajmy się tu za godzinę.

III

Zaledwie kilka minut później do komnaty Endoriila wbiegł Livan:
- Zwiadowcy donoszą o oddziale konnym. Zbliża się do miasta!
- Kiedy dotrze? - spytał Endoriil, wstając z kanapy, na której ledwo zdążył się położyć.
- Już docierają!
- Jak to już docierają? - zdziwił się. - To niemożliwe! Przecież obstawiliśmy wszystkie drogi do Silvenaar i na południe zwiadowcami. Dowiedzielibyśmy się wcześniej.
- Tak, panie komendancie - przytaknął Livan. - Ale ten oddział jedzie z północy. Zaraz będzie przy bramach. Ale podobno nie szukają bitki.
Zbiegł czym prędzej na parter Pałacu i udał się dorożką pod same mury. Stanął na ich szczycie i obserwował trakt wiodący na północ. Żaden oddział Altmerów, o którym było im wiadomo, nie stacjonował na północ od miasta. Dlatego zwiadowcy skupili się na innych kierunkach. Po kilkunastu minutach pojawili się. Jechali w trzech rzędach, a długość kolumny świadczyła, że jeźdźców jest około pięciuset. Endoriil nie miał pojęcia, kim oni są. Jazda Dareliona miała obóz na zachód od miasta, a on sam ograniczył swoją samowolę od pamiętnego incydentu w Cesarstwie, kiedy był winny śmierci swoich rodaków i stracił dowództwo.
Oddział podjechał pod samą bramę, ale wciąż nie było jasne, co to za ludzie. To było wiadomo - byli ludźmi, a nie elfami. Ale nie mieli żadnych oznaczeń poza jednym sztandarem, który powiewał na wietrze. Przedstawiał on czarną czaszkę na białym tle. Cywile posiadający małe stanowiska kupieckie za murami rzucili wszystko i wbiegli do miasta przerażeni. Byli pewni, że ktoś naciera na Arenthię. Endoriil nakazał łucznikom zachować czujność, posłał gońca po posiłki, a sam podszedł na samą krawędź murów i krzyknął:
- Kim jesteście i czego tu szukacie?!
Jeden z jeźdźców wysunął się na czoło.
- Vinicius Ligiusz! - krzyknął, unosząc dłoń w geście powitania. - Pamiętasz mnie, elfie?
Endoriil uniósł brwi. Był zdumiony. Vinicius, ten sam, który poniekąd ocalił ich życie w Cesarstwie, gdzie wraz ze swoją chorągwią dobili altmerski oddział, który niechybnie doniósłby swoim przełożonym o Bosmerach maszerujących przez kraj. Vinicius Ligiusz i jego jeźdźcy nie dali im takiej szansy.
- Mówiłem, że być może będzie nam dane walczyć ramię w ramię.
Endoriil kazał łucznikom opuścić broń, a sam zbiegł na dół, do bramy, gdzie uścisnął dłoń cesarskiego, który zdążył zsiąść z konia.
- Wyjaśnij, bo nic nie rozumiem. Co wy tu robicie? O co tu chodzi?
Vinicius pstryknął palcami, a zza jego pleców wyszła na moment młoda kobieta, przekazała zwitek papierów i wróciła do reszty.
- Oto listy od królowej Astarte i jej męża, króla Skyrim - mówił, wręczając papiery. - A tu jeszcze od króla Hammerfell.
- Od króla Ham... - Endoriila zatkało. - Astarte?
- Królowa Astarte przesyła ci prezent - powiedział Viniciusz z uśmiechem.
Endoriil przyglądał się mu, szukał jakiejś kieszeni, gdzie ów prezent jest. Patrzył, czy młoda dziewczyna nie doniesie czegoś jeszcze, ale członek rodu Ligiuszów rozłożył ramiona i pokazał na swój oddział. Mer zrozumiał i oniemiał.
- Chorągiew w sile pięciuset jeźdźców jest do twojej dyspozycji. Już tłumaczę. Hrabia Hassildor skontaktował się ze mną. Mówił, że to dzięki tobie - powiedział cesarski i skłonił się lekko. - Rozmawialiśmy długo... Ja i większość moich ludzi opuściliśmy wojsko Cesarstwa i przysięgliśmy uroczyście wierność królowej Astarte, która jest jedynym prawowitym spadkobiercą Rubinowego Tronu. Oddział uzupełniono doświadczonymi żołnierzami z Kvatch i Anvil, którzy walczyli jeszcze broniąc Cesarstwa Zachodniego parę lat temu. I teraz wszyscy przybywamy tu na rozkaz naszej królowej, żeby wspomóc was w tej walce.
Powiedziawszy to, uderzył dłonią w pierś. Endoriil roześmiał się i spytał:
- Ale wiesz, że przyjechałeś tu na sporą wojnę?
- Mała wojna, mała sława - odrzekł radośnie Vinicius - wielka wojna, wielka sława!

*

Usiadł na ławeczce w pałacowych ogrodach, wśród różnokolorowych kwiatów, o które dbały całe pokolenia Bosmerów. Otworzył pierwsze dwa listy, które były dla niego jeszcze większym zaskoczeniem niż oddział Viniciusza Ligiusza. Mianowicie królowie - Ulfrik ze Skyrim oraz Giancol z Hammerfell - wysłali oficjalne listy, w których uznali niepodległe Królestwo Valenwood. Nie obiecali żadnej pomocy, ale sam gest sprawiał, że walka Bosmerów została zauważona nawet w innych krajach. Być może ten gest to pierwszy krok do sformowania sojuszu? Dobrze, że nie uwięziłem Marka Verre - pomyślał Endoriil. Nie miałbym głowy do tej całej polityki.
W końcu zabrał się za ostatnią wiadomość, prywatny list od Astarte:

Drogi Endoriilu.

Piszę do Ciebie te słowa dziewiątego dnia Zachodu Słońca roku 206, od razu po tym, jak doszła mych uszu wieść o Twym wielkim zwycięstwie. Ufam, że mimo wojennej zawieruchy otrzymasz ten list prędko. 

Z serca gratuluję Ci zdobycia Arenthii i wyzwolenia tego dumnego miasta spod jarzma altmerskiej tyranii. Słyszałam, że do Waszego zwycięstwa, poza twoim taktycznym i odważnym dowództwem, przyczyniła się w szczególności niejaka Manna Czerwona, prowadząca dwutysięczną armię bosmerskich wojowników, którzy zdołali przetrwać altmerskie czystki, a teraz odznaczyli się bohaterstwem wartym wieczystego pamiętania. Pogratuluj ode mnie tej odważnej i silnej elfce umiejętności przywódczych, przekaż wyrazy szacunku, podziwu i uznania. Doniesiono mi też, że poza wojownikami Manny Czerwonej do zwycięstwa przyczyniła się szczególnie Wasza bosmerska jazda dowodzona przez Dareliona. Jemu również pogratuluj ode mnie. Wiem, że jest doskonałym jeźdźcem. Przyznaję, że z powodu, który jest Ci znany, sukces Waszej jazdy cieszy mnie szczególnie. Sukces ten w głównej mierze jednak nie rączych koni jest zasługą, lecz Dareliona, który dobrze ową jazdę poprowadził, i Twoją przede wszystkim, gdyż to Ty, drogi Endoriilu, wydałeś odpowiedni rozkaz i przechytrzyłeś Lorda Udomiela. Nadziwić nie mogę się twego sprytu i wiedzy, którą zgromadziłeś przed bitwą w celu pokonania wroga. 

Słyszałam również, że w wyzwolonej Arenthii odbyć ma się wkrótce koronacja przyszłego króla wolnej Puszczy Valen. Być może do czasu, gdy przeczytasz te słowa już się to wydarzyło. Tożsamości przyszłego monarchy nie udało mi się niestety poznać. Ciekawa jestem niezmiernie jego osoby i mam nadzieję, że udźwignie on ciężar władzy w tak niepewnych czasach.
Jeśli mogę coś radzić tak kompetentnemu dowódcy jak Ty, to zasugeruję ci nieufność wobec wodza zunifikowanych klanów bosmerskich, Halena. Powiedziano mi, że najpierw zdradził Ciebie i Twych towarzyszy dla Altmerów, a podczas bitwy o Arenthię zdradził Lorda Udomiela dla Twej armii. Nie okazuj mu za to wdzięczności. Pamiętaj, że zdrajca będzie zdradzał zawsze, a w czas wojny nad zdrajcami nie należy się litować. 

Nie miałam wcześniej okazji wyrazić swego żalu z powodu tego, co stało się na Pograniczu, gdy twój korpus zapewnił Gromowładnym zwycięstwo nad Renegatami. Doskonale wiem, że doszło wtedy do zabijania niewinnych dzieci renegackich i serce kraje mi się na myśl o tym. Oświadczam ci z całą mocą, że wina za tę zbrodnię nie leży po waszej stronie. Wypełnialiście jedynie otrzymane rozkazy i okazaliście w ten sposób swą lojalność i honor. Jednakże przyznać trzeba, że to, co stało się na Pograniczu jest złem i nie powinno nigdy mieć miejsca. Wydarzenia takie zasmucają wielce miłosiernego Akatosha i pozostałych bogów Jemu podległych. Czuję się w obowiązku przeprosić was za to, że właśnie tak niemoralne rozkazy otrzymaliście. Przeprosiny należą się zwłaszcza Darelionowi, bo to on dowodził wtedy Waszym korpusem. Przekaż mu, że bardzo przykro mi z powodu tego, do czego został zmuszony i że nie powinien się za to obwiniać. Ja sama o rzezi renegackich dzieci dowiedziałam się już po fakcie, a wcześniej po prostu nie pomyślałam o nich, choć oczywiście powinnam. Ani ja, ani mój mąż, Najwyższy Król Skyrim, nie kontrolowaliśmy jednak w pełni tego, co działo się na Pograniczu, a wytępienie Renegatów, brutalnych morderców i terrorystów, było konieczne dla zapewniania bezpieczeństwa naszym poddanym. Proszę, nie myśl o nas źle, o mnie i moim mężu. Nie chcemy krzywdy niewinnych, czasem jednak nie potrafimy jej uniknąć.

Teraz zaś pozwolę sobie na drobną nieostrożność. Pozwalam sobie na nią, ponieważ domyślam się, że już idą na Was, a jeśli nie to wkrótce ruszą, wojska Lorda Naarifina Młodszego. W ten trudny czas pragnę wzmocnić waszą nadzieję na zwycięstwo, dlatego też zdecydowałam się na odsłonięcie przed Tobą rąbka tajemnicy. Wkrótce, gdy tylko wiosna stopi śniegi w Górach Jerral, ja i moi sojusznicy zaatakujemy Cesarstwo. Musisz wiedzieć, że zdobyć je mogłam już dawno temu. Po śmierci Titusa Mede II jego obronność to fikcja. Wiedziałam jednakże, że zdobycie przeze mnie Cesarstwa będzie oznaczać wojnę z Aldmerskim Dominium, do której Skyrim, a tym bardziej Cyrodiil nie były w żadnym razie gotowe. Do tej właśnie wojny przez kilka ostatnich lat przygotowywaliśmy się po cichu ja i moi sojusznicy. I teraz nareszcie jesteśmy gotowi. Tym bardziej gotowi, że Twoje działania całkowicie odwróciły od nas wzrok agentów Thalmoru i żołnierzy altmerskich. Chcę wyzwolenia całego Tamriel spod thalmorskiej tyranii i dlatego proszę cię, abyś przykuwał wzrok naszych wrogów jak najdłużej, byśmy mogli swobodnie działać na północy. Gdy tylko zdobędę Rubinowy Tron, jeśli Akatosh pozwoli, przybędę Ci z pomocą i wszyscy razem, wspólnymi siłami wypędzimy Aldmerskie Dominium z kontynentu.

Obdarzając Cię zaufaniem, zobowiązuję Cię jednocześnie do zachowania dla siebie moich planów wojennych, które Ci przed chwilą wyjawiłam. Życzę Ci jak najwięcej zwycięstw i sukcesów. Uważaj na siebie, Endoriilu, bo jesteś skarbem i nadzieją swojej ziemi. Niechaj prowadzi Cię Najwyższy Akatosh-Auriel i Wielka Dziewiątka!

Astarte Gwiazda Zachodu

*

Główna sala Pałacu Namiestnikowskiego znów zapełniła się najważniejszymi dowódcami Powstania. Wszyscy znali już wieści o niespodziewanych posiłkach, które otrzymali z północy. W końcu na salę wszedł Endoriil. Był zupełnie odmieniony, znów z błyskiem w oku. Ogolić się, co prawda, nie zdążył, ale mocnym i zdecydowanym krokiem podszedł do stołu, chwycił nóż leżący nieopodal i wbił go w narysowany przy Silvenaar obóz Armii Północnej Altmerów.
- Ruszamy za dwa dni - zadecydował, nie pytając już nawet o przemyślenia innych. Ale nikt nie protestował, wręcz przeciwnie. Neven, Baelian i Neafel uśmiechnęli się, a Allen lekko skinął głową, chociaż nikt tego gestu nie widział. - Poinformujcie swoich podoficerów. Nie brać zapasów, nie brać żadnych zbędnych rzeczy. To będzie szybki marsz i, jeśli Y'ffre da, szybka bitwa i zwycięstwo.

---------------------------------------
 SPIS TREŚCI ZNAJDZIESZ TUTAJ

piątek, 4 marca 2016

TES "Taki Los" - odcinek XXIX

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXIX

KORONACJA

Poprzedni - Następny

I

KRONIKA POWSTANIA BOSMERSKIEGO
KORONACJA
OSTATNI MIDDAS MIESIĄCA PIERWSZE MROZY, 206. rok

Po bitwie o Arenthię cały kraj leśnych elfów dowiedział się o wybuchu Powstania wymierzonego w rządy Altmerów w Valenwood. Zwycięskie starcie było zaledwie początkiem, ogłoszeniem wszem i wobec, że Bosmerowie ruszają do walki o wolność. Jednak tak formułowane hasła, choć bardzo chwytliwe i pięknie brzmiące, nie wystarczą, by prowadzić wojnę na skalę, która była potrzebna przywódcom Powstania. Marek Verre i Endoriil zdawali sobie sprawę z tego, że potrzebują sojuszników. Tuż po bitwie odbyli spotkanie z elfami z innych dużych miast kraju. Yorath i Riordan - odpowiednio z Elden Root i Silvenaar - zgłosili swój akces, ale dopiero, gdy Armia Północna Altmerów opuści okolicę Silvenaar. To jednak wciąż było za mało i Marek Verre, w tajemnicy przed wspólnikiem, od kilku miesięcy prowadził poszukiwania członka dynastii Camoranów - legendarnego rodu bosmerskich królów. Zdawał sobie sprawę, że znalezienie prawowitego króla przysporzyłoby im wielu zwolenników w całym państwie. Nikt nie mógłby posługiwać się propagandą, twierdzić, że są zwyczajną bandycką rebelią, która chce gwałcić i rabować. Mer szlachetnej królewskiej krwi sprawiłby, że już teraz, na początku, kiedy przyciągnięcie do siebie jak największej liczby ochotników było priorytetem, mogliby znacząco zwiększyć swoje szanse na sukces. Poza tym armia Endoriila zwyczajnie potrzebowała uzupełnień i świeżych żołnierzy. Marek Verre liczył na to, że koronacja odnalezionego potomka Camoranów sprawi, że Bosmerowie ustawią się w kolejkach do punktów werbunkowych. Przed Powstaniem wybuchło wiele mniejszych buntów, ale były szybko tłumione przez Altmerów. Verre był dobrym obserwatorem, wyciągał wnioski z tych porażek, więc zdawał sobie sprawę z tego, że musi uderzyć w najbardziej patriotyczną nutę. Znalazł zatem króla dla puszczy Valen i wszystkich jej mieszkańców. Wybrańcem był młody chłopak o imieniu Eplear, który całe życie spędził na odludziu razem ze swoją strażą, która od wielu lat strzegła go, a wcześniej jego rodziców. Chłopiec ten był nieśmiałym, lecz poczciwym podlotkiem, który przede wszystkim nie chciał zawieść wielkich oczekiwań, jakie nagle na niego spadły. Wyciągnięto go z gęstego lasu i bezstresowego życia, by zrzucić na jego barki ciężar i nadzieje całego kraju. Przybył do Arenthii wraz ze swoją żoną - Aurelią, jego rówieśniczką - oraz połową Straży Królewskiej, bo tak się sami nazywali, pod przywództwem giganta Allena.

Marek Verre liczył na to, że wiek i podatność młodego króla na wpływy sprawi, że będzie go można ukształtować tak, jak szlachcic sobie tego zażyczy. Marek nie zamierzał oddawać władzy w ręce chłopca. Na razie Eplear miał być "sztandarem", który przyciągnie legiony elfów, by walczyć za kraj. Do czasu ostatecznego pokonania Altmerów decydujące zdanie w większości kwestii militarnych miał mieć Endoriil i jego najbliżsi doradcy. Sprawy ekonomiczne i społeczne były odpowiedzialnością Marka i Maela Verre. Riordan i Yorath zagwarantowali sobie prawo do zasiadania w Radzie Powstania. Pierwsze jej spotkanie było zaplanowane po bitwie, która nieuchronnie się zbliżała. Niespełna dziesięciotysięczna armia Altmerów stacjonowała zaledwie trzy dni drogi od Arenthii i jej dowódca lada dzień miał się dowiedzieć o sukcesie Bosmerów. Endoriil był w pełni świadomy, że wróg postara się, by odpowiedź była miażdżąca.

Należy więc zaznaczyć, że choć kształtowanie króla i stopniowe przekazywanie mu władzy mieściło się w odległych planach Marka Verre, to przez najbliższe miesiące, a może nawet lata po koronacji chłopak miał być raczej przedmiotem, a nie podmiotem rządów. Na czas walki miał trwać tylko przy boku szlachcica i Endoriila, by budować morale rodaków i uczyć się.


Fragment z Kronika Powstania Bosmerskiego, Ri'Baadar al'kefir an'Ulmin nasto'Goor.

II

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć - powiedział Neven, stając obok Endoriila w tłumie innych elfów zebranych pod Świątynią Y'ffre. - Będziemy mieć króla. Prawdziwego króla. Będziemy... Państwem.
Endoriil lekko się uśmiechnął i rozejrzał się jeszcze raz. Plac przed Świątynią był zatłoczony do granic możliwości. Żołnierze kilku stacjonujących w mieście kompanii zmieszali się z mieszkańcami i stali ramię w ramię, spoglądając w górę, na sam szczyt schodów, który w tej chwili był pusty. W oknach niewysokich kamieniczek, okalających plac ze wszystkich stron, powiewały zielone tkaniny; flagi, szale, a nawet zwykłe koszulki. Zieleń, naturalny kolor Bosmerów, znów dominowała w Arenthii.
- Wiedziałeś o tym? - spytał Neven.
- Hm? - ocknął się jego rozmówca.
- No, że króla będziemy mieć.
- Ach... Dowiedziałem się niedawno.
- I co o tym myślisz?
- Potrzebujemy tego - mówił Endoriil, patrząc na boki, na balkony kamienic, na które wdrapywały się młode i zwinne elfy, by lepiej widzieć nadciągające wydarzenia. - Wszyscy tego potrzebujemy. Widzisz ten entuzjazm? Podobno całe miasto szalało i całą noc wino lało się strumieniami po tym, jak Darelion i jego jazda wjechali triumfalnie do miasta i zajęli Pałac.
- Żałuję, że tego nie widziałem - odrzekł Neven, ale wcale nie wydawał się smutny.
- Miałeś ręce pełne roboty. - Endoriil schylił się w stronę przyjaciela i mówił szeptem: - Jak było we Frangeldzie? Jak nasi rodacy? Opowiedz pokrótce, jak wam poszło.
Obaj merowie dotarli do miasta zaledwie kilka godzin wcześniej; Endoriil ze spotkania z możnymi, a Neven z Frangeldu, gdzie odprowadził wszystkich cywili, których przywiedli tu aż ze Skyrim. Zorganizował pierwsze prace, ale, jak sam właśnie przyznawał, nie było tego tak wiele.
- To miejsce, o którym mówiłeś - mówił, chwytając od jakiegoś przechodnia kubek z winem i biorąc łyka. - Dotarliśmy tam bez problemów. To musi być bardzo stara osada. Znaleźliśmy tam kilkunastu Latamejów. Wiedzieli o sojuszu między tobą i Manną, przyjęli nas godnie. Pokazali, co i jak. Powiem ci szczerze, że jakby to troszkę doszlifować, to będzie z tego całkiem niezłe miasteczko.
- To chyba Manna mocno ich zagoniła do roboty, bo jak ja tam byłem te parę miesięcy temu, to wrażenia miałem raczej kiepskie.
- Może dlatego, że nas zaprosili na kolację, a ty miałeś być kolacją.
Rozmowa trwała, a plac był już zagęszczony w takim stopniu, że trudno było się poruszyć. U stóp samej Świątyni, na samym szczycie schodów, pojawiły się dwie postacie w długich szatach. Byli to młodzi kapłani, którzy wystawili na widoku duże drewniane krzesło.
- No i co jeszcze? - dopytywał Endoriil. - Bałem się, że jak usłyszą o zdobyciu miasta, to wszyscy będą chcieli pójść z tobą. Ilu poszło?
- To właśnie jest ciekawe, bo ledwie garstka. Posłuchali cię. Mówiłeś, że potrzebujemy bazy na wypadek porażki, to zostali i po prostu ją budują. Sam się dziwiłem, ale poza Granosem i kilkoma innymi osobami cała reszta została i współpracuje z Latamejami. Wolałem, żeby staruszek tam został, ale jakoś bardzo chciał tu przyjechać. Mówił, że żołnierzom przyda się jego gadanie. Wiesz, jaki on jest.
- Yhm - przytaknął Endoriil. - To kto tam teraz rządzi?
- Tak naprawdę to Latamejowie, ale sporo do powiedzenia ma też żona Dareliona, Ellen. Widocznie poczuła się odpowiedzialna. A może musiała, bo wszyscy patrzą się tam na nią jak na autorytet jakiś. Dopiero się dowiedziałem, że mocno pomagała wszystkim na Podgrodziu. Merowie ją szanują.
- Dobrze. Nawet bardzo dobrze.

Dwie młode elfki stanęły obok nich, robiąc sobie przerwę w przebijaniu się bliżej podnóża schodów. Stawały na palcach, lekko podskakiwały, aby zobaczyć jak najwięcej. Rozmawiały przy tym.
- Myślisz, że będzie ten, co na tej paradzie prowadził jeźdźców? - mówiła śliczna blondynka w zwiewnej i bardzo prostej sukience.
- No, ja myślę! - odparła druga, brunetka o krótkich włosach. Chichotała. - Taki dzielny i taki przystojny! Ciekawe, czy ma jakąś dziewczynę, co?
Mężczyźni milczeli, patrząc sobie w oczy i z trudem powstrzymując komentarze.
- To był chyba jakiś ważny dowódca naszych, jak myślisz? - spytała blondynka.
- No, ja myślę! Pierwszy wjechał do miasta i zajął Pałac Namiestnikowski! Musi być bardzo ważny.
- Ważny i przystojny, no idealna partia!
- Ej, ej, przecież ty kręcisz z synem karczmarza, tego z "Pod Lisem".
Blondynka rozmarzyła się i po chwili chciała odpowiedzieć, ale dostrzegła Nevena, który nadął policzki do granic możliwości, powstrzymując śmiech.
- A ty coś taki czerwony? - spytała w końcu. - Czemu ty się nie zaciągniesz, hm? Tylu dzielnych chłopców walczy za nas, a wy tu co?
Rzuciła wzrokiem na niepozornie wyglądającego Endoriila. Jego zbroję czyścił teraz jeden z młodszych żołnierzy Korpusu, więc na plac przyszedł w zwykłej szarawej koszuli.
- Nie każdy może być bohaterem - dodała jej czarnowłosa koleżanka. - Nie każdy do wielkich czynów się urodził i nie każdemu staje odwagi! A ten na koniu, oj, jaki on musi być odważny.
- Oj, musi, musi.
Neven i Endoriil spojrzeli sobie w oczy i zgodnie się roześmiali.
- Kto by pomyślał - powiedział cicho Neven i wziął głęboki oddech. - Kto by pomyślał... Jeszcze rok temu, kiedy ganiałem za brudną gęsią ze złamanym skrzydełkiem. Jakby mi ktoś powiedział, że za rok od wtedy będę tu... I w tej roli, w jakiej jestem, jaką mi dałeś... Nie uwierzyłbym, przyjacielu. To się nie mieści w głowie.

Endoriil nie odpowiedział. Skinął tylko głową i przestraszył się lekko, bo blondynka właśnie pisnęła z zachwytem. Okazało się, że Darelion wjechał właśnie z bocznej uliczki na plac. Oczywiście konno. Uśmiechał się szeroko i odwzajemniał radosne pozdrowienia mieszkańców. Nie musiał trzymać wodzy, bo koń, jeden z tych podarowanych Bosmerom przez Astarte, prowadzony być nie musiał - był świetnie wyszkolony.
- To on! To on! - krzyknęła elfka. - Ach, jaki on piękny. I mówiłam, że ważny, bo zobacz. Konia daje pachołkowi i idzie w górę po schodach.
- A po co on tam? - spytał szeptem Baelian, który nagle stanął za plecami kolegów. - Wybaczcie, że się spóźniłem. Przypominałem sobie kilka knajp. W sensie, wiecie no, degustowałem. Ale to miasto się zmieniło przez te dwa lata! Mają być kapłani, chłopak i Marek Verre, tak? A w ogóle to dlaczego ty tam nie stoisz?
- Daj spokój - odpowiedział Endoriil. - Spaliłbym się ze wstydu. Widzisz ten tłum?
- Stary, dwa dni temu dowodziłeś tysiącami zakapiorów w wielkiej bitwie, a teraz boisz się radosnego zgromadzonka?
- Hej, piękne panny! - Baelian zakrzyknął radośnie do stojących obok dziewczyn, ale te nie zwróciły na niego uwagi. Były zapatrzone w stojącego przy wejściu do świątyni Dareliona. Patrzyły na niego jak w posążek jakiegoś bożka.
Obok Dareliona stało dwóch kapłanów. Chwilę później pojawili się elegancko ubrani Marek i Mael Verre. Tłum mocno się ożywił. Merowie pozdrawiali Marka serdecznie, a on stał na górze z błogim uśmiechem na ustach.
- Nigdy nas nie zdradził! - krzyczał jakiś starszy elf. - Nigdy! Kochamy cię, Marku! Dziękujemy!
Po kilku chwilach okrzyki ucichły i znów zapanował ogólny zgiełk. Dziewczyny wpatrywały się w każdy krok Dareliona, a Baelian stanął między przyjaciółmi i objął ich ramionami. Jego oddech był mocno nieświeży.
- Piłeś na służbie, żołnierzu? - spytał Endoriil, udając powagę.

Przez chwilę Baelian nie wiedział, co odpowiedzieć. Endoriil nie był już jego kolegą z Podgrodzia, z którym czasem ruszali na polowania. Teraz był jego przełożonym i w sumie miał prawo egzekwować pewne rzeczy. Zanim Baelian wymyślił jakąś odpowiedź, Endoriil prychnął śmiechem i poklepał go po plecach.
- Oj, też bym się w końcu napił - dodał rozmarzony.

III

Dzieci siedziały na balkonie na drugim piętrze kamienicy. Machały nóżkami ze zniecierpliwieniem. Pod nimi gęstniała istna rzesza merów, falująca i żywa niczym lekko wzburzona tafla wody. Mahon i Melvin, dzieci miejscowego kupca, nigdy nie widziały takich tłumów, chociaż w Arenthii mieszkali od urodzenia. Byli bliźniakami, mieli po dwanaście lat. Powinni dziś pomagać ojcu na targowisku, ale kiedy ten zorientował się, że wszyscy poszli pod Świątynię, puścił dzieciaki wolno zaznaczając, żeby od razu po uroczystości wrócili do niego, bo zacznie się ruch. Chłopcy wdrapali się na cudzy balkon po pnączach, które obrastały wszystkie kamienice. Obok nich stała gospodyni, młoda elfka z niemowlęciem, ale nie wyganiała ich. Dała im po kilka cukierków i stanęła nad nimi, wpatrując się w punkt przyciągający uwagę wszystkich.
- A proszę panią - pytał jeden z chłopców - a czy ten król to wygoni Altmerów od nas? Ale tak na dobre?
- Oby... - odrzekła poważnie młoda matka, spoglądając z troską na swoją córeczkę. - Oby. Za dużo się już wycierpieliśmy.
- A czy pani widziała już jakiegoś króla, proszę panią?
- Nie, chłopcy, nigdy nie widziałam króla. W Valenwood już dawno nie było prawdziwego króla.
- Aha.

Młode urwisy nie miały świadomości, w jak ważnym wydarzeniu uczestniczą. Nie mogły wiedzieć, że za sto lat, gdy ich rozmówczyni nie będzie już na świecie, a sami będą już u jesieni swego istnienia, rodacy będą ich prosić o opowiedzenie wydarzeń z tego właśnie  dnia. Z dnia, który przeszedł do historii Valen. Teraz jeden z chłopców dłubał w nosie, a drugi złapał mały kamyk i rzucił na głowę łysawego elfa dwa metry pod nimi. Zniesmaczona ofiara spojrzała w górę i pogroziła palcem.
- A nasz tata mówi, że ciężkie czasy teraz będą. A pani też tak myśli? - pytali dalej.
- Noc jest najczarniejsza przed świtem - cicho odrzekła dziewczyna, nucąc kołysankę do ucha swojej córki. - Nie bójcie się. Bądźcie odważni.
- Jak Demon z Frangeldu? - spytal Mahon i złapał gałązkę porastającą balkon. Ułamał ją i zaczął machać udając, że to miecz.
- A to naprawdę jest taki demon, proszę panią? - spytał jego brat.
- Nie wiem. Ale może naprawdę potrzeba nam demona, żeby na zawsze wyrzucić stąd Altmerów.

*

Na szczycie dwaj kapłani chwycili cienkie aluminiowe talerze i uderzali w nie metalowymi łyżkami. Echo rozchodziło się po całym placu, a zgiełk błyskawicznie ustał. Duchowni stali po dwóch stronach zwykłego, choć dość dużego, drewnianego krzesła. Po ich prawej stali Marek i Mael, nieco z tyłu byli Darelion i Daren, który, w przeciwieństwie do swojego przyjaciela, czuł się bardzo nieswojo i było to można dostrzec. Rozglądał się dość nerwowo i był przytłoczony zainteresowaniem. Endoriil, Neven i Baelian stali w tłumie obok zapatrzonych w Dareliona dziewcząt. W końcu metaliczne echo umilkło, a na szczyt schodów wszedł Rowan - Najwyższy Kapłan Świątyni Y'ffre. Zwierzchnikiem wszystkich duchownych w Valen był jego odpowiednik w Silvenaar i to on dostąpiłby zaszczytu poprowadzenia tej uroczystości, ale Karak, który pełnił tę funkcję przez ponad dwieście lat, został zamordowany przez Altmerów na samym początku czystek, gdy głośno sprzeciwiał się tym działaniom. Następcy nie wybrano.
- Ależ on przystojny! - znów pisnęła blondynka, oceniając urodę Dareliona.
- Chwała Y'ffre - powiedział donośnym głosem Rowan i uniósł otwartą dłoń, pozdrawiając wiernych. Wyszywane złotą nicią wzory na rękawie mieniły się w blasku słońca, wyglądającego zza sunącej wolno po niebie chmury.
- Chwała! - odkrzyknęły tysiące Bosmerów.
A był w tym krzyku wielki entuzjazm, bowiem zabrzmiał on pierwszy raz od ponad trzech miesięcy, kiedy to Altmerowie zakazali nie tylko celebrować najstarsze bosmerskie święto poświęcone właśnie Y'ffre, ale też zamknęli Świątynię dla wiernych, a samym kapłanom zafundowali nic innego jak areszt domowy w marmurowych murach budowli.
- Chwała Y'ffre! - krzyknęły dzieci z balkonu, krzyknął Endoriil i Neven. Po pijacku wydarł się Baelian. Krzyknęła szwaczka, myśliwy, który niósł futra na sprzedaż. Krzyknął Darelion, myśląc o swojej żonie i ukochanej córce.
- Chwała Y'ffre! - krzyknął karczmarz z knajpy "Pod Lisem", krzyczał stojący w cieniu Mahir, jeden z ostatnich merów z plemienia Yvanni, który był wykonawcą zbroi Endoriila. Krzyknęła Manna i Saleh, którzy stali gdzieś w tłumie po drugiej stronie placu. Krzyknął chłop Barten i jego żona, którzy przybyli do miasta, by kupić zapasy na zbliżające się chłodne miesiące.
- Chwała Y'ffre! - krzyknął Granos, stojący na dole, przy pierwszych schodkach. Krzyknął Sarudalf, białowłosy elf, poprawiając opatrunek na swojej ranie, bo okrzyki dochodziły i do szpitala,  w którym się kurował. Krzyknęła Neafel, ze strzałą na cięciwie swego łuku, stojąc na murze i czujnie wypatrując wroga.

Z wnętrza świątyni wyszedł łysy gigant, którego Endoriil zdążył już poznać. Za nim weszła dwójka dzieci, bo takie odnoszono wrażenie, patrząc na te postacie z dalszej odległości. W zielonej sukni kroczyła młoda Bosmerka o podłużnej twarzy i niezwykle długich szpiczastych uszach.
- Królowa... - westchnęła z zachwytem krótkowłosa brunetka, opierając się o ramię Baeliana.
Dziewczyna miała wianek w swych czarnych, niezwykle długich, kręconych włosach. Kwiaty w różnych kolorach zdobiły jej głowę, gdy stąpała ostrożnie. Nie chciała się przewrócić - Endoriil to widział. Bardzo się stresowała. Trzymała mocno ramię młodego chłopca, szesnastoletniego mera, który uosabiał teraz nadzieje tysięcy elfów zgromadzonych na placu i wielu, wielu tysięcy im podobnych, rozsianych po całym kraju.
- Biedny chłopak... - powiedział Endoriil.
- Słucham? - odrzekł wąsaty starszy elf, stojący przed nim.
- Nic, nic.

Eplear miał na sobie ciemnozielony strój, który sprawiał wrażenie czarnego, gdy słońce chowało się za chmurami. Szedł niepewnie i trudno było stwierdzić, kto dla kogo jest oparciem. On dla dziewczyny, czy ona dla niego. Młody mer stanął w końcu przed Rowanem, a jego żona Aurelia ucałowała  policzki męża i stanęła obok Marka Verre, który skłonił głowę, wyrażając swój szacunek dla przyszłej królowej. Ciszę panującą na placu przerywały tylko ptaki przesiadujące na gałęziach drzew. Ze Świątyni wyszedł czwarty kapłan, niosąc czerwoną poduszkę, na której spoczywała hebanowa korona. Z pozoru skromna, ale na jej przedzie zatopiony był imponujący diament, który nawet z tak wielkiej odległości wywołał zachwyt ludu.

Potomek dynastii Camoranów nie bardzo wiedział, co teraz, więc Rowan delikatnie pchnął go w stronę krzesła, na którym chłopak usiadł. Wtedy Najwyższy Kapłan chwycił hebanową koronę i stanął na wprost ludu, unosząc ją wysoko w górę. Wszystkie oczy na placu skupione były teraz na jego dłoniach i przedmiocie, który trzymał i który symbolizował teraz odzyskanie czegoś, co zostało im odebrane.
- Oto Eplear, król nasz - rzekł powoli Rowan, nie opuszczając korony. - Rządzić będzie w imieniu was wszystkich i z błogosławieństwem pana lasów naszych, Y'ffre. Niech ruszą wieści do wszystkich stron świata, że Valenwood znów ma króla, który los swoich rodaków i kraju swego mieć będzie za rzecz najważniejszą. Oto król nasz, Eplear II Camoran.
Rowan odwrócił się w stronę siedzącego na skromnym drewnianym tronie chłopca. Powoli nałożył na jego głowę koronę. Spojrzał w stronę placu pełnego merów i krzyknął:
- Niech żyje król!
- Niech żyje! - i krzyknęli wszyscy jak jeden mąż, niektórzy ze łzami w oczach. - Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!
Ogólna radość została przerwana przez Marka Verre, który podszedł do Epleara i położył mu dłoń na ramieniu. Rowan uniósł ręce, by uciszyć tłum.
- Król chce przemówić! - krzyknął Marek Verre. - Pierwsze decyzje już zapadły. Oto jedna z nich.
Gdy w końcu zapanowała zupełna cisza, Eplear wstał i spojrzał najpierw na Allena, potem na Marka Verre. Szlachcic skinął głową. Lud chciał słuchać swojego króla.
- Niech... - Eplear mówił drżącym głosem, ale po chwili poczuł odwagę, gdy Aurelia podeszła i chwyciła go za dłoń. Wstał i kontynuował już nieco pewniej: - Niech wystąpi Endoriil z Woodmer!
Starał się wykrzyczeć imię, lecz głos lekko mu się załamał, ale merowie się tym nie przejmowali. Mieszkańcy miasta znali rdzawowłosego elfa tylko z legendy. To on miał podpalić altmerski dąb, który płonął nawet w tej chwili. Wielu się go bało. Inni nie wierzyli, że w ogóle istnieje.
- Demon z Frangeldu... - Zaniepokojone głosy mieszczan zaczęły dominować
Neven i Baelian spojrzeli na zaskoczonego Endoriila. Na szczycie schodów Eplear szukał wzroku Marka Verre, który ponownie skinął głową, tym razem uśmiechając się.
- Coś mówiłeś o spaleniu się ze wstydu - powiedział Neven, delikatnie popychając przyjaciela w przód. - Idź śmiało.
Ruszył. Powoli, bo inaczej nie mógł. Najpierw delikatnie przecisnął się obok elfek, które na moment przestały zachwycać się Darelionem.
- Ach, gdzie ty się pchasz? - spytała jedna z nich.
Miał problem, żeby przejść przez gęsty tłum, ale tylko przez chwilę. Z każdej strony nadciągnęli merowie, których znał z widzenia. Jego żołnierze. Wielu z nich było na placu, a teraz stanęli przed nim i stworzyli wąski szpaler, którym szedł swobodnie przez kilka ostatnich metrów. Dwie dziewczyny otworzyły szeroko usta.
- To... To on? - spytała jedna retorycznie. - To przecież on.

Wszyscy zgromadzeni patrzyli na jednego z nich. Elfa w szarej koszuli, który został wezwany przez króla, a którego sami kojarzyli tylko z opowieści. Przedarł się w końcu i szedł w górę schodów.
- Cholera, strasznie ich dużo, a wszyscy się na mnie gapią - pomyślał i doszedł do wniosku, że Eplear wcale nie wypadł tak źle. - Nie przewrócił się. I ja też nie mogę się przewrócić.
Kiedy Endoriil, nie przewróciwszy się, doszedł na szczyt i stanął naprzeciw króla Epleara II Camorana, przy Marku Verre stał kolejny kapłan z czerwoną poduszką, na której spoczywała hebanowa buława. Dopiero teraz Endoriil zorientował się, o co chodzi. To oficjalne - pomyślał. Jestem...
- Endoriilu... - powiedział Eplear, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.
Chwilę niezręcznej ciszy przerwał Marek Verre, chwytając buławę i stając przed Endoriilem.
- Król puszczy Valen, Eplear - szlachcic mówił głosem wzniosłym i donośnym - mianuje niniejszym Endoriila, syna Endonalla z klanu Woodmer, komendantem Powstania Bosmerskiego, wodzem swojej armii. Armii, która odzyska to, co zostało nam w zdradziecki sposób skradzione i pomści tych, którzy zginęli z ręki wroga.
Wyciągnął dłoń z buławą w stronę Endoriila, a ten niewiele myśląc chwycił ją i stanął bokiem do tłumu. Kilkudziesięciu żołnierzy, którzy przed chwilą formowali szpaler, zaczęło krzyczeć:
- En-do-riil! En-do-riil! En-do-riil!
Tłum podchwycił, a imię na pierwszy rzut oka niepozornego, rdzawowłosego Bosmera niosło się po mieście i okolicznych lasach. Po raz pierwszy, ale nie ostatni.

-----------------------------
Spis treści znajdziesz TUTAJ

poniedziałek, 23 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXVIII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXVIII

ZJAZD MOŻNYCH


I

Endoriil spał krótko, bowiem adrenalina zgromadzona w jego organizmie na więcej nie pozwalała. Bitwa była wygrana, ale on doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to zaledwie początek walki. Kadra oficerska nocowała w koszarach altmerskiego garnizonu, podczas gdy większość Korpusu spala pod gołym niebem bądź na skraju lasu. Endoriil i Marek Verre nie chcieli ryzykować wpuszczenia zbyt dużej ilości żołnierzy do miasta, więc postanowiono tylko wprowadzić do Arenthii trzy kompanie, aby zaprowadziły względny porządek w mieście. W tej chwili słońce wzbijało się już coraz wyżej, a powietrze zdominował ukochany przez Endoriila zapach świeżutkiej rosy. Za chwilę kadra oficerska miała wykonać triumfalny wjazd do miasta, gdzie przy Pałacu czekał już Mael Verre. Wciąż jednak było parę spraw, którym dowódca Korpusu chciał poświęcić kilka chwil. Najpierw wstąpił do szpitala polowego, w którym norscy medycy i ich elfi pomocnicy nie zmrużyli oka w ciągu tej niezwykle długiej dla nich nocy.

Woodmerczyk wszedł do największego namiotu, postawionego na wciąż mocno zabłoconym podłożu. Warunki nie sprzyjały operacjom, których wielu merów potrzebowało. W pomieszczeniu dominowały jęki pacjentów. Przy wejściu leżeli najlżej ranni, którym założono zaledwie prowizoryczne opatrunki, zajmując się pilniej tymi, którzy byli o krok od śmierci. Wśród lekko rannych Endoriil spostrzegł białowłosego Sarudalfa, który mocno wyróżnił się na polu bitwy, walcząc jako dowódca plutonu będącego częścią kompanii Neafel.
- Sarudalfie, ciężkie rany? - spytał, spoglądając na zaszyte już rozcięcie na lewym ramieniu mera. Elfia pielęgniarka owijała je właśnie w śnieżnobiały bandaż.
- Ledwie draśnięcie - odrzekł Sarudalf, a jego powieki walczyły z chęcią zapadnięcia w głęboki sen. Był strasznie zmęczony. - Wspieraliśmy Latamejów z lewej strony, zgodnie z twoim rozkazem. Trochę oberwaliśmy, ale... No cóż, to nic w porównaniu z kompaniami Darena. Ten ostrzał łuczników mocno ich zdziesiątkował. Wielu zostało na polu bitwy, wielu jest tutaj.
- Widziałem, jak walczyłeś - odrzekł Endoriil. - A Daren dowodzi całą dywizją Korpusu, chociaż od dawna chciał być z Darelionem przy naszej jeździe. Przychylę się do jego prośby. Neven dostanie awans, przejmie całą dywizję Darena. Co powiesz na przejęcie kompanii po Nevenie, hm?
- Ja... - Sarudalf uniósł zaczerwienione oczy. - Niedawno się do was przyłączyłem, a już powierzasz mi los ponad dwustu swoich merów?
- Walczyłeś dzielnie. Nie mam powodu, żeby wątpić w twoje intencje. Obserwowałem wszystko z jednego z wozów i widzę, że jesteś doświadczonym wojownikiem. Zgadzasz się?
Kilka elfów kasłało na materacach wokoło nich. Pluli krwią. W całym namiocie unosił się nieprzyjemny zapach, a zza kotary, postawionej w jednym rogu, rozległ się przeciągły kobiecy krzyk.
- Przez te wrzaski nie mogę spać... - rzekł Sarudalf po chwili. - Zgadzam się. Gdzie mam się zgłosić?
- Poaltmerskie koszary. Nie wiem jednak czy do mnie. Jeśli by mnie tam nie było, to... Hmm... Neven jest we Frangeldzie, więc wygląda na to, że to Daren przejmuje dowodzenie.
- A gdzie się wybierasz? - Sarudalf był mocno zaskoczony.
- Od razu po ceremonii pod Pałacem wyruszam gdzieś z Markiem. Albo nawet przed ceremonią. Na razie wolał więcej nie mówić.
- Ufasz mu? - spytał białowłosy.
- Gdyby nie on, to wszystko nie byłoby możliwe. Zdrowiej, bo taki żołnierz jak ty przyda się jeszcze nie raz.

Za Endoriilem, zgodnie z jego podejściem do dowodzenia, niemal zawsze chodziło dwóch, trzech gońców. Najbardziej zaufanym z nich był Livan, który zdobył szacunek przywódcy jeszcze na Pograniczu, podczas walki z Renegatami. I tym razem również kroczył za nim niemal krok w krok. Podeszli do kotary, zza której wyjrzał chirurg, Nord, który niemal całe życie spędził w Białej Grani. Pracował przy rannych w wojnie domowej w Skyrim, potem na Pograniczu, a gdy wrócił do swojego miasta i zobaczył, że Bosmerowie potrzebują pomocy, nie wahał się ani chwili.
- Witaj, Bjorn - powiedział elf.
- Ach, Endoriil, witaj, witaj. - Nord chciał podrapać swędzące czoło ręką, ale obie dłonie miał we krwi. Wykorzystał więc swoje przedramię, jedno z niewielu miejsc białego fartucha, które nie było we krwi. Zza pleców czarnowłosego, brodatego Norda dobiegały jęki kobiety. Endoriil zajrzał przez ramię lekarza, który odezwał się: - Amputacja ramienia. Dostała jakimś półtoraręcznym mieczem. Dwuręczny przeciąłby kość, jednoręczny mógłby do kości nie dojść i uratowalibyśmy rękę, ale jej ramię wisiało na ścięgnach. Kość była pogruchotana. Mocno cierpiała. Amputacja była jedynym wyjściem.

Endoriil spojrzał na leżącą na stole kobietę - była młodą elfką o kasztanowych włosach i dość ostrych rysach twarzy. Nie kojarzył jej. Zdał sobie sprawę, że wcześniej znał niemal wszystkich, u których boku walczył. A teraz jego siły rozrosły się do rozmiarów tak dużych, że nie wie nawet, kim jest ta dziewczyna.
- Jestem tu, żeby spytać, czego potrzebujesz. Być może wyjadę na dzień lub dwa i próbuję przed wyjazdem ogarnąć, co się da. Więc jeśli potrzebujesz czegokolwiek, po prostu powiedz to teraz.
Bjorn wytarł czerwone dłonie w niemniej czerwony fartuch. Trudno było powiedzieć, czy efekt nie był odwrotny od zamierzonego. Chirurg zawołał jednego z Bosmerów, którzy od czasów Podgrodzia przyuczali się do zawodu.
- Kaen - powiedział i poczekał aż mer podejdzie. - Jeszcze trochę środków przeciwbólowych dla tej dziewczyny. Następnym pacjentem zajmiesz się sam, bo ja muszę porozmawiać z dowódcą.
Młody elf popatrzył na Endoriila i dopiero teraz go poznał. Skłonił się bardzo nisko i uśmiechnął. Chwilę potem podszedł do torby z lekami i szukał czegoś na uśmierzenie bólu. Bjorn chwycił z ziemi amputowane ramię elfki i poprowadził Endoriila na tył namiotu. Był tu niewielki dół, do którego chirurg wrzucił ramię. Bosmer spojrzał - kilkanaście kończyn już leżało w błocie. Wojna zbierała swoje żniwo.
- Czego potrzebujemy? - powtórzył pytanie Bjorn. - Prościej wymienić, czego nie potrzebujemy. Przede wszystkim musimy mieć jakieś czyste pomieszczenia. Strasznie się boję, że w tym błocie i brudzie w rany będzie się wdawać zakażenie. Skoro miasto jest zdobyte, to musimy wprowadzić rannych do miasta.
- Wydam rozkazy.
- Potrzebujemy jak najwięcej wszelkiego rodzaju leków. W Arenthii na pewno są szpitale, a i Altmerowie na pewno coś zostawili. Do tego przydaliby się jacyś magowie, którzy pomogliby w leczeniu. Ja mam tylko parę rąk, a twoi pobratymcy bardzo pomagają, tak, ale jest nas kilkanaście osób, a rannych mamy setki. Nie każdemu możemy pomóc.
- W porządku - zgodził się Endoriil i przyzwał swojego osobistego gońca, Livana: - Pójdziesz teraz do miasta i znajdziesz odpowiednie pomieszczenia. Szukaj w miejscach, gdzie przebywali Altmerowie. Jestem pewien, że zwolnili mnóstwo bardzo przytulnych budynków. Zabierz ze sobą innego gońca. On ma udać się do szpitali i do świątyni Y'ffre. Tam na pewno jest sporo medykamentów.
- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział entuzjastycznie Livan, choć był mocno przerażony obrazami, które widział w szpitalu polowym.
- Macie się uwinąć jak najszybciej, ruszaj.

Livan pobiegł, ile sił w nogach. Norski chirurg wziął głęboki oddech, zapalił fajkę, którą miał w tylnej kieszeni brudnego fartucha i zorientował się, że ręce zaczęły mu drżeć. Potem wrócił do namiotu przepełnionego smrodem, błotem i śmiercią. Endoriil zaś udał się do niewielkiej wieży strażniczej, wbudowanej w bramę miasta.

*

- Panie kapitanie! - krzyknął żołnierz i stanął na baczność.
- Spocznij. Jak się ma nasz jeniec?
- Po opatrzeniu przez naszą pielęgniarkę leży cały czas na łóżku. Dziewczyna mówiła, że jest mocno osłabiony, ale rana nie zagraża życiu.

Endoriil kiwnął głową, żołnierz otworzył drzwi do wieży. Elf pokonał strome kamienne schody, które prowadziły spiralą w górę, gdzie przetrzymywano jednego z nielicznych jeńców, tego najważniejszego - Lorda Udomiela. W końcu woodmerczyk wszedł do pomieszczenia. Było niewielkie, a Bosmerowie zebrali ze środka wszystko poza łóżkiem, na którym leżał właśnie generał Altmerów. Gdy bitwa była już przegrana, rzucił się na przeważające siły wroga. Udało mu się zabić dwóch jeźdźców Dareliona, ale w końcu został stratowany przez jednego z koni. Teraz nosił prawą rękę na temblaku - miał pogruchotane ramię i jedną ranę ciętą brzucha. Dostrzegł wejście Endoriila i z wysiłkiem przysiadł na krawędzi łóżka. Kaszlnął dwukrotnie i skrzywił się w grymasie bólu. Bał się, że koń pogruchotał mu również wnętrzności, które dawały o sobie znać.
- Gratulacje. - To były pierwsze słowa generała. Endoriil nie zdziwił się, a jeniec znowu odkaszlnął. Krople krwi pojawiły się na spodniach Udomiela. - Pokonałeś mnie. Niewielu może to o sobie powiedzieć.

Endoriil przeszedł przez pomieszczenie i zatrzymał się przy zakratowanym oknie. Patrzył na Arenthię, na wolne już miasto, gdzie w oknach merowie zaczęli wywieszać zielone flagi i sztandary z wizerunkami swojego legendarnego dębu. Wszyscy szykowali się na wjazd triumfalny tych, którym zawdzięczają wypędzenie Altmerów.
- Tylko jednego nie rozumiem - rzekł Udomiel przez spierzchnięte i spragnione wody usta. - Jak udało ci się wybić moją chorągiew. Chyba że wychodzisz z założenia, że magik nie wyjawia swoich sekretów, bo przestają być magią, hm?
- Powiedzmy, że dysponowałem czymś, czego już nigdy zapewne nie będę mógł wykorzystać. Ale na szczęście udało mi się wykorzystać wczoraj. Mój oddział zakradł się nocą do obozu twoich jeźdźców.
- Twój oddział jeźdźców. - Udomiel uśmiechnął się boleśnie i smutno. - Bosmerscy jeźdźcy. Żyję na tym świecie dwieście lat, a prędzej spodziewałbym się, że dosiądziecie stada dzikich Khajiitów, a nie koni.
- Czemu rzuciłeś się na moje wojsko, zamiast się poddać? - spytał Endoriil i podszedł do drzwi, w które mocno zapukał.
- A ty byś się poddał? Musiałem ochronić odwrót Bognara i jego ojca.
- Miałem wrażenie, że nie pałasz do nich sympatią.
- To nie ma żadnego znaczenia - odparł Lord i ponownie odkasłał krwią.
- Jesteś ciężej ranny, niż mi mówili - powiedział Bosmer. W tej chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik. Endoriil zwrócił się do niego: - Poślij po jedzenie i picie dla generała Udomiela. Nie przystoi nam trzymać tak godnego jeńca głodnego i spragnionego. A kiedy tylko Bjorn i jego szpital przeniesie się do koszar, mają przysłać tu medyka, żeby starannie opatrzył Lorda. Czy to jasne?
- Tak jest, panie kapitanie! - krzyknął żołnierz i ruszył z powrotem po schodach.
- Zastanawiałem się, co ze mną zrobicie - powiedział Udomiel po chwili ciszy.
- Przepraszam, nie miałem czasu zająć się tym wcześniej.
- Przepraszasz? - Udomiel zaśmiał się. - Przepraszasz mnie. Masz w tej chwili ważniejsze sprawy, niż jeniec zamknięty w wieży. I lepiej się nimi zajmij, bo to zwycięstwo to dopiero początek.
- Tak, wiem o twojej Armii. Dziewięć tysięcy wyszkolonych żołnierzy, którzy niedługo dowiedzą się, że jesteś naszym jeńcem.
- Zdajesz sobie sprawę, że nie jest to jedyna Armia Dominium w Valenwood? Jest też Armia Południowa, w tej chwili rozproszona, ale to kolejne dziesięć tysięcy wojowników.
- Powiesz mi o nich więcej?
- Nie, nic mnie do tego nie zobowiązuje. Ale ponowię pytanie, co ze mną zrobicie? Nie, żeby mnie to strasznie frasowało, ale lepiej wiedzieć, chyba się zgodzisz.
- Jeszcze nie zadecydowałem.
- Wielu na pewno będzie chciało mojej głowy. Najlepiej ściętej publicznie na placu przez Pałacem Namiestnikowskim.
- To już nie jest Pałac Namiestnikowski - powiedział Endoriil z triumfalnym uśmiechem na ustach. Dodał: - To znowu nasz Pałac, bosmerski, zbudowany przez naszych przodków. Będzie w nim rządził burmistrz i Rada Miasta, prawdziwa, a nie podstawiona. A ściąć cię nie pozwolę.
- Czyli okup? - drążył generał. - Zapewne sporo wam za mnie zapłacą. A pieniędzy na wojnie nigdy za wiele.
- Zobaczymy, generale. Pora na mnie, bo jest mnóstwo spraw, którymi trzeba się zająć.
- Tak, bracie merze. Wojna nigdy się nie zmienia.
Gdy Bosmer opuścił wieżę, Lord Udomiel położył się na łóżku i starał się znieść ból, który bił z klatki piersiowej i ramienia.

*

Spotkanie, które Endoriil odwlekał na sam koniec przed wyruszeniem w drogę, musiało w końcu nastąpić. Marek Verre osiodłał już dwa konie, bo mieli jechać właśnie konno, co nie bardzo odpowiadało Endoriilowi, bo jeźdźcem był słabym, ale Marek nalegał, że sprawę trzeba załatwić szybciej, bo inni czekają. Tożsamość tych innych na razie pozostawił dla siebie, ale gdy Marek był już gotowy, Endoriil zaprosił do niewielkiego namiotu Halena, niegdyś swojego najlepszego przyjaciela.

Z racji intensywności aktualnych wydarzeń dowódca Korpusu Bosmerskiego i radny miasta Arenthii postanowili, że nie będą uczestniczyć w triumfalnym wjeździe do miasta. Pozostawili to Darenowi, Darelionowi i bezpośrednio podlegającym im oddziałom. Po prostu nie mieli czasu. Endoriil nieco żałował i bił się z myślami, ale w końcu Baelian wprowadził do namiotu szefa zunifikowanych klanów - Halena, który ostatecznie opowiedział się po stronie Bosmerów, chociaż powszechnie wiadome było, że ustalił wcześniej z Lordem Udomielem udzielenie pomocy właśnie jemu.
- Witaj, stary druhu - odezwał się Halen.
Mocno się zmienił. Przed czystkami w klanach był wzorem dla Endoriila niemal pod każdym względem. Przede wszystkim wyglądał inaczej - był teraz lekko otyły, policzki zaokrągliły się i delikatnie błyszczały odbijając światło słoneczne, które wdzierało się przez nieszczelne ściany tymczasowego namiotu. Na jego ramionach wisiał długi płaszcz obłożony futrem białego niedźwiedzia, a wysadzany kamieniami szlachetnymi pas błyszczał niemniej niż pucołowate policzki. Halen wyciągnął dłoń z pulchnymi palcami w stronę Endoriila i czekał, aż ten odwzajemni gest i powitają się w stary klanowy sposób.
- Mocno się zmieniłeś... druhu... - odpowiedział, ale nie wyciągnął dłoni.

Halen złączył więc ręce za plecami, ledwo dając radę, i stąpał od prawej do lewej przed siedzącym przy biurku Endoriilem. Widzieli się pierwszy raz od niemal dwóch lat. Kiedy Endoriil walczył o życie - podróżował z karawaną Khajiita Ri'Baadara na północ, a potem próbował połączyć koniec z końcem na podgrodziu pod Białą Granią - Halen w tym samym czasie sprawował rządy w Woodmer i podbitych plemionach Hjoqmer, Annałów i Yvanni, chociaż dwa ostatnie były wybite niemal całkowicie. A po tym, jak wyglądał można było wysnuć wniosek, że dobrze mu się powodziło. Endoriil chciał spotkać się z Z'eelem, jednym z poruczników Halena, którego poznał, gdy był w Arenthii poprzednio. Problem w tym, że nie było teraz czasu, bo sam ruszał gdzieś z Markiem Verre, a dodatkowo nie chciał, by Halen dowiedział się, że potajemnie porozumiał się z jednym z jego podwładnych. Być może Z'eel mógłby rzucić nowe światło na to, co ostatnio działo się w Woodmer i w innych klanach oraz podać wiele innych przydatnych informacji. To jednak musiało poczekać.
- I ty się zmieniłeś - odrzekł Halen. - I ta zmiana chyba mocno ci służy. No proszę. Mały Endoriil, którego uczyłem niemal wszystkiego, został wielkim wodzem.

Skłonił głowę, ale Endoriil mu nie ufał, a jego słów nie traktował poważnie. Halen stracił jego zaufanie, a żeby je odbudować, nie wystarczyło rzucić się na niedobitki Altmerów. W żaden sposób nie rozgrzeszało to poprzednich postępków Halena, tego wszystkiego, co zrobił swoim braciom i siostrom. Endoriil stracił ciotkę i dwoje siostrzeńców podczas czystki w Valen. A przynajmniej był o tym przekonany.
- A teraz - ciągnął Halen - przewodzisz tysiącom Bosmerów i jesteś powodem, dla którego od tygodni Altmerowie gorączkowo słali posłów, wręcz błagając o wsparcie przeciw tobie, przeciw Demonowi Frangeldu. Stałeś się kimś, z kim muszą się liczyć. Cieszę się, przyjacielu.
- Nie nazywaj mnie tak - odrzekł Endoriil gniewnie. - Nasza przyjaźń umarła, kiedy umarli moi bliscy i kiedy zdradziłeś nasz klan.
- Twoja ciotka wciąż żyje i ma się dobrze, a czy zdradziłem, tu się nie zgodzę.
- Moja ciotka żyje?!
- Owszem, żyje i ma się świetnie. Od kiedy musiałeś odejść, opiekuję się nią i dbam, by niczego jej nie brakowało. To wyraz mojego szacunku dla ciebie i tego, co razem przeżyliśmy.
- Jakim cudem przeżyła? A jej chłopcy? - dopytywał Endoriil.
- Niestety - Halen spuścił głowę - ich nie udało się uratować. Tamtego dnia, kiedy Altmerowie wkraczali do Woodmer z mieczami w dłoniach, chciałem trzymać ich przy sobie, całą trójkę. Ale chłopcy gdzieś uciekli. Nie mogłem pozwolić twojej ciotce iść za nimi, bo ona też by zginęła. Moi zwiadowcy znaleźli ich ciała po kilku tygodniach.
- Na Y'ffre... - wyszeptał Endoriil i schował głowę w dłoniach. - Biedne dzieci... Chcę się spotkać z moją ciotką.
- Dobrze, poślę po nią. Powinna tu być za dwa lub trzy dni.
- To się dobrze składa, bo i ja wtedy wrócę - odpowiedział Endoriil i wstał od biurka. Otworzył skrzynię, z której wyciągnął swoją piękną zbroję z wizerunkiem płonącego drzewa na napierśniku i zakładał ją na siebie.
- Wybierasz się gdzieś? - spytał Halen, unosząc brwi.
- Owszem, wybieram się. Powiedz mi, Halenie... To, co stało się w przeszłości, nigdy się nie odstanie. Wspomogłeś nas w bitwie, odwróciłeś się od Altmerów i jestem ci za to wdzięczny, ale muszę wiedzieć, czy jesteś z nami, ty i twoje wojsko. Nasi bracia z Woodmer i cała reszta.
- Zawsze byłem za Valen - powiedział wódz klanów. - Być może tego nie widzisz, ale jest szansa, że w końcu to dostrzeżesz. Stało się sporo okropnych rzeczy, przyznaję. Ale gdyby się nie stały, to nie miałbym dziś dwóch tysięcy wojowników gotowych, żeby walczyć za naszą sprawę.
- Nagle jest to nasza sprawa? - wątpił Endoriil. - Zdradziłeś.
- Zrobiłem to, co uważałem za słuszne - mówił Halen, wyraźnie się unosząc. - Nie było sensu się stawiać. Dogadałem się więc z Altmerami. Jakbym się nie dogadał, to ci dranie z Hjoqmer by się dogadali i całe Woodmer zostałoby wymordowane. Zachowałem najwięcej, ile tylko mogłem. To dzięki mnie klany w ogóle przetrwały czas czystek i odbudowują swoją potęgę.
Endoriil miał mętlik w głowie. Słowa Halena miały sens, ale czy warto było poświęcać tyle żyć i tak naprawdę zmienić to, kim sam był, żeby tylko ocalić resztki klanów? A może chodziło jednak tylko i wyłącznie o władzę, a górnolotne patriotyczne słowa były tylko słowami?
- A dokąd się wybierasz, bracie? - Halen nie dawał za wygraną.
- Szczerze mówiąc sam nie wiem. Ruszam w drogę z Markiem Verre.
- Nie masz pojęcia, gdzie cię zabiera? - oburzył się Halen. - Jak możesz mu ufać, skoro nic ci nie powiedział? Dlaczego?
- Bo on jeszcze nigdy nie zawiódł mojego zaufania - odpowiedział poważnie Endoriil i wyszedł przed namiot.

Chwilę potem dosiadł konia i wraz z Markiem Verre opuszczali Korpus, gdy Darelion szykował swoich jeźdźców do triumfalnego przejazdu przez Arenthię.

II

KARCZMA GDZIEŚ PRZY TRAKCIE Z ARENTHII DO SILVENAAR
W TYM SAMYM CZASIE

W chłodne popołudnie, w otoczonej lasem gospodzie przy trakcie na północ od Silvenaar, dziesiątki elfów zażywały relaksu po ciężkim dniu pracy lub długiej podróży. Lokal był zapchany do granic możliwości. Młode elfki biegały od stołu do stołu, realizując zamówienia, donosząc świeżo upieczoną i odpowiednio przyprawioną dziczyznę, dzbany pełne wina i miodu. Na zapleczu kucharze truchtali jak szaleni, usiłując nadążyć z gotowaniem, smażeniem i doprawianiem. Droga między Arenthią a Silvenaar od kilku dni była zatłoczona jak nigdy wcześniej. Dziesiątki posłańców, żołnierzy, uciekinierów z całym dobytkiem mijały się na szlaku, bojąc się nadchodzącej wojny. W karczmie mieszały się zapachy gotowanej zupy, suszonych grzybów, pieczonego mięsa i rozlanego na stołach i podłodze wina. Do budynku weszła dwójka podróżnych - wielki, barczysty elf z kompletnie łysą głową oraz jego towarzysz, również elf, wzrostu przeciętnego, w ciemno-brązowej szacie z kapturem pokrywającym cieniem twarz. Kilku klientów zwróciło uwagę na wielkoluda, takich elfów nie widywało się często, i zaskoczonym wzrokiem odprowadziło tę dwójkę do malutkiego stolika na uboczu, gdzie siedli, zamówili po kubku wina i wtopili się w tłum. Potem wzrok wszystkich zgromadzonych wrócił do starego Bosmera z drewnianym kosturem, który siedział na taborecie w samym środku sali i popijał wino, wycierając spierzchnięte usta siwą brodą.

- Mów dalej, dziadulku, mów o Endoriilu! - krzyczały dwa małe elfy, dziewczynka i chłopiec, siedząc na ziemi tuż przed starcem. Kilkadziesiąt osób czekało na wznowienie opowieści przez mężczyznę.
- Nie dla uszu dzieci przeznaczone są historie o Endoriilu, demonie z Frangeldu, Płomieniu Bosmerów! - krzyknął dziad, potrząsając kosturem.
- No, opowiadaj, starcze - powiedział jeden ze starszych klientów, rzucając kilka miedzianych monet pod nogi dziada. - Prawda to, co mówią? Że on nie jest zwykły Bosmer? Że siły jakieś nadprzyrodzone posiada?
- Oj, bracia i siostry. - Dziad zagarnął kosturem miedziaki bliżej, pod swoje stopy. - Prawda, ale ja prawdę wam powiem prawdziwszą. Nie wszystko wam mówią Altmerowie, bo oni bojają się Endoriila, jako my bojamy się śmierci. Bo dla nich on śmiercią właśnie jest. 
Wszystkie elfy; imigranci, kupcy, myśliwi, piękne damy, a nawet zapijaczone menty zerkające znad kolejnego kufla z winem, słuchali z niekłamanym zainteresowaniem, tracąc z oczu dwójkę nowych przybyszy i wlepiając wzrok w starca.
- Powiadają - kontynuował gestykulując, upewniwszy się, że wszystkie oczy zwrócone są na niego - że na wilku wielkim i krwiożerczym do walki idzie, a zwierz ten inny jest niż wilki z puszcz naszych. Magiczny, z dalekiej północy, co bezwzględnie słucha się swego pana.
- A prawda to - krzyknął podniecony dzieciak - że oczy Endoriila nienawiścią są napełnione?!
- A, prawda, prawda. Nienawiścią i pragnieniem zemsty. Z każdym wrogiem, który pada od jego magicznego miecza śmierci, oczy jego coraz mocniejszą czerwienią się wypełniają. Krew, niczym łzy, leci mu z oczu podczas bitew, czym przerażenie budzi w Altmerach, co na sam widok jego w porty robią!
- Ja też mało nie zrobiłem - wtrącił jeden z klientów, rolnik. Czkał, nie pozostawiając wątpliwości co do swojego stanu. - Na smoku leciał i wylądował koło mojej chaty ten Endoriil. Spytał się, którędy na Frangeld i tylem go widział. Wyobrażata sobie?

Parę osób zaśmiało się, nie wierząc rolnikowi.
- Nie! Śmiać się nie wolno! - Starzec pomachał trzęsącym się palcem. Przez chwilę milczał i myślał, że w kolejnej karczmie warto dodać do opowieści wspomniany przez rolnika fakt. Nawet, jeśli to nie był fakt. Lud lubi słuchać o smokach, więc parę dodatkowych miedziaków pewnie da się zarobić. W końcu w jego fachu bardziej niż prawda, liczy się przekonanie słuchaczy, że słyszą o wydarzeniach autentycznych. W końcu kontynuował: - Nie wolno się śmiać. Bo powiadają też, że Bosmer ten umowę jaką zawarł z Daedrami bądź bóstwem jakimś i on te moce właśnie od bogów dostał, a kto nabija się z decyzji bogów, ten długo nie pożyje.
- A czy Endoriil jest bogiem? Pokona Altmerów? - spytała jedna z kelnerek, nalewając starcowi więcej wina.
- Jeśli Altmerów pokona - odparł mędrzec - to kimże my jesteśmy, by boskości mu odmawiać? Toć wielkie i potężne Cesarstwo poległo pod żelaznym butem Dominium. Bezsprzecznie tedy winniśmy mu wierność i lojalność. Bo jeśli bogiem jest, a my czcić go nie będziemy, to straszna kara spaść na nas może.
Bogobojnych słuchaczy ogarnął strach. Nie pisnęli już ani słowem.
- W bitwie niezrównany jest. Litość zna, ale Altmerów morduje na miejscu. Gdy tylko miecz swój zaczarowany wyciąga, we wszystkich towarzyszy jego wstępuje żądza mordu. Są zagładą każdej armii, która im się przeciwstawi. Rozprzestrzeniają się niczym pożar! I coraz więcej i więcej Bosmerów garnie się do nich, a płomień powiększa się, rośnie i rośnie, by Altmerów spalić, spopielić, a Valenwood wyzwolić i skąpać we krwi najeźdźców, by wzrosło nowe, niepokonane, zwycięskie! Znane są historie, gdy Bosmerowie bitwy przegrywali, wycinani w pień przez sługi Dominium, ale wtedy nadciągał on. Miecz swój wydobywał i do bitwy się przyłączał, ducha swoich towarzyszy budując i odwracając losy potyczki!
- Czy Endoriil i jego armia są w stanie pokonać Altmerów? - głośno zastanawiał się jeden z kupców, mlaskając między dwoma kęsami udka kurczęcia.
- Nikt ich nie pokona - odrzekł jeden z myśliwych, którzy odpoczywali po kilkudniowym polowaniu. - Cesarstwo poległo próbując. Jakim cudem my, Bosmerowie, mamy sobie poradzić? Siły Endoriila są duże, fakt, ale to zbieranina, a nie żadna armia... Oddziały Altmerów to zaprawieni w bojach zawodowcy. Gdzie tam naszemu pospolitemu ruszeniu do profesjonalnej armii? I to takiej...

W tej chwili zgromadzeni w gospodzie usłyszeli odgłos końskiego galopu, który ustał tuż przed wejściem do budynku. Kilka sekund później skrzypiące, spróchniałe drzwi rozwarły się, a do środka wszedł kolejny elf, posłaniec jednego z klanów, na co wskazywała mała torba ze specjalnym pojemnikiem na listy przewieszona przez ramię. Dyszał ciężko, był brudny i zmęczony. Dwóch miejscowych podprowadziło go do lady, gdzie karczmarz niezwłocznie nalał mu miodu i podsunął półmisek wypełniony niewielką przekąską, króliczym mięsem. Tradycja wiktu i opierunku na szlaku dla posłańców była świętym prawem również w Valenwood.
- Jakie wieści z północy? Jakie wieści?! - przekrzykiwali się klienci, bo nie był to pierwszy goniec, którego widzieli w ostatnich dniach. Kurierzy praktycznie zawsze dysponowali interesującymi wieściami, niektórymi byli nawet skłonni się podzielić. Od chwili wkroczenia powstańczych oddziałów Endoriila w granice Valenwood, dziesiątki posłańców codziennie kursowały między miastami.
Goniec rozpiął pas okalający jego brzuch, wziął jeszcze kilka głębokich wdechów, śmiało wychylił dzban z miodem i pił kilka sekund, za jednym razem opróżniając go. Jego twarz wyrażała zdumienie.
- Merowie! - krzyczał, rozglądając się na wszystkie strony. - Merowie! Arenthia wzięta!
- Jak to?! - krzyczały elfy, jeden przez drugiego, próbując się dopchać do posłańca. Inni łapali się za głowy, jeszcze inni wypijali zawartość swoich kufli do dna i uśmiechali od ucha do ucha. Kilku zaczęło płakać. - Jak to?! Przez kogo?!
- Przez Endoriila!

Bosmerowie zaczęli krzyczeć, trudno powiedzieć czy ze strachu, czy w przypływie nadziei, którą ta wiadomość przywołała. Arenthia była wielkim miastem, największym na północy kraju, a jednocześnie bramą otwierającą drogę na południe Valenwood. Małe elfy, brat i siostra, spojrzały w stronę stolika, przy którym wcześniej siedział wielki, łysy elf i jego towarzysz w brązowej szacie. Już ich tam nie było. Drzwi gospody skrzypiały, zamykając się za nimi.

III

Stary jednopiętrowy dom w środku gęstego lasu był ledwo widoczny w świetle zachodzącego słońca. Riordan - burmistrz położonego ledwie kilkanaście mil na południe stąd Silvenaar - wsłuchiwał się w kojący jego zmysły szum drzew. Jechał konno, a tuż za nim podążał jego syn, Cahan. Obaj byli przystrojeni w cienkie matowe płaszcze, które dominowały wśród szlachetnie urodzonych merów w Silvenaar. Do tego ich głowy zdobiły charakterystyczne czapki z pojedynczym złotym piórem na przedzie, znak przynależności do rodu Konkobarów, który sprawował władzę w mieście od wielu pokoleń. Zatrzymali się przy budynku i uwiązali konie obok innych. Z wnętrza biło aż ciepło ogniska, a światło nieśmiało wyglądało w ich stronę, gdy poprawiali swoje pasy i płaszcze, by w akompaniamencie świerszczy wreszcie skierować się do drzwi wejściowych. W końcu przekroczyli próg.
- Ha! Riordan, stary pryku! - krzyknął Yorath, pan Elden Root i podszedł, by ucałować oba policzki burmistrza Silvenaar.

Yorath był bardzo otyłym, wąsatym elfem, ale jego uśmiech zawsze sprawiał, że Riordan weselał. Ucałował policzki przyjaciela i rozejrzał się po wnętrzu. Przy stole siedzieli już niemal wszyscy, którzy mieli się stawić na tej naradzie. Mael Verre - syn Marka, radnego z Arenthii - odwiedził ich wszystkich w przeciągu kilku tygodni, proponując spotkanie, na którym mieli rozmawiać o wyzwoleniu Valenwood spod jarzma Altmerów. Jedyną reakcją Riordana był wtedy litościwy śmiech, bo jakże to możliwe - obalić rządy Dominium w Valen, kiedy absolutnie nic nie wskazuje na to, że to realne. Mało tego, kiedy w ogóle nie ma żadnej siły, która byłaby w stanie cokolwiek wskórać. Jednak jeden z kupców na szlaku powiedział Cahanowi nowinę wręcz niebywałą. Riordan spytał więc przyjaciela:
- Yorath, czy to prawda?
- Bracie kochany! Prawda to! - krzyknął pan Elden Root i podkręcił swój wąs. - Arenthia zdobyta siłami niejakiego Endoriila!
- Demona Frangeldu - dopowiedziała Aife, która rządziła w Southpoint.

Wszyscy spoważnieli, spoglądając na starszą kobietę w szalu z futra gronostaja. Ubrana była elegancko i w żadnej mierze skromnie. Diamenty lśniły na obu jej nadgarstkach i brzęczały, zderzając się, gdy wykonała najdrobniejszy nawet gest. Każdy z obecnych tu Bosmerów zachował całość lub część swojej władzy, mimo że Altmerowie nie lubili się nią dzielić. Dokonali tego na różne sposoby. Yorath oddał faktyczną władzę w Elden Root, zadowalając się pozostawieniem mu tytułów honorowych, ale też zachowując pewne zakulisowe wpływy. Adair - burmistrz Haven, który siedział już przy stole i w ciszy obserwował innych - prowadził polityczną grę z przedstawicielami najeźdźcy, a że był w tym dobry, to wciąż trzymał się na powierzchni, chociaż wielu jego sojuszników już dawno poszło na dno. Był ubrany w bardzo prostą czarną szatę ze srebrnymi guzikami i białym kołnierzem. Patrzył teraz na Aife, u boku której siedziała jej córka Aranna, na którą z kolei spoglądał Cahan, lekko się rumieniąc.

- Witajcie, szanowni merowie - powiedział Riordan ceremonialnie i usiadł na wolnym miejscu. Jego syn ściągnął płaszcz ojca i powiesił na ramieniu krzesła. To samo zrobił potem ze swoim. Riordan mówił dalej: - Jeśli dobrze widzę, to brakuje nam jeszcze organizatora tego spotkania, prawda? Gdzie jest Marek Verre?
- Zdobywał Arenthię, nasz stary Mareczek - powiedział radośnie Yorath, dolewając sobie wina. Riordan zauważył, że otyły Bosmer zdążył już sporo wypić.
- Marek zdobywał Arenthię? - wątpiła Aife. - Szczerze wątpię, aby miał osobiście chwycić miecz.
- Z tego, co mi wiadomo - dodał burmistrz Adair - to akurat pan Verre ostatnio dużo ćwiczył walkę mieczem. Pisał mi to w listach. A co do pytania pana Riordana, cóż, pan burmistrz Verre powinien zjawić się tu lada chwila, zapewne razem z rzeczonym Endoriilem, Demonem Frangeldu.
Kilkoro zgromadzonych wzdrygnęło się na tę nazwę. Byli merami światłymi, szanowanymi i  wykształconymi, ale takie opowieści jak ta o Demonie wciąż potrafiły zmrozić im krew w żyłach.
- Ach, jaki tam on demon - rozładował atmosferę Yorath. Posadził na krześle Cahana, gdy ten uporał się z płaszczami, i nalał wina jemu i jego ojcu. - Pijcie, pijcie, bo czas się dłuży o suchym pysku.

Przez chwilę w domu w środku gęstego lasu panował spory gwar. Możni wymieniali się opiniami na temat tego, co ostatnio się u nich zmieniło, o nastawieniu Altmerów i o tym, co może zmienić się po zdobyciu Arenthii. O tym, co zmienić się powinno, a co lepiej pozostawić takim, jakie jest. Nikt nie spostrzegł, że podczas rozmów dwójka młodych - Aranna i Cahan - opuściła pomieszczenie.
- No dobrze - rzekł w końcu Riordan, poprawiając złote pióro na swojej czapce. - Wszyscy chyba spodziewają się, czego ma dotyczyć to spotkanie. Chociaż Marek nie poinformował nas o tym wcześniej, to po ostatnich wydarzeniach sami możemy się domyślić.
- To oczywiste - przytaknęła Aife. - On chce, żebyśmy przyłączyli się do wojny, którą sam zaczął.
- No i może najwyższa pora! - krzyknął Yorath i wytarł dłonią wilgotne od wina wąsy. - Ile czasu możemy pozwalać tym Altmerom się panoszyć po naszej ziemi? No?!
- Każdy ze zgromadzonych tu szanownych merów - mówił Adair - miał pewne plany odnośnie walki.
- Plany to można mieć, kochasiu - prychnął Yorath - ale wprowadzać je w czyn mało kto umie. To jaja trzeba mieć! - krzyknął i spojrzał przepraszająco na Aife, która uniosła brwi z niesmakiem. - No bo planują to niektórzy już dwa lata, a nawet więcej może. I nic a nic z tego nie wynikło. Marek zadziałał, bo nasz lud cierpi i ja go wspieram z całego serca i jak przyjdzie tu i wejdzie przez, o, te tu drzwi, to ja go pierwszy przywitam i ucałuję serdecznie!

Riordan przytaknął z uśmiechem, bo i on miał dość Altmerów w Silvenaar. Tuż pod jego miastem obozowała cała Armia Północna Dominium i to na nim spoczywał obowiązek zagwarantowania im zaopatrzenia, a odbijało się to mocno na finansach miasta. Brakowało jedzenia, bo od czasu czystek w klanach ilość myśliwych sprzedających miastu dziczyznę drastycznie spadła. Nie miał żadnych szans postawienia się, bo dziewięć tysięcy wrogich elfów stacjonowało u jego bram. Gdyby się zbuntował, mógłby stracić wszystko, o utrzymanie czego tak mocno walczył.
- Czy ktoś z was wie - spytała Aife, poprawiając szal - jakie plany ma Marek?
- No Altmerów zbić i wypędzić - odrzekł Yorath.
- Ale co potem? Nie sądzicie, że skoro do tej pory każdy kombinował na swoją rękę i nic z tego nie wychodziło, to teraz Marek wejdzie tu w glorii zwycięzcy i zażąda dla siebie przywilejów?
Riordan zastanowił się. Znał Marka Verre od lat i uważał go za dobrego mera i wcale nie gorszego zarządcę, który troszczył się o tych, którymi rozporządzał. Aife z kolei zawsze była podejrzliwa, ale też przebiegła i logicznie myśląca. Stąd też całe zebrane grono doskonale wiedziało, że jej rad warto wysłuchać.
- Marek rzucił patykiem w lwa - ciągnęła rządząca w Southpoint kobieta - i ten lew potrząśnie grzywą, ziewnie i w końcu wstanie, żeby sprawdzić, kto go drażni. Ten lew śpi spokojnie u twoich bram, Riordan, to cała Armia Północna Dominium. Jej mała część została rozbita przez Marka i jego sojusznika, ale lew wstanie, przeciągnie się i ruszy w tamtą stronę. Marek nie poradzi sobie bez naszej pomocy. A tak się składa, że w trójkącie między moim Southpoint a Haven i yorathowym Elden Root leży sobie drugi lew, Armia Południowa. Ja, nawet gdybym chciała, zaryzykować nie mogę, bo ledwie kilka dni potem miałabym u bram całą armię.
- Yorathowym, ha - zachwycił się nowym słowem Yorath. - Yorathowe dziedzictwo! Ale ładnie brzmi. No, ale tak, Aife ma sporo racji, mi też byłoby trudno wesprzeć Marka.
- Poczekajmy, co powie nam pan Marek - dodał Adair.

*

Rżenie koni dobiegło bosmerskich możnych sprzed budynku. Chwilę potem drzwi otworzyły się, a stanął w nich dobrze wszystkim znany Marek Verre - były burmistrz Arenthii. Riordan nie mógł się nadziwić, że to właśnie Marek sprawił, że zaczęła się wojna, bo nie miał wątpliwości, że nie jest to mały bunt, których i wcześniej było sporo. Wszystkie skończyły się źle, a niektóre wręcz tragicznie. Zdziwienie Riordana bazowało na tym, że Marek miał zdecydowanie najsłabszą pozycję ze wszystkich, którzy zgromadzili się tego popołudnia w tej opuszczonej chatce - był zaledwie radnym. Jego determinacja sprawiła jednak, że to on wszystko zaczął. Jego determinacja i elf, który wszedł tuż za nim. Endoriil - Demon Frangeldu. Miał na sobie przepiękną zbroję, pozbawioną zbędnych zdobień, ale bardzo praktyczną, z robiącym wrażenie wzorem na piersi - płonącym dębem.
- Witam was, szanowni merowie. - Marek Verre skłonił się. - Oto Endoriil, dowódca Korpusu Bosmerskiego i mój serdeczny przyjaciel.

Rdzawowłosy elf stanął w świetle świec, a Riordan mocno się zdziwił temu, że... się nie dziwi. Ten cały Demon, którego Altmerowie się boją, a niektórzy Bosmerowie czczą, wygląda jak najzwyklejszy elf. Stał teraz przed nimi i lekko skłonił głowę. Miał przy pasie przedziwną pochwę na miecz, którego rękojeść lekko wychylała się spod podróżnego płaszcza. Yorath wstał z wysiłkiem i, lekko się zataczając, spełnił swoją wcześniejszą zapowiedź i ucałował Marka w oba policzki. Riordan zaśmiał się i poprosił obu nowych uczestników rozmów o zajęcie miejsc.
- A więc jeszcze go nie ma - powiedział Marek Verre, przyglądając się wszystkim zgromadzonym.
- Co? - spytała Aife. - To znaczy kogo nie ma? Przecież jesteśmy wszyscy.
- Jeszcze nie wszyscy - powiedział Marek i uśmiechnął się. Wstał i uniósł napełniony przez Yoratha kubek. - Czekając na ostatniego gościa naszego grona, chciałbym wznieść toast za to spotkanie. Miesiącami pracowałem na to, żeby stało się ono możliwe i żeby było czymś więcej, niż wspólną popijawą i rozmowami o tym, jak to nam strasznie źle. Wypijmy za Valenwood!
"Za Valenwood" - zakrzyknęli wszyscy i wypili toast, a Yorath ponownie wstał i ze łzami w oczach podszedł do siedzącego obok Endoriila, chwycił go za ramiona i mówił:
- A więc to ty, bracie kochany, klanowcu mój drogi, tyś jest sprawcą tego, co nas tu sprowadziło. Bo ja ci powiem, żeśmy do końca nie wiedzieli, czemu nas tu Mareczek sprowadza, ale jak tylko wieść nas dobiegła, że Arenthia wzięta, tośmy od razu wymiarkowali, co tu się dziać będzie!
- Daj mu spokój, Yorath - mówił Marek uśmiechnąwszy się. - Arenthia jest nasza, tak. W tej chwili nasi podwładni, moi i Endoriila, organizują wszystko tak, byśmy byli gotowi na przyjęcie Armii Północnej.
- A więc jednak pomyślałeś o konsekwencjach? - powiedziała Aife, nie starając się nawet ukryć uszczypliwości. - Jak chcesz pobić dziesięć tysięcy?
- Dziewięć - dodał Endoriil, odzywając się pierwszy raz, od kiedy siadł przy stole.
- Słucham? - Aife uniosła brwi i skrzywiła się.
- Już tylko dziewięć. Jak zapewne wiecie, jestem klanowcem i takie narady są mi raczej obce, więc zamiast się przedstawiać, powiem po prostu, na czym sprawy stoją.
Marek odchylił się na swoim krześle i patrzył na reakcje reszty zgromadzonych. Endoriil coraz bardziej mu imponował. Podczas bitwy pokazał swoje zdolności przywódcze, a teraz widać było, że wielka polityka i ważne narady nie tylko go nie peszą, ale wręcz mobilizują do działania.
- W tej chwili - kontynuował Endoriil - mamy około czterech i pół tysiąca merów pod bronią. Jeśli dogadamy się z przewodzącym okolicznym klanom Halenem, będziemy mieli już sześć i pół tysięcy.
- Halenem? - Adair zdziwił się. Nie on jeden. - Endoriil, z całym szacunkiem, ale Halen jest tym, przez którego Arenthia upadła. Gdyby w czasie czystek klany zjednoczyły się w walce z Altmerami, to być może do dziś Arenthia i jej okolice byłyby jedynym w miarę samodzielnym państewkiem w Valen. Zamiast tego Halen wbił nóż w plecy wszystkim rodakom.
- Marku? - spytał Endoriil. - Czy to prawda? Zdrada to wiem, że prawda, ale była szansa na samodzielną Arenthię? Wolną?
- Adair przesadza. - Marek machnął ręką. - Klany od kilku stuleci są podzielone i zdajesz sobie chyba sprawę, i to najlepiej z nas wszystkich, że Woodmer i Hjoqmer przed czystkami nie dogadałyby się w sprawie stawienia oporu Altmerom. Pewnie nie dogadałyby się nawet w kwestii tego, czy niebo jest błękitne czy może jasno niebieskie...
- Ale kwestia Halena... - Adair drążył temat.
- Tak, jest drażliwa - odrzekł pewnie Endoriil, ufając zdaniu towarzysza. - Dla mnie szczególnie, bo pochodzę z tego samego klanu, co on, ale Halen dysponuje dwoma tysiącami dobrych i bitnych elfów, za których większość mogę poręczyć. Jesteśmy tu po to, żeby dowiedzieć się, jak wy wspomożecie naszą sprawę. Bo skoro tu jesteście, to chyba znaczy, że chcecie pomóc.
- Tak, chęci są, ale środki niewystarczające - odpowiedziała Aife. - Marku, zdradź nam swój plan, w całości i bez tajemnic, a wtedy będziemy mogli zadeklarować, czy i jak pomożemy.

Słuch zgromadzonych ponownie przyciągnął dźwięk końskich kopyt i rżenia, dobiegający sprzed wejścia. Marek wstał i zaczął mówić, podczas gdy jeźdźcy na zewnątrz szykowali się do wejścia:
- Piękna Aife, szanowni bracia, mój plan za moment pojawi się w tych drzwiach. Do tej pory trzymałem wszystko w tajemnicy, bo sam nie mogłem uwierzyć w to, że jest taka opcja. Doskonale wiecie, że od czasu wkroczenia Altmerów na nasz teren jesteśmy bardziej zlepkiem klanów i miast, luźno powiązanych ze sobą. Naszym problemem nie jest rozdrobnienie samo w sobie, a raczej brak czegoś, co mogłoby nas zjednoczyć, nas wszystkich, we wspólnym dążeniu do celu. Z radością mówię wam, że po bardzo długich poszukiwaniach, które prowadziłem z synem, udało mi się znaleźć to coś. Tego kogoś.

Zamilkł na moment, a Riordan przyznał w duszy, że Marek ma całkiem niezłe zdolności krasomówcze, bo przez ciało przeszedł mu lekki dreszcz. Drzwi otworzyły się, a do środka weszła wielka postać w płaszczu z kapturem. Tuż za nim wszedł niewysoki elf, który przy tym gigancie wydawał się ledwie dzieckiem. Wielki drab zdjął kaptur, a jego spokojne i stonowane oblicze przyglądało się zgromadzonym. Elf był zupełnie łysy, a Riordan nie kojarzył go, tak jak inni zebrani.
- Oto przyszły król puszczy Valen! - krzyknął Marek Verre, unosząc lewą dłoń i prezentując gościa. - Oto Eplear drugi!
Wszyscy unieśli brwi, Yorath do tego opuścił mocno szczękę, a w sali zapanowała cisza. Riordan spojrzał na Endoriila, ale i on był zdziwiony. Dopiero po chwili niski elf zdjął swój kaptur i wszyscy zorientowali się, że to o nim mowa, a wysoki mięśniak pełni funkcję ochroniarza.
- Król? - Aife na chwilę przestała dbać o swój piękny szal. - Czyś ty oszalał, Verre? Co za niedorzeczność. Król Valenwood?
- Tak - Marek uśmiechnął się niezwykle szeroko - król Valenwood. Dziwicie się, wiem, ale pozwólcie, że pokrótce opowiem o wszystkim.
Riordan wstał i zaprosił Epleara i jego towarzysza do stołu. Obaj usiedli, Yorath nalał im wina, a Marek mógł kontynuować.
- Dziwicie się - powtórzył - i to zrozumiałe. I ja się dziwiłem, kiedy okazało się, że ten chłopak istnieje. To potomek legendarnego króla z dynastii Camoranów, samego Epleara, który tę dynastię zalożył. Nosi też jego imię. Jest jego krewnym, nie w prostej linii, ale czy to gra tu jakąś rolę?
- Panie Verre, o ile mi wiadomo - dorzucił od siebie Adair - to Camoranowie dość szybko skrzyżowali się z Altmerami, a ostatni królowie ich krwi byli już bardziej Wysokimi niż Leśnymi Elfami. Co i tak nie gra tu żadnej roli, bo dynastia wygasła.
- Wszystko racja, poza tym ostatnim. Jak już wspomniałem, chłopak ten nie jest potomkiem Epleara w prostej linii. Sam legendarny Eplear miał przecież rodzinę, a konkretnie siostrę, która z racji pewnych nieporozumień została wygnana z dworu. Następcy Epleara zadbali o to, żeby wymazać ją z pamięci potomnych, co jest dość ciekawe, bo nieliczne źródła twierdzą, że Eplear nigdy nie przestał się z nią kontaktować, poprzez posłańców i listy. Mój syn kopał głębiej, aż znalazł napomknięcia o potomkach siostry Epleara, której potomkiem jest właśnie ten chłopiec.

Wszyscy popatrzyli na niewysokiego i szczupłego blondyna o radosnej twarzy, z której jeszcze nie znikły dziecięce rysy. Chłopak miał zaledwie szesnaście lat.
- Chłopak ma szesnaście lat - kontynuował Marek - i wychował się w zaciszu miejsca, o którym większość z nas nie słyszała. Jego towarzysz nazywa się Allen i składał przysięgę wierności, tak samo jak cała Straż Królewska, bo tak się sami nazywają.
- Straż Królewska powinna strzec króla, którego w Valen nie ma - przerwała Aife - a nie jakiegoś podrostka, któremu ktoś wmówił, że ma szlachetną krew.

Allen trzasnął pięścią w stół tak mocno, że wino wylało się z kilku kubków. Popatrzył w oczy siedzącej po przeciwległej stronie stołu Aife i mruknął coś pod nosem. Coś bardzo, ale to bardzo niemiłego. Po chwili wstał i adresował swoje słowa do wszystkich, ale oczy miał wlepione w Aife, która poczuła się bardzo nieswojo.
- Eplear jest jedynym dziedzicem rodu Camoranów - mówił głosem bardzo niskim. - Mój ojciec i jego dziad przed nim, i jego dziad jeszcze wcześniej chronili potomków Epleara, jedynych, którzy przetrwali do dziś. I dziś właśnie opieka nad jedynym w tej chwili Camoranem jest moją odpowiedzialnością tak, jak odpowiedzialność za jego dzieci będzie spoczywać na moim synu. Marek Verre znalazł nas i postanowiliśmy, że dość już z siedzeniem w izolacji. Nadszedł czas walki o królestwo Valenwood.
- Jak wszyscy doskonale wiecie - podjął po chwili Marek - król Eplear założył Dynastię Camoran, a data jej założenia została uznana za najwcześniejszą datę w historii Tamriel, rok zerowy pierwszej ery. Mamy tu potomka legendarnego Epleara. Lud za nami pójdzie, jestem tego pewien. Pytanie brzmi, czy pójdziecie i wy?
Cisza trwała bardzo krótko, bo Yorath energicznie wstał z krzesła i podszedł, by wycałować policzki chłopakowi, który miał zostać królem Eplearem drugim. Allen jednak zatrzymał otyłego Bosmera niezwykle silnym ramieniem i delikatnie go odepchnął.
- Och - powiedział Yorath, spoglądając w górę, w oczy o dwie głowy wyższego giganta. Roześmiał się głośno. - Ha, ha! A niech mnie robale zjedzą, jeśli w takiej dla historii naszej rasy ważnej chwili, miałbym nie wesprzeć takiej inicjatywy! Jestem z wami!
Endoriil i Marek uśmiechnęli się. Riordan myślał, co ma powiedzieć. Już świtało mu w głowie to, że Armia Północna lada dzień ruszy sprzed jego bram, by stawić czoło Endoriilowi. Wtedy mógłby powołać swoich wojowników i ruszyć na Altmerów od tyłu. To mogłoby się udać, jeśli lud naprawdę dałby się ponieść fali entuzjamzu, który wyniknie po koronacji, bo Riordan był pewien, że koronacja musi nastąpić lada dzień. To sprawi, że ich siły nie powiększą się delikatnie, a wręcz pomnożą. Riordan patrzył na innych.
- Ja pomóc nie mogę - rzekł Adair i poprawił swój biały kołnierz. - Miasto, które mam pod swoją opieką, jest w tej chwili w zasięgu Armii Południowej, a do tego granica z Elsweyr jest bardzo blisko. Zmiażdżyliby mnie, i Aife też.
- Tak - przytaknęła kobieta. - Jesteśmy oddzieleni od reszty tysiącami Altmerów i nie mielibyśmy dokąd uciekać, jeśli zwróciliby się w naszą stronę. Chyba że w morze. Tak, potopiliby nas w morzu.

Adair i Aife są na nie i zapewne mówią to szczerze - wsparcie z ich strony jest nierealne, nie w obecnej sytuacji. Yorath z Elden Root już wyraził chęć poparcia, chociaż ryzykował wszystkim, co posiadał. Najbliżej wszystkiego był właśnie Riordan, przecież jego miasto było raptem kilkanaście mil stąd. Spojrzał na swojego syna, który wrócił już ze schadzki z córką Aife, i zastanawiał się, co zrobić. Zawsze chciał przekazać synowi władzę na łożu śmierci, a zaczynał się czas wojenny, w którym pewna jest tylko śmierć. Decyzja, którą podejmie, miała wpłynąć nie tylko na niego, ale też na Cahana i jego przyszłe dzieci. Rozmyślał tak długo, aż wytrącił go z tego stanu głos Marka Verre.
- Riordan? - powiedział z nadzieją w głosie. - Co powiesz?
Riordan ściągnął ze swojej głowy czapkę i pocałował złote piórko, symbol trwałości i ciągłości jego rodu, rodu Konkobarów.
- Jestem z wami - powiedział w końcu i założył czapkę z powrotem. - Kiedy tylko Armia Północna ruszy na was, powołam pod broń wszystkich merów, których tylko znajdę i ruszę z odsieczą do Arenthii.

Endoriil i Marek zacisnęli pięści, młody Eplear uśmiechnął się i patrzył na rdzawowłosego elfa z zaciekawieniem.
- To kiedy koronacja? - spytał Riordan i wychylił kubek z winem.

--------------------------------------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ