czwartek, 28 listopada 2013

TES "Taki los" - odcinek IV

THE ELDER SCROLLS
"TAKI LOS"


Odcinek - Poprzedni - Następny


ODCINEK IV
ZBROJA

Miłość

Czym jest miłość? Czymże jest to uczucie, które od setek, a nawet tysięcy lat towarzyszy nam, od kiedy tylko nas dopadnie, aż do momentu, w którym wyzioniemy ducha. Nie słabnie, nie znika, nie rozpływa się, bo nie mowa tu o miłości chwilowej, zwanej zauroczeniem, bądź namiętnością, których na świecie jest aż zbyt wiele. Miłość, o której mowa, jest połączeniem obu, a zarazem czymś zupełnie innym, wielokrotnie większym. Jest czymś, co od wielu wieków nieudolnie próbują opisywać poeci, bardowie, pisarze, a nawet podlotki, kreśląc miłosne wyznania na miejskich murach, bądź wycinając je na drzewach. Nie mowa tu także o uczuciu odwzajemnionym, bo wzajemność wcale nie jest jej warunkiem. Ona po prostu następuje, dzieje się i trwa w naszych sercach, aż do ostatniego uderzenia, do ostatniego tchu. Nieprawdą jest, choć wielu mówi inaczej, jakoby każdy jej doświadczał, jakoby przeznaczone każdemu było jedną taką w życiu mieć. Wielu żyło i umarło bez poznania jej smaku. I chociaż wiemy, dlaczego świecą gwiazdy, czemu pada deszcz, a nawet potrafiliśmy okiełznać coś, co wydawało się nie do okiełznania, czyli magię, to nikt nie wie, dlaczego miłość, ta prawdziwa, wielka, niektórych spotyka, a innych pomija. Nie wiemy, czy ma własną wolę, czy coś nią kieruje. Po prostu nadchodzi, rozgaszcza się w sercu i sprawia, że ma ono po co bić. Mowa o czymś bezwarunkowym, o chęci poświęcenia się dla drugiej osoby, o pragnieniu sprawiania, by uśmiech nigdy nie znikał z umiłowanej twarzy, nawet kiedy siwe włosy zabarwią skronie, a twarz przyozdobią oznaki starości.

Tak jest, tak było i będzie i nie nam, maluczkim, rozstrzygać takie sprawy. Obawiam się, że i wszechmocni Bogowie, w których istnienie wierzymy, nie znają prawdziwej natury tego uczucia, tego żywiołu, którego zrozumieć nie sposób i jeśli tylko nas dopadnie, to już nie puści i będzie ofiarę swą w niewoli trzymać na wieki. A ofiara nie chce, żeby oprawca okazał łaskę, bo owa niewola jest słodsza niźli świeże owoce, niż namiętny pocałunek młodej dziewczyny, niż wszystkie inne rzeczy sprawiające cielesną rozkosz. Bo mowa tu o czymś, co jest rozkoszą nie tylko cielesną, ale i zmysłową, co sprawia, że czujemy lekki ucisk brzucha, dłonie pocą się, a usta drżą z emocji. To coś, co sprawia, że cierpimy codziennie, kiedy ukochanej osoby przy nas nie ma, a czasem przeżywamy katusze również, kiedy ona jest. Uczucie to, niby tak ulotne niczym motyl unoszony na wietrze, jak życie nowonarodzonego dziecka, a zarazem trwalsze niż granice państw, niż pory roku, niż kamienne mury największych twierdz.

Tak, o tym właśnie mowa i jeśli w swoim życiu spotkacie to uczucie, jeśli ono was doścignie i otuli swą przesłodką radością i goryczą bólu, to Bogowie jedni wiedzą, czy winniście się cieszyć, czy płakać. A może jedno i drugie, bo ja nie wiem. Słowa to słowa, miłość to... cała reszta.

Fragment z: Ri'Baadar al'kefir an'Ulmin nasto'Goor, Podróże po Skyrim, przemyślenia.


I



Dziś

Wyszedł na taras w mieszkaniu na piętrze gospody. Okolica była już spokojna, ale wciąż widać było grupy pijanych ludzi radośnie zataczających się po wąskich uliczkach Laanterii. Z kierunku wschodniego powoli podnosiło się słońce, jakby wyłaniając się z mroku ciemnego oceanu i czyniąc świat piękniejszym. Ściany pięknie wymalowanych kamienic - obficie wystrojonych kwiatami, szarfami oraz barwnymi flagami - stawały się wręcz dziełem sztuki pod wpływem promieni słonecznych. Elf stał na tarasie w czarnej, gładkiej i niezwykle lekkiej koszuli. Nie żałował jej zakupu. Wydawało mu się, że nie waży ona więcej niż jedwabny błękitny szal, który zapamięta do końca życia - był tego pewien. Szerokie drzwi na taras, w tej chwili rozwarte do granic możliwości, sprawiały, że chłód nocy wdzierał się do środka, unosząc delikatnie wspomnianą część damskiej garderoby. Podmuch wiatru wyciągnął ją z pomieszczenia i unosił w stronę miejskiego rynku, ale elf zdołał chwycić szal. Przyłożył go do nozdrzy i delikatnie pociągnął nosem. Ta woń przypominała mu zapach świeżutkiej rosy, dokładnie taki, który pamiętał z Woodmer. Wiedział, że teraz będzie też przypominać ją. Odwrócił się, spojrzał w głąb pomieszczenia, w które powoli wdzierało się słońce, jakby nieśmiało, będąc pod wrażeniem istoty, która leżała na dużym łóżku obłożonym bordową pościelą. Zobaczył ją, bezbronną, niewinną, piękną, niezwykle zmysłową. Uśmiechnął się, kiedy zalotnie uniosła powieki, sugerując mu jednocześnie dłonią powrót do łóżka. Zanim przymknął drzwi tarasu, poprawił zasłony, szczelnie zamykając całe pomieszczenie dla promieni słonecznych. Chciał ją mieć tylko dla siebie. Jeszcze tylko kilka godzin.


II



Dzień wcześniej

Podróż na północ trwała już dwa dni. Po wspólnej uczcie noc przed wyjazdem z Septimii członkowie karawany zdawali się weselsi, a przede wszystkim rozmowniejsi niż wcześniej. Endoriil poczuł rozluźnienie z powodu coraz większej odległości dzielącej go od Altmerów, Ri' Baadar, z racji nie spotkania żadnego patrolu cesarskiego na bocznych drogach, był spokojniejszy o swój tajemniczy ładunek. Adan i Wesley okazali się gadułami, pierwszy mówił przede wszystkim o młodych i kształtnych niewiastach, drugi wolał wspominać smak świetnie przyrządzonego przez Ri jeleniego mięsa. Ich ojciec - Siwy - nie miał już oporów przed rozmową z elfem, który zdobył sobie jego zaufanie pamiętnym polowaniem. Endoriil poczuł się częścią grupy na tyle, że opowiedział im swoją historię, zdradę Halena i brak pomysłu na przyszłość. Towarzysze kiwali głowami, próbując znaleźć jakąś radę, bezskutecznie, ale zdawało im się, że elf po prostu potrzebował wyrzucić to wszystko z siebie. Potem rozchmurzył się i zaczął się wypytywać o kierunek jazdy.

- Zbliżamy się do Laanterii - odpowiadał mu Wesley. Adan uśmiechnął się od ucha do ucha na dźwięk tej nazwy. Endoriil dostrzegł to. 
- Adan - pytał - skąd ten uśmiech? Jest tam coś godnego uwagi?
- Oj, Endoriilku, rzekłbym, że nie ma absolutnie nic - odpowiadał rozradowany blondyn - ale nasz fart polega na tym, że właśnie dziś wieczorem jest tam wielkie święto, chyba na cześć jakiegoś bóstwa. Zabawa będzie, winko, damskie wdzięki na wyciągnięcie ręki. Powinniśmy dotrzeć, zanim wszystko się zacznie. Byłem tam dwa lata temu, jak ten festyn był. Połowy nie pamiętam...
- Boś się spił niemożebnie - przerwał mu ojciec, śmiejąc się.
- No tak - Adan kontynuował - ale powiem ci, elfie, że i rok temu tam byłem, ale w czasie innym. Nie do poznania, przysięgam. Brzydka, szara, zabita dechami dziura, nie lepsza od Septimii. Ale teraz... Oj, będzie zabawa, mówię wam.

Endoriil uśmiechnął się. Powożący pierwszy wóz Ri' Baadar od dwóch dni co kilka chwil dotykał swojego lewego górnego kła, który chybotał się na wszystkie strony, ale wciąż uparcie trzymał się szczęki. Być może z tego właśnie powodu Khajiit wydawał się najmniej radosny z całej grupy. Co jakiś czas wyciągał swój poszarpany notatnik i spisywał kilka wersów.
- Co opisujesz, Ryba? - pytał Wesley.
- Ach, przemyślenia jego. Nic to wielkiego, ale pisać trzeba, by umiejętności tej cennej nie tracić.
- Szefie - do rozmowy przyłączył się Adan - ale szefa nikt nie rozumie poza nami chyba na tym świecie. Elf coś zaczyna kumać także, ale mało kto poza nami wie, o co szefowi chodzi. Ta cała - podrapał się po głowie, myśląc - trzecia... Tak, trzecia osoba, to każdemu, co czytać potrafi, w głowach pomiesza przecie.
- Ty się nie martw o to, Adanie - uspokajał go Ri. - On pisze w sposób uniwersalny, przestrzegając norm języka, w którym dzieło tworzy. Pierwsza osoba tam używana jest.
Wszyscy się zdziwili i popatrzyli na szefa. Skoro potrafi pisać bezbłędnie, to dlaczego nie chce tak mówić? Ri' Baadar odpowiedział, nie czekając na pytanie:
- Przyzwyczajenie chyba. Naturalnie on tak mówi od lat wielu. Zmieniać nie ma ochoty, bo nie widzi sensu w tym.
- Co oni w ogóle świętują? - Endoriil zmienił temat.
- A kij wie - zdziwił się Adan. - Ważne, że pobawić się można. Tych świąt i tak nikt by nie spamiętał.

Po upłynięciu kolejnej godziny przekonali się, że Adan mówił prawdę. Słońce na bezchmurnym niebie sprawiało, że błotna Septimia przegrała z Laanterią w przedbiegach. Niewielkie, ładnie odmalowane kamieniczki wyglądały imponująco. Były przyozdobione w sposób niezwykle obfity. Już na przedmieściach, kiedy mijali chłopskie chaty, widzieli ich mieszkańców, którzy przystrajali swoje na pierwszy rzut oka brzydkie chałupy w taki sposób, że niejeden bogacz z innych rejonów kraju poczułby nutkę zazdrości. Gdy wjeżdżali w głąb miasta, zatrzymało ich dwóch strażników miejskich. Obok stał mężczyzna w brązowej szacie z kapturem. Przyglądał się, opierając o ścianę kamienicy i spożywając jabłko.

- Witamy, panowie podróżnicy - mówił jeden ze stróżów prawa, młody z delikatnym wąsem i nierówno przystrzyżonymi włosami, które wyglądały jak porozrzucane siano, takiej też były barwy. - Wozy musicie zostawić tutaj, przy innych. Tłumy na rynek walą, jak to zawsze w nasze święto bywa. Dalej tylko na nogach własnych przejdziecie. Życzymy miłej zabawy.
Gdy strażnicy się oddalili, Ri podszedł do nieznajomego w brązowej szacie i wcisnął mu w dłoń zwitek papieru, jakby jakąś wiadomość. Reszta nie pytała - i tak by nie powiedział. Podróżnicy usłuchali polecenia i zostawili wozy w miejscu, gdzie stało już kilkadziesiąt podobnych. Tuż przed zejściem na ziemię, Ri' Baadar odezwał się do wszystkich:
- Słuchajcie go, bo ma coś do powiedzenia - zaczął, wyjmując z kieszeni swojej wyblakłej fioletowej szaty trzy sakiewki i rzucając je Adanowi, Wesleyowi i Siwemu. - Do tej pory droga dobrze idzie nam. Przed czasem nawet trochę jesteśmy, więc poswawolić trochę można. Macie to na wydatki drobne. Nie sprawcie tylko, by go ciągali po posterunkach straży, jak to się już zdarzyło. Kłów mu brakować zaczyna...

Najemnicy poczęli się cicho śmiać i bezzwłocznie ruszyli w stronę rynku. Endoriil został przy Ri. Sakiewki nie dostał, bo nie był w planach na tę podróż. Zastanawiał się, co ma robić z tym wolnym czasem, ale towarzysz rozwiał te myśli.
- Przejdź się z nim, elfie - powiedział Ri, zwinnym kocim ruchem zeskakując z wozu. W ręku miał niewielki worek, który schował pod szatą. Ruszył wąską uliczką. - Sztylet weź, lub ten topór mały. Nie pytaj go jeszcze po co.
- Jak mam nie pytać? - Endoriil zmarszczył brwi, szybko chwycił za topór i wsunął go sobie za pasek, doganiając towarzysza. - Mordować mamy? Wyjaśnij, cokolwiek.
- Hmm - Khajiit popatrzył na Bosmera. - Dobrze. On powie co nieco. Od początku trasa przechodzić miała przez to miasto. Pośrednik pracuje tu, który może cenę podać i rynek zbytu na towar, który on posiada.

Endoriil poczuł się wyróżniony. Ri zaufał mu na tyle, żeby wtajemniczyć go w w swój tajemniczy biznes. Miał nadzieję, że został wybrany nie tylko ze względu na to, że najlepiej posługuje się bronią. Resztę drogi przeszli w milczeniu. Ku zdziwieniu elfa wyszli z miasta i szli brzegiem rzeki około piętnastu minut. Tam znaleźli niepozorny dom, wyglądający na opuszczony. Ri' Baadar podszedł do drzwi, rozejrzał się. Wokoło nikogo nie było - tak jak myślał. Czas świąt, jakichkolwiek, to idealny moment na przeprowadzanie interesów, szczególnie tych szemranych i nielegalnych. Endoriil instynktownie sięgnął dłonią za pasek i delikatnie poruszał palcami po broni, którą ze sobą zabrał. Po kilku sekundach drzwi otworzyły się, mimo że Ri nie zdążył zapukać, a wnętrze domu stało przed nimi otworem. Weszli nieśmiało. Kiedy byli już na środku ciemnego pomieszczenia, nagle zapłonęły cztery pochodnie umieszczone w rogach domostwa. Zdezorientowani przybysze rozglądali się zaniepokojeni. Zdziwili się jeszcze mocniej, kiedy dosłownie metr przed nimi zmaterializowało się biurko, przy którym siedział szarmancki mężczyzna w eleganckiej szacie. Czarny strój, wyszywany od szyi do pasa złotymi guzikami. Włosy miał króciutkie, czarne, a pod nosem widniał dbale przystrzyżony wąs. Człowiek siedział na krześle, opierając łokcie o powierzchnię biurkowego drewna. Endoriil zacisnął dłoń na toporze. Obcy oparł podbródek na złączonych dłoniach i zaczął rozmowę:

- Kocie, mógłbyś uspokoić swojego kolegę - spojrzał w stronę dłoni elfa - bo gotów zabić, zanim w ogóle się odezwę.
Ri spojrzał na towarzysza i skinieniem głowy nakazał usłuchanie polecenia. Kiedy ten odsunął rękę od topora, Khajiit wysunął zza szaty worek i bez zwłoki wysypał zawartość na biurko.
- Oj, Ri' Baadar - powiedział dziwnym tonem elegant, zaśmiał się dziwnie, ale spoważniał, gdy tylko zobaczył, co przywiózł jego gość. - Co tak bez grzecznościowych form? Lubię je, szczególnie w twoim wykonaniu.
- On w interesach przyszedł tu, Octaviusie. Od lat paru odwiedza cię on i wierzy, że ty nie spróbujesz oszukać go. Oczy świecą ci się. On szuka miejsc, gdzie dostanie za to pieniądze największe. Piętnaście procent proponuje ci, gdy tylko sprzeda to.

Endoriil zdziwił się. Na biurku leżały fragmenty czarnego kamienia, ładnego, fakt, ale nie widział w nich niczego nadzwyczajnego, poza tym, że ładnie odbijały światło bijące od pochodni. Po reakcji Octaviusa widział jednak, że dawno nie miał w zasięgu ręki tak cennego towaru. Pośrednik oparł się o wygodne krzesło i myślał, próbując sprawiać wrażenie niewzruszonego.
- Powie on mi - Ri' Baadar spytał z czystej ciekawości - dlaczego straszył Khajiita i jego przyjaciela? Magiczne sztuczki jakieś, on nie lubi tego. Ostatnio normalnie interes był, bez rzeczy takich.
- Ach, to - odrzekł Octavius niedbale. - To tylko takie błyskotki. W mieście pojawiła się czarodziejka jakaś. Na festiwal przyjechała chyba. Jakem usłyszał, to posłałem po nią, co by mi nieco unowocześniła działalność. I mam tych parę bajerów. Dobra jest dziewucha w iluzji, przyznaję, ale w innych rzeczach chyba jeszcze lepsza - zaśmiał się obrzydliwie, oblizując wargi. - Nie próbowałem jednak skosztować jej innych zalet, całkiem ponętnych, bo w żabę jaką by mnie zamieniła, a może i co gorszego. Nigdy nie wiadomo, co czarodziejkom do głowy przyjść może, prawda? Ile tego masz?

Jego goście nie zdecydowali się odpowiedzieć na pierwsze pytanie, na drugie Ri' Baadar odrzekł:
- Worków cztery, większych niż ten.
- Czterdzieści procent dla mnie. Musisz wziąć pod uwagę, że raz, towar zakazany. Dwa, w Cesarstwie nikt ci tego nie kupi, za granicą szukać trzeba, najlepiej Hammerfell, Skyrim. Dlatego procent czterdzieści.
- Octaviusie. On do ciebie przyszedł, bo ci ufa. Że towar zakazany, dlatego procent piętnaście, a nie dziesięć. To, że na północ iść trzeba to on wie i tam właśnie zmierza. Po znajomości starej on dwadzieścia procent da. Jeśli kupca mu znajdziesz.
- Jeśli uda ci się to sprzedać, to będziesz ustawiony do końca życia. - Octavius podrapał się po nosie, nie spuszczając wzroku z Ri.
- On kupi w końcu nową szatę, przyda się mu.
- Szatę? - pośrednik zirytował się. - Za to, co dostaniesz, kupisz sobie tron w jakimś niewielkim państewku. Trzydzieści procent. Moje ostatnie słowo, beze mnie nie znajdziesz kupców, wiesz o tym.
- A jednak on spróbuje - Ri odrzekł i podniósł się, kierując kroki w stronę drzwi wyjściowych. Endoriil pozbierał pośpiesznie kamienie do worka i podążył za nim. - Za rozmowę dzięki, Octaviusie. Do zobaczenia następnym razem.

Kiedy drzwi się zamknęły, pośrednik uderzył pięścią w stół i wyszeptał przez zęby:
- Do zobaczenia, kocie. I to szybciej, niż ci się zdaje.


III



Endoriil nie był pewien, czy powinni się rozdzielać. Miał wrażenie, że Octavius poczuł się urażony i może chcieć się odegrać na Ri, ale ten uspokajał towarzysza, że mają spokój, przynajmniej do jutra. 
- Idź zabawić się i ty - powiedział Ri' Baadar i wyciągnął z kieszeni swej szaty niewielką sakiewkę z monetami. - Zasłużyłeś. Jak zobaczył ciebie, stracił chęci na naciskanie. Wieczorem w karczmie na rynku się widzimy, dobrze? Do tego czasu rób, na co masz ochotę, a i on zrobi podobnie. 

Ri odszedł w bliżej nieokreśloną stronę, a Endoriil miał czas, by rozejrzeć się po mieście. Była piąta po południu, zbliżał się wieczór, ale zabawa już trwała w najlepsze. Laanteria składała się z wąskich, brukowanych uliczek, przez które przesuwały się dziesiątki ludzi. Wszyscy zmierzali w stronę rynku, na którym miały być główne atrakcje. Endoriil dostrzegał mnóstwo przepychu. Ubiory kobiet były imponujące, ozdoby, o których istnieniu elf nie miał pojęcia lśniły w dekoltach pięknych dam, były wpięte w ich włosy i błyszczały odbitym słonecznym blaskiem. Radośnie biegające dzieci co chwilę trącały podróżnika, który czuł, że w całym tym towarzystwie wygląda jak obdarciuch, mając na sobie ledwie swoje znoszone spodnie z jeleniej skóry i sznurowaną pod szyją szarą koszulę. Wielobarwny tłum zaciągnął go na sam rynek, gdzie Endoriilowi trudno było ogarnąć mnogość wydarzeń, które widział. W jednym rogu stał człowiek ubrany w niezwykle kolorowe szaty, nic nie mówił, uśmiechał się tylko w dziwaczny sposób, tańczył skakał i... pluł ogniem. Elf nigdy nie widział czegoś takiego; najpierw się przestraszył, ale okoliczni ludzie byli zachwyceni, a i skaczący wokoło nich dziwak uśmiechał się mocniej, słysząc dźwięk monet spadających do ustawionego na ziemi kapelusza. Po drugiej stronie rynku była ustawiona mała scena, na tyle malutka, że aktorzy się na niej nie mieścili. Grały za to ich dłonie, które przystrojone były w małe bajeczne kostiumki. Scenę, w której dzielny rycerz ratował księżniczkę z paszczy smoka, oglądały dziesiątki dzieci siedzących na ziemi i autentycznie bojących się o los szmacianych laleczek. Urzeczony Endoriil usiadł obok szkrabów i sam zaczął obawiać się o los czarnowłosej piękności. Przedstawienie obejrzał do końca i bardzo cieszył się, że skończyło się dobrze. Żałował, że w prawdziwym życiu często bywa inaczej.

Chwilę potem nad kamienicami, z których znikały już ostatnie promienie słońca, pojawiły się sztuczne ognie i fajerwerki. Barwne iskry osiągały różne kształty i wysokość. Elf widział niedźwiedzia i wilka, dostrzegł też smoka. Wszyscy widzowie otwierali szeroko buzie i z zachwytem podziwiali dzieło sztuki. Endoriil przypadkiem spojrzał w lewo i... zobaczył ją. Drobna blondynka w bordowej sukni do ziemi. Kreacja odsłaniała jej ramiona, piękne ramiona, którymi wymachiwała teraz powoli. Zrozumiał, że to ona jest autorką wspaniałego widowiska na niebie nad Laanterią. Jedyną magią, jaką widział do tej chwili, były czary ściśle związane z lasem. Oswojenie zwierząt, krótkotrwałe zauraczanie ich, czasem leczenie rannych myśliwych przez druidów, ale nigdy czegoś takiego. Czarodziejka z włosami do ramion miała zamknięte oczy, delikatnie machała głową w rytm ruchów swych dłoni. Wyglądała, jakby słuchała muzyki. W końcu przestała, ostatnie fajerwerki zaczęły opadać i tracić swe magiczne właściwości. Wzięła głęboki wdech, otworzyła oczy i dostrzegła przyglądającego się jej elfa. Podczas burzy oklasków, które słyszała za swój pokaz, przeszła tuż obok niego. Myślał, że zaraz się do niego odezwie, nie wiedział, co miałby odrzec, był zauroczony. Czuł ścisk w brzuchu i suchotę w ustach, kiedy spojrzała na niego swymi błękitnymi oczami, czuł, że chciałby w nich utonąć, już, natychmiast! Na jej zgrabnej szyi w mgnieniu oka zmaterializował się szal koloru tego samego, co jej oczy. Nie zatrzymała się przy nim. Przeszła obok, wchodząc do dużej gospody, w której już świętowano, co wyraźnie było słychać nawet z pozycji Endoriila. 

Teraz oddychał głęboko, czując, jak trącali go inni ludzie, również podążający do wnętrza gospody. Rynek był niemal wyludniony. Wszyscy weszli do środka wielkiego budynku. Kątem oka dostrzegł tylko młodego mężczyznę z ciemnym zarostem i równie ciemnym ubraniem. Przy ozdobionym ćwiekami pasie dzierżył on krótki miecz. W przeciwieństwie do innych, nie wszedł do karczmy. Wyglądał, jakby na coś, lub na kogoś czekał. Roztargniony Endoriil usiadł na ławce przed gospodą i nie mógł przestać myśleć o ślicznej czarodziejce sprzed chwili. Chciał ją poznać, ale nie miał pojęcia, co mówić. Poza tym, miał świadomość, że jego ubiór musiałby wywołać śmiech tak wytwornej młodej damy. Postanowił jak najszybciej to zmienić. Wstał z ławy i podszedł do jedynej osoby, która stała na placu.

- Proszę wybaczyć - zagadał. - Krawca jakiegoś w okolicy znajdę? Albo miejsce, gdzie ubranie jakieś ładne kupić można?
Młody mężczyzna autentycznie zdziwił się pytaniem, grymas na jego twarzy był trudny do rozszyfrowania.
- Krawca? - odparł powoli. - Tam, gdzie wozy zatrzymywała straż, jakieś warsztaty widziałem.
- Dzięki wielkie - Endoriil uśmiechnął się. - Miłego świętowania. Można w ogóle spytać, co świętujecie? Bo do tej pory nie wiem.
- Ja nie wiem. - Mężczyzna rozglądał się po pustym rynku. - Przyjezdny jestem.
Bosmer nie kontynuował tematu. Poszedł czym prędzej do wskazanego miejsca i faktycznie znalazł stoisko krawca. Ten pakował się już do mieszkania obok, chcąc zdążyć na popijawę w gospodzie, ale na widok klienta zatrzymał pakowanie.
- Ach, klient, klient. Słucham pana - zaczął, ale dostrzegł ubiór elfa i skrzywił się delikatnie. Momentalnie zobaczył też broń za paskiem. - W czym mogę pomóc?
- Ubrania potrzebuję eleganckiego.

Krawiec uśmiechnął się radośnie. Przez moment wydawało mu się, że elf spróbuje go obrabować. W tym przekonaniu upewniał go topór za paskiem klienta. W ostatnim czasie, po rzezi w Valenwood, drogi zostały zalane bosmerskimi uchodźcami. Wielu z nich, nie mając żadnych perspektyw na pracę, zostawało rozbójnikami i terroryzowało okolicę, nie raz zachodząc za skórę mieszkańcom tego miasta. Po otrzymaniu większości z zawartości sakiewki klienta, człowiek wyciągnął z jednej z zamkniętych już szaf cienką czarną koszulę, prostą w projekcie, ale niepozbawioną ozdób. Cieniutkie złote nitki zdobiły końce obu rękawów, tworząc na nim wzory o bliżej nieokreślonym kształcie. Elf kupił jeszcze spodnie z podobnego, nieznanego mu materiału i chciał już wychodzić, ale sprzedawca zatrzymał go.
- Dziewczyna? - powiedział z uśmiechem.
Elf kiwnął głową twierdząco.
- Hmm - mężczyzna zamyślił się. - A co mi tam. Idź na zaplecze, wanienka tam jest nieduża, rzadkość takie coś posiadać, uwierz. Dobry człowiek jestem i na miłość i szczęśliwość patrzeć lubię, a widzi mi się, żeś zakochany. Umyj się w tej wanience, bo brud masz i na twarzy i na rękach. Wszędzie pewno. 

Po szybkim wyszorowaniu wszelkich możliwych miejsc na ciele, Endoriil wyskoczył z wanny, skorzystał z jednego z ręczników i przywdział nowe ubranie. Jego rdzawe włosy do ramion suszyły się na tyle długo, że, po użyczeniu brzytwy od krawca, zdążył się ogolić. 


IV


Gdy przechodził obok ławek przy samej gospodzie, zobaczył go Adan, który siedział na jednej z nich wraz z nieco otyłą rudowłosą dziewczyną i przymilał się do niej z lubieżnym uśmiechem. Zobaczył go, ale... nie poznał i wrócił do zalotów. Elf faktycznie wyglądał zupełnie inaczej. Elegancki ubiór, brak zarostu i włosy związane z tyłu w kuc. Nie czuł się zbyt pewnie, ale chciał zrobić na czarodziejce jak najlepsze wrażenie. Rynek był pusty, ale już kilkanaście metrów od gospody czuć było kipiącą w niej radość. Kiedy Endoriil był kilka kroków od drzwi wejściowych, usłyszał brzdękanie strun, z pozoru delikatne, a jednak doniosłe, przebijające świąteczny gwar. Elf zatrzymał się, słuchał chwilę, aż odwrócił się w stronę, z której dobiegał dźwięk. Podszedł kilka kroków i zobaczył człowieka z kilkudniowym zarostem, nieco zaniedbanego. Siedział na gołej ziemi, a w rękach trzymał lutnię, na której grał. Melodia była zupełnie nie pasująca do tego święta, a przynajmniej do tego, jak wszyscy je tu obchodzą, bo elf wciąż nie wiedział, co się dziś w Laanterii celebruje. Bard szarpał struny, tworząc muzykę piękną, wzniosłą, ale... smutną. 

Śpiewał:
 Magicznych na niej rytów

Dziś nie odczyta nikt

Ale wykuta z mitów

I wieczna jest jak mit

Do ciała mi przywarła

Przeszkadza żyć i spać

A tłum się cieszy z karła

Co chce giganta grać


Śpiewał z pasją, pot ściekał mu po skroniach, gromadząc się na końcu brody, formował krople i spadał na ziemię. W tej chwili dwie dziewczyny przechodziły obok, wyraźnie pijane. Ledwie parsknęły, słysząc śpiew samotnika, idąc chwiejnym krokiem w stronę gwaru z gospody. Wydawało się, jakby człowiek ten wołał do bawiących się, aby wyszli do niego i słuchali, bo on mówi do nich właśnie. Głos miał mocny, dźwięczny. Nikt nie wychodził, a on śpiewał dalej, jakby z rozpaczą, ale też z przekonaniem, wiarą:

 Lecz choć zaginął hełm i miecz

Dla ciała żadna w niej ostoja

To przecież w końcu ważna rzecz

Zbroja


Endoriila dopadło przygnębienie, nostalgia za lasami Woodmer. Nie miał pojęcia dlaczego. Nagle poczuł się tu obcy, myślał o losie swoich pobratymców. Wyciągnął z kieszeni swej pięknej czarnej koszuli kilka monet i rzucił bardowi. 


V


Od razu po wejściu do środka poczuł atmosferę zabawy. Ludzie ledwo mieścili się wewnątrz gigantycznego budynku. Przekrzykiwali się, pili piwo i wino, jedli pieczone mięso, tańczyli do radosnej muzyki wygrywanej na fletach przez kilku elfów w pozłacanych szatach. Na bębnach akompaniowali im dwaj ludzie. Adan, Wesley i Siwy siedzieli w towarzystwie miejscowych, popijając alkohol i głośno dyskutując na przeróżne tematy. Młode kobiety tańczyły na środku sali z równie młodymi chłopcami. Wirowali, przylgnięci do siebie, spoceni, gorący i pragnący zaspokojenia swoich zmysłów i żądz. Do kilkunastu wielkich stołów co chwilę podbiegali kelnerzy i zbierali kolejne zamówienia. 

- Biznes się kręci, prawda? - elf usłyszał za sobą znajomy głos. Odwrócił się i odrzekł:
- Witaj, Ri. Faktycznie się spotykamy.
- Jak on chce znaleźć kogoś, to znajdzie - Ri uśmiechnął się niewyraźnie, starając się nie pokazywać swojego lewego kła, który ledwo trzymał się na miejscu. - Zacny strój, elfie.
- Naprawdę tak myślisz? - Endoriil nachylił się do rozmówcy, a jednocześnie rozglądał się w poszukiwaniu czarodziejki. - Bo ja się nie znam zupełnie.
- Nie machaj tak głową - zaśmiał się Ri. Wskazał dłonią w stronę przygrywających na fletach elfów. - Ona tam stoi.

Endoriil ruszył z zaskakującą nawet dla niego pewnością siebie. Przeciskał się przez tłum, podchodząc do czarodziejki, nieco z boku. Piękna blondynka o wąskich ustach pokrytych czerwoną szminką słuchała z uwagą muzyki elfów. Gdy dostrzegła Endoriila, odezwała się pierwsza, kiedy on mijał mężczyznę w czarnym stroju, opasanego pasem z ćwiekami:
- Och, widzę, że spóźniłeś się na występ twojego zespołu. 

Spojrzała w jego oczy. Wydawały jej się czerwone, krwawe, może przez rdzawe włosy uwiązane w kucyk, a może z powodu oświetlenia. Była zaintrygowana. Nie zdążył odpowiedzieć, bo ujrzał Octaviusa stojącego na uboczu w bezruchu i przyglądającego się komuś. Szybkimi spojrzeniami ogarnął sytuację. Mężczyzna, którego przed chwilą trącił był tym samym, który stał samotnie na rynku kilkanaście minut temu; czekał na kogoś. Teraz Octavius przyglądał się jego ruchom. Elf w ułamku sekundy odwrócił się od czarodziejki i ruszył za podejrzanym typem. Zrozumiał, co się dzieje.
- I tyle? - powiedziała zaskoczona czarodziejka, odbierając to odejście jako speszenie. - Jedna ironiczna uwaga i już po rozmowie. Ach, mężczyźni.

Endoriil nie mylił się, człowiek, którego śledził, wyciągnął krótki miecz i trzymał go przy prawej nodze, aby nikt w tłumie nie był w stanie dostrzec broni, ale elf już ją widział. Przyspieszył kroku i szedł półkolem, tracąc z pola wzroku napastnika, ale podchodząc do Ri' Baadara, który właśnie rozmawiał z jakąś przypadkową kobietą o spadku poziomu literatury od czasu Wielkiej Wojny. Ri mówił, ona bawiła się swym warkoczem. Z tej pozycji, trzy metry od Khajiita, przyglądał się sytuacji, gładząc dłonią ostrze swojego topora. Nie widział napastnika. Wtedy podeszła do niego czarodziejka.
- Ej - powiedziała - długouchy, mnie się tak nie olewa, wiesz? Żadnej kobiety się tak nie olewa, a czarodziejki absolutnie. Wiesz, co ja mogę ci za to zrobić? W co zamienić? Speszyć się tak drobną uwagą, to kiepsko o tobie świadczy. Bardzo kiepsko. Chciałam ci to powiedzieć, abyś na przyszłość wiedział, że takim podejściem niewiele zdziałasz.
Elf jej nie słuchał, co jeszcze mocniej ją denerwowało. Przyglądał się czemuś z niepokojem, dostrzegła to i sama zaczęła się ukradkiem rozglądać, nie przerywając swego wykładu. Podniosła głos, jakby chcąc zwrócić na siebie uwagę jak największej części tłumu:
- Czasem, jak kobieta mówi "nie", to znaczy "być może", a czasem "tak, weź mnie tu i teraz". 
- Mi cały czas mówią "nie" i to samo mają na myśli - zasmucił się otyły Wesley, syn Siwego, wywołując tym gromki śmiech kilkunastu osób.

Endoriil spojrzał na blondwłosą piękność dosłownie na ułamek sekundy, aby podziękować skinieniem głowy. Uważniej przyjrzał się tłumowi. Ri' Baadar też patrzył na czarodziejkę, która stała w centrum uwagi. Tylko jedna osoba nie zwracała teraz uwagi na zamieszanie i dalej dążyła do swojego celu.
Bosmer wyciągnął zza paska swój topór i w mgnieniu oka wyrzucił go z dłoni. Broń przeleciała trzy metry i wbiła się prosto w czoło niedoszłego zabójcy, kiedy ten uniósł miecz do ciosu w kark Ri. Ludzie spanikowali, przez chwilę biegali w niewiadomych kierunkach, ale dostrzegli, że nic więcej się nie dzieje. Dwóch strażników podeszło do zwłok, trzeci do Endoriila, łapiąc go za ramię. Przyjrzeli się trupowi.
- Kajusz... Na bogów, to Kajusz - mówił głośno jeden ze stróży prawa.
- Niech on zgadnie - Ri' Baadar podszedł do ciała. - Octaviusa człowiek?
- Tak, panie. Znany nam rzezimieszek. Wykonywał dla Octaviusa robotę niejedną.

Tłum nieco się uspokoił. Zrozumieli, że elf obronił właśnie Khajiita przed śmiercią z ręki najemnego zbira. Zaskakująco szybko po wyniesieniu ciała zabawa rozpoczęła się na nowo. Octavius wykorzystał zamieszanie i opuścił gospodę.


VI


- Muszę przyznać, że zrobiłeś niezłe drugie wrażenie, bo o pierwszym nie ma co mówić - powiedziała czarodziejka w bordowej sukni, siadając przy dwuosobowym stole. Elf usiadł naprzeciw niej z butelką czerwonego wina i dwiema szklankami. Radosna muzyka i tańce wciąż trwały. Para usiadła nieco na uboczu.
- Dziękuję - uśmiechnął się, nalewając czerwonego napoju do szklanek.
- Nie ma za co. Zależy jeszcze, co z tym drugim wrażeniem zrobisz, bo...
- Nie - przerwał jej. - Dziękuję ci za pomoc. Zrobiłaś to celowo. Nie wymyśliłbym tego, naprawdę. Doceniam to. Zwróciłaś uwagę połowy obecnych, a mi wystarczyło po prostu namierzyć tego bydlaka.
- Hmm, tak, pomogłam ci, chociaż wiedz, że po tym, co zrobiłeś pod sceną, naprawdę chciałam dać ci popalić.
Oboje zaczęli się śmiać. Bosmer odłożył butelkę wina i zaczął właściwą rozmowę:
- Nazywam się Endoriil, a jak zwą ciebie, piękna czarodziejko?
- Oj, bardzo tani komplement, mogłeś się bardziej postarać - mrugnęła zalotnie oczami, które, wbrew słowom, pokazywały, że komplement bardzo ją ucieszył. - Jestem Luna, czarodziejka, jak już wiesz.

Endoriil nie mógł powstrzymać uśmiechu. Czarodziejka odpowiadała tym samym. Czuła coś dziwnego. Wydawało jej się, że Bosmer pożera ją wzrokiem. Wielu innych mężczyzn już to robiło, ale oni byli w tym bezczelni, ten był jakiś inny, subtelny. Zdawało jej się, że podziwia ją jak kwiat, jak coś, czego długo szukał, nie mogąc znaleźć. Jego oczy nie były już czerwone, raczej jasnobrązowe. Zastanawiała się, jak to możliwe.

Ri' Baadar obserwował z daleka swojego towarzysza i Lunę, myśląc jednocześnie o Octaviusie. Skoro był na tyle zdesperowany, żeby próbować go zabić tutaj, pośród tego tłumu, to nie można było zostawić tego bez odpowiedzi. Podszedł do właściciela gospody i zamówił nocleg dla czterech osób. Uważał, że elf właśnie załatwia sobie własne łóżko, w którym nie będzie sam. Wracając od właściciela, podszedł do ich stolika.
- Wybaczcie, że on przeszkadza. Piękna. - Szarmancko schylił głowę. - Elfie, jutro w południe spotykamy się tutaj, przy barze. Pomówić trzeba o tym, co zaszło. Zaradzić coś. Tymczasem bawcie się, świętujcie.
Ri odszedł, a Endoriil powtórzył swoje pytanie po raz trzeci, od kiedy wjeżdżali do miasta: 
- Luna, powiedz mi, co my w ogóle świętujemy?
- Hm - przechyliła delikatnie głowę w lewo, ukazując delikatną, białą szyję - szczerze mówiąc, to nie wiem. Nie jestem z okolic. Pewno jakieś święto płodności, albo na cześć słońca. Nie wiem, naprawdę. Czemu się tym interesujesz?
- Przed karczmą - odpowiadał - jest pewien człowiek. Śpiewa coś... coś smutnego, ale czuję, że prawdziwego. Nie wiem, może po prostu za dużo myślę. 
Czarodziejka wstała od stołu, chwytając butelkę wina w smukłe dłonie.
- Łap szklanki i chodź ze mną na górę, filozofujący elfie. 


VII


Dziś

Po poranku u boku Luny Endoriil zszedł na parter, gdzie czekał na resztę. Na spotkanie w południe przy barze w gospodzie przyszedł sam kapitan straży miejskiej. Wszedł nagle i od razu przeszedł do rzeczy.
- Mnie nie interesuje, czyście z Octaviusem interesy robili. Ubiliście jego człowieka, jednego chwasta mniej. Jeśli wam powiem, gdzie może ukrywać się Octavius, zajmiecie się nim?
Członkowie karawany spoglądali po sobie. Wesley zrobił wielkie oczy i spojrzał na powierzchnię stołu, nie chcąc angażować się w dyskusję. Bał się.
- Dwieście septimów. - Kapitan złożył ofertę. - Ubijecie go, nagroda wasza. Nie ma już wielu ludzi, wiemy to. Interes przestał mu iść, musi być pod ścianą skoro zorganizował wczorajszy zamach. To śmierdziało amatorką. Macie szansę na łatwy zarobek.
Ri' Baadar i Endoriil spojrzeli na siebie. Ku zaskoczeniu Siwego i Adana, to elf odpowiedział:
- Umowa stoi. Dwieście septimów. Gdzie on może być?
- Moczary Arven, kilka mil na zachód.


*


Grupa szykowała się do drogi, krzątając się przy wozach. Endoriil był zamyślony, nie mógł się na niczym skoncentrować.
- O niej elf myśli, rację on ma? - zagadał Ri.
- Ja... Nie wiem. To znaczy tak, o niej, ale ja nigdy nie czułem niczego takiego do nikogo, a ledwo ją poznałem przecież. A kto wie, może już nigdy nie zobaczę...
- Ooo, nasz elfik dorasta, zakochał się - zaśmiał się Adan, ostrząc osełką miecz, który dostali od strażników miejskich. - Miłostki mu się zachciało. Ja też się wczoraj zakochałem w takiej rudej, ach jaka powabna była. Ciekawe, co zrobisz w następnym miasteczku. Może wstąpimy całą drużyną do bordelu jakiego? Tak w ramach, jak to się mówi... Integracji!
- Adan - Ri obrócił głowę zniechęcony. - On nie sądzi, że elfie uczucie porównywać można do twego do rudej panny. Tyś takich rudych miał już wiele, każdej w głowie żeś namieszał i nigdy więcej jej nie spotkał, a jak żeś spotkał, to w gębeś dostał.

Blondyn odruchowo przyłożył dłoń do policzka, wspominając kilka mocnych, mało kobiecych ciosów, które otrzymał w wyniku kilku swoich romansów. Kiedy skończyli pakowanie i zaprzęganie koni, które pierwszy raz od dawna były najedzone i wręcz chętne do drogi, podeszła do nich Luna. Miała na sobie ten sam błękitny szal, ale szata różniła się od wczorajszej. Ciemny granatowy płaszcz otulał jej drobne ciało, a blond włosy delikatnie opadały na ramiona.
- Luna! - krzyknął Endoriil. - Czemu tu jesteś?
- Jadę z wami. Potrzebujecie mnie.
- To niebezpieczne, nie powinnaś...
- Endoriil - przerwała miło, uśmiechając się. - Jestem czarodziejką, niejedno już widziałam, walczyłam też nie raz. Poza tym, Octavius był ostatnio moim klientem i pomagałam mu w przygotowaniu paru pułapek, które chciał wykorzystać w swojej siedzibie. Dlatego też, odmawiając mi, skazujecie się na pewną śmierć.

Szach mat - pomyślał Endoriil. Jeszcze nigdy nie czuł się taki szczęśliwy po przegranej dyskusji. Chciał, żeby pojechała z nimi. I teraz, i potem. Już zawsze.


*


Kiedy wyjeżdżali z Laanterii, mijali te same chłopskie chaty, które wczoraj były pięknie przystrojone. Dziś po ich uroku nie pozostało nic. Zwykłe drewniane chatki, poniszczone, spróchniałe i zupełnie nieatrakcyjne. Tuż przy drodze siedział bard, którego Endoriil widział wczoraj przed gospodą. Grał i śpiewał: 

 Dałeś mi Panie zbroję

Dawny kuł płatnerz ją

W wielu pogięta bojach

Wielu ochrzczona krwią

W wykutej dla giganta

Potykam się co krok

Bo jak sumienia szantaż

Uciska lewy bok.


Obok niego stało czterech staruszków, zgarbionych, siwych, zmęczonych życiem. Łzy ściekały im po policzkach. Słuchali z zapartym tchem. A on wciąż śpiewał i grał:

 Lecz choć zaginął hełm i miecz

Dla ciała żadna w niej ostoja

To przecież w końcu ważna rzecz

Zbroja.


Endoriil nie mógł wytrzymać, wyskoczył z wozu. Luna zdziwiła się, reszta kompanii również. Elf podszedł do staruszków. Musiał wiedzieć, więc spytał wprost:
- Panowie. Powiedzcie mi, co to za święto było i czemu płaczecie i o czym śpiewa ten człowiek?
Jeden ze starców spojrzał na obcego.
- Święto... - zaczął smutno. - Tak, święto... Lat temu kilka, podczas Wielkiej Wojny między Cesarstwem a Dominium, bitwa wielka tu była. Wojsko nasze, syn mój wśród nich, walczyło jak lwy, lecz mało ich było. Miasto zdobyte przez Altmerów zostało. Mordowali, gwałcili, rabowali. Potem miasto opuścili, a oddziały ze stolicy przybyły tu i zajęły zgliszcza. Od tego czasu co roku świętuje się tu oswobodzenie Laanterii. Oswobodzenie gruzów i ciał naszych krewnych i towarzyszy. Na święto przybywają setki ludzi, nie wiedząc, tak jak wy, panie, dlaczego tu święto. Piją, biją, zaspokajają żądze. My jednak obchodzimy je na swój sposób. To nasza pamięć, nasza... 
- Wasza zbroja - skończył za niego Endoriil, skłaniając nisko głowę i wracając na wóz. Zamyślił się.
Po przejechaniu kilkuset metrów w absolutnej ciszy zobaczyli wielki cmentarz, skromne nagrobki, czasem po prostu zwykłe kurhany usypane z ziemi. Byli tu pochowani żołnierze i cywile, którzy stracili swe życie w obronie tego miejsca kilkadziesiąt lat wcześniej. 
- Jak można świętować coś takiego w taki sposób? - powiedziała Luna, którą autentycznie wzruszyły słowa starca.

Nie usłyszała odpowiedzi. Endoriil intensywnie myślał o Valenwood i o Woodmer, o swoich braciach i siostrach. Czuł, że w jego głowie coś się kształtuje, kiełkuje. Jego własna...

Zbroja.

KONIEC ODCINKA CZWARTEGO

Pieśń śpiewana przez barda to "Zbroja" autorstwa Jacka Kaczmarskiego.

SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków 

wtorek, 26 listopada 2013

TES "Taki los" - odcinek III

THE ELDER SCROLLS
"TAKI LOS"

Odcinek - Poprzedni - Następny

ODCINEK III
PROBLEMY

I

Stół był jakiś niewyraźny, krzywy. Kolejny kufel cesarskiego piwa smakował wybornie, tak samo jak poprzednie cztery. Oparty o ladę długouchy o rdzawych włosach do ramion pił, nie znając umiaru. Wyglądał biednie; brudne spodnie ze zwierzęcej skóry, cienka szarawa koszulka, kilkudniowy zarost na brodzie i policzkach. Nie szukał zaczepki, ale po takiej ilości alkoholu zachowywał się na tyle głośno, że inni bywalcy karczmy mieli go autentycznie dość. Zresztą niewiele było im trzeba, w końcu obcy był nieznajomym elfem, a i oni nie przyszli do szynku, aby rozmawiać o filozofii. W końcu podszedł do niego chudy, przygarbiony wąsacz w brudnych łachmanach.
- Te, kolego - powiedział, spoglądając na elfa spode łba. - Jak się nie umie pić, to się nie pije.

Elf nie odpowiedział. Popatrzył się szeroko otwartymi oczami na sumiaste wąsy człowieka i czknął mimowolnie, po czym uniósł ponownie kufel z piwem. Garbaty nie wytrzymał i szybkim ruchem wytrącił naczynie z ręki Bosmera. Gliniana konstrukcja uderzyła w ścianę, rozbijając się na kawałki. Obok stało już dwóch groźnie wyglądających osiłków. Karczmarz tylko się uśmiechnął, wycierając kurz z butelki najdroższego wina; widocznie dawno nie było tu żadnej atrakcji.

- Elfie - powiedział cicho jeden z drabów, stojąc tuż za siedzącym na taborecie Bosmerem - jak się obywatel cesarski pyta, odpowiadasz, rozumiesz? Tu nie puszcze, tu Cesarstwo, rozumiesz?
Endoriil patrzył na swoją dłoń; nie rozumiał jeszcze, jakim cudem nie ma już w niej kufla, a co dopiero tego, co mówili garbaty i drab. W tym momencie z obskurnej toalety wyszedł jego towarzysz w wyblakłej fioletowej szacie.
- Pytam się, draniu, czy rozumiesz - drab prężył się, unosząc głos. Kątem oka dostrzegł Khajiita i odezwał się do niego, mimo że ten zgrabnym ruchem skierował się do wyjścia z karczmy. - Ejże, gdzie to się wybieracie? A kto zapłaci za tego elfa? Zdaje się, że razem przyszliście.
- Panowie, on o spokój prosi. Nie szuka zaczepki - Ri próbował się wyłgać. - Pieniędzy nie ma, żeby opłacić elfa, ale my podróżnicy, a podróżnika na szlaku bić to grzech. Pomagać należy. Dogadamy się jakoś, on wierzy.

Karczmarz spojrzał na dwóch drabów, najwidoczniej dobrze mu znanych, i wyszedł bez słowa na zaplecze, uśmiechając się pod nosem. Zanim Khajiit się zorientował, dostał dwa ciosy w brzuch, kopniaka z kolana w nos, po czym poleciał do tyłu, wpadając z impetem na stół, który w wyniku tego zdarzenia rozleciał się w drobny mak. Pijany elf zaśmiał się radośnie, ale chwilę potem dwóch osiłków chwyciło go, a garbaty wąsacz uderzał, to prawą, to lewą pięścią w brzuch Bosmera, wtedy przestał się śmiać. Kilka sekund później dwaj podróżnicy wylądowali twarzami w błocie przed karczmą z szyldem: "Pod Podmokłym Prosiakiem". Teraz Ri' Baadar zrozumiał znaczenie tej nazwy. W mieście cały czas padało, a do jego towarzysza, Endoriila, podbiegł właśnie nieduży wieprzek, obwąchując z pewnością nie pierwszego już pijaka w swoim życiu. 

Adan i Wesley przechodzili obok, przeliczając monety, które dostali za sprzedaż ziemniaków na rynku miasteczka Septimia, w którym się znajdowali. Dostrzegli swojego szefa siedzącego w kałuży błota i sprawdzającego stan uzębienia. Nie miał już prawego górnego kła, teraz poczuł, że lewy mocno się rusza. Spojrzał z wyrzutem w stronę elfa, który wpakował go w tarapaty; ten leżał na plecach i chrapał głośno i przeciągle. Wydawało się, że smacznie spał. Bracia podeszli.

- Ryba... - powiedział Adan, machając głową ze zrezygnowaniem. - Znowu cię w coś wkopał?
Wesley pomógł szefowi wstać i starał się obudzić elfa - bez skutku.
- Ryba... - Adan czekał na odpowiedź.
- Co chcesz, żeby on powiedział? - Ri wstał już i dotykał swojej bolącej szczęki. - Druga bójka, od kiedyśmy przybyli tutaj. A trzy dni w Septimii jesteśmy. Zawsze on dostaje i to on czuje potem, bo elf się znieczula alkoholem. On musi z nim porozmawiać...
- Jak dla mnie - zripostował Adan - na rozmowy już za późno. Imię swoje podał dopiero po pijaku pierwszego dnia tutaj. Nic więcej o nim nie wiemy, a pić lubi. A my płacić za to mamy? Ryba, ja i brat mój mamy go dość. Kto nam zapłaci za robotę, jak ciebie, szefulciu, ubiją nam w jakimś szynku?
- Pogada on z nim, jak się przebudzi. Wesley - krzyknął w stronę drugiego z braci - zanieś go do obozu.

Wesley skrzywił się, ale przerzucił ubrudzonego błotem elfa przez ramię i z wielkim wysiłkiem zaczął iść po kałużach w kierunku rogatek miasta.

II

Osada Septimia, nazwana tak na cześć cesarskiej dynastii - Septimów - była niewielką, zapadłą dziurą, która według Siwego powinna się zwać co najwyżej Błotnymgrodem. Miasteczko leżało na zachodzie Cyrodiil, z dala od wszelkich istotnych szlaków handlowych. Byli tu od trzech dni, podczas których cały czas padało, a promienie słońca nie pojawiły się nawet na chwilę. Mała karawana Ri' Baadara rozbiła obóz przed miastem, nie chcąc słyszeć zbyt wielu niewygodnych pytań. Na szczęście dla Ri i jego ładunku, armia cesarska zdawała się nie mieć w okolicy nawet skromnego posterunku. Widocznie sytuacja w kraju wciąż sprawiała, że mniejsze osady pozostawały bez ochrony. Bracia podłożyli kamienie pod koła wozów, unieruchamiając je, a ich ojciec i Ri rozciągnęli nad oboma wozami materiał, który chronił ich od nieustannie padającego deszczu. Nocowali w środku, drżąc z zimna, ale Ri nie widział innej możliwości. Poza tym na nocleg w gospodach nie było ich stać. Mieli się tu tylko zaopatrzyć w jedzenie, trochę wina na drogę oraz parę innych drobiazgów, takich jak nowe bandaże, bo poprzednie wykorzystali, by opatrzyć Endoriila.

Już od pierwszego dnia nowy towarzysz był dla nich utrapieniem. Niewiele z nimi rozmawiał, a kiedy chcieli nieco lepiej go poznać, wpadli na pomysł, by pójść do jednej z karczm i wypić po kilka piw. Od dwóch dni żałowali tego pomysłu. Elf szybko się upijał; co prawda przedstawił się, powiedział, że pochodzi z Woodmer, jednego z klanów z puszcz Valenwood, ale potem już tylko bełkotał bez sensu. Poważny problem zaczął się drugiego dnia, kiedy Ri obudził się bez sakiewki przy boku. Bracia i ich ojciec byli na miejscu, nie było wśród nich tylko jednej osoby. Po godzinie poszukiwań odnaleźli Endoriila w tej samej karczmie, pijanego i śpiącego na ławce. Sakiewka była pusta, a były to ich ostatnie pieniądze. Tym samym nie było już za co kupić zapasów, a żaden sposób na szybki zarobek nie przychodził im do głowy.

W końcu, po ubiegło nocnym przedstawieniu w karczmie "Pod Podmokłym Prosiakiem", załoga karawany miała dość. Kiedy Endoriil wytrzeźwiał, Ri' Baadar czekał już w tym samym wozie, siedząc obok w krótkiej szarej koszuli. Jego długa fioletowa szata suszyła się tuż obok. Podróżnikowi z Elsweyr wydawało się, że znalazł sposób na swego rozmówcę.
- Hej, Ri - powiedział Endoriil, mrużąc oczy i wycierając dłonią wilgotny nos - co słychać?
- Elfie, czy ty wiesz, coś zrobił?
- Piłem. - Przystawił sobie prawą dłoń do czoła, jakby mierząc gorączkę. - Trochę za dużo, zdaje się. Dobre te cesarskie trunki. Pomyśleć, że wcześniej ich nie próbowałem. Miasto też piękne, naprawdę.

Khajiit skrzywił się. Ta dziura mogła się wydawać piękna tylko i wyłącznie komuś, kto całe życie spędził w lesie, dokładnie komuś takiemu jak Endoriil.
- Wprost on powie. Tyś ostatnie pieniądze przepił. Nie ruszym dalej, póki zaopatrzenia nie będzie. Mięso, sól, wino. Soki jakieś, a najważniejsze - Ri spojrzał na elfa swymi głęboko zielonymi oczami - futra, grube, zwierzęce futra. Tutaj drogie są strasznie, ale wy, Bosmerowie, mistrzami polowań jesteście, wie on to. Wczoraj, minut parę zanim on w swą kocią mordę dostał, on słyszał, że ty myśliwy. Droga do Skyrim długa, zima tamtejsza sroga. Pieniędzy nam trzeba, zapasów też, ale skóry zwierzęce, ciepło dające, to sprawa najważniejsza. Mógłbyś?

Elf zmienił pozycję leżącą na siedzącą. Już teraz, ledwie kilkadziesiąt mil na północ od swoich lasów, odczuwał mocno mroźne noce. Jeśli to, co słyszał w karczmie o Skyrim jest prawdą, to futra są pierwszą rzeczą, w którą muszą się zaopatrzyć. Odpowiedział:
- Łuku i strzał mi trzeba.
- On cieszy się, że do konkretów elf przechodzi - Ri uśmiechnął się. Jego kieł delikatnie odchylał się od dziąsła.
- Uuu... - Endoriil zobaczył to. Nieco się speszył. - To z wczoraj?
- Tak, tak, on dostał za twoje grzechy, długouchy. Teraz ty mu nie tylko za wyleczenie winnyś przysługę, ale i za kła. Za kła niech będą futra. On wymyśli zapłatę za wyleczenie jeszcze.

Ri wyciągnął swoją posrebrzaną skrzynkę i otworzył ją małym kluczykiem, który zmaterializował się w jego kociej dłoni w mgnieniu oka. Albo Khajiit miał niesamowicie szybkie ruchy, albo kluczyk i pojemnik były magiczne. Po delikatnym uchyleniu skrzynki wyciągnął małą sakiewkę wypełnioną pieniędzmi.
- A więc jednak coś jeszcze masz - zdziwił się Endoriil. - Podobno wydałem ostat...
- To - przerwał nagle Ri, ostro jak nigdy - są ostatnie. Pójdziesz na rynek z Wesleyem, tam targowisko, łuk kupisz i na polowanie pójdziecie. O zmierzchu bądźcie. - Głos mu złagodniał. - Ri' Baadar ogórkową przyrządzi.
- A więc tam faktycznie jest przepis na ogórkową? - odrzekł zdumiony Endoriil, szeroko się uśmiechając.
- Idź już, Wesley czeka - powiedział Ri i wygonił elfa z wozu, rzucając mu wysuszoną szarawą koszulę, zasznurowaną na wysokości szyi, po czym zasłonił wejście cienką zasłoną.

III

Wesley, otyły brunet z przetłuszczonymi włosami, miał na sobie długi, znoszony płaszcz. Na pierwszy rzut oka widać było, że to ubranie sporo przeszło.
- Co się tak patrzysz? - skrzywił się, patrząc na idącego obok niego elfa. - Płaszcz do taty należy.
- A nie przypadkiem do taty jego taty? - odrzekł mu z przekąsem Endoriil.

Wchodzili na rynek Septimii. Był niewielki, obudowany z czterech stron budynkami wysokości młodych drzew z valenwoodzkich puszcz. Endoriil był oszołomiony. Słyszał, że w innych krajach domy stawia się z drewna i kamienia, że mają kilka pięter i nieprzemakające dachy i Y'ffre wie, co jeszcze, ale teraz zdał sobie sprawę, że słuchać o tym, a widzieć, to dwie różne sprawy. Ilość dóbr rozstawionych na targowiskowych stołach pokrytych baldachimami przytłaczała leśnego elfa. Ozdobne szaty przystrojone przeróżnymi kamieniami szlachetnymi, stoiska z biżuterią, naszyjniki, korale, a wokoło dziesiątki kobiet, pięknych i brzydkich, a także średnich, które aspirowały do pięknych. Wszystkie przyglądały się i z pasją w oczach przymierzały błyskotki. Pasja znikała, kiedy mężowie pytali się o cenę świecidełek. Większość kobiet kończyła więc zapoznawanie się z biżuterią na patrzeniu. Na przeciwległym końcu rynku było miejsca rzeźnika, gdzie na kilku ustawionych jeden obok drugiego stołach leżało mięso przeróżnych zwierząt. Endoriil podszedł, schylił się nad kawałkiem jakiegoś zwierzęcia i pociągnął nosem.

- Ej, ej. Długouchy! - przyuważył go rzeźnik, starszy mężczyzna z brzuszkiem i bujną, kasztanową brodą. - Co to za obwąchiwanie? Kupujesz pan?
- W życiu - odrzekł Endoriil, krzywiąc usta pod nosem, wciąż czując zapach mięsa. - To mięso jest stare, nie wziąłbym tego do ust.
- A idź ty w te swoje puszcze, Bosmerze przeklęty. - Rzeźnik zdenerwował się. - To najlepsza rzeźnia w okolicy i żaden długouchy przybłęda nie będzie mi opinii szargał. Idźże, bo psami poszczuję.

Endoriil chciał się wdać w dłuższą dyskusję, ale usłyszał wołanie Wesleya. Zgubił go już przy wejściu na targowisko, ale teraz dojrzał, że jego towarzysz znalazł stanowisko z bronią. Wesley, w przeciwieństwie do elfa, często bywał w takich wioskach i ani rozmiar targowiska, ani towary nie dziwiły go, więc od razu zabrał się za szukanie miejsca, gdzie mogliby znaleźć potrzebny ekwipunek. W końcu udało mu się, a teraz nawoływał swojego kompana.
- No proszę, łuki - powiedział Endoriil, wchodząc do niewielkiego namiotu, którego ściany wzmocnione były drewnianymi balami podtrzymującymi broń; stare, zardzewiałe miecze, kilka sztyletów, jeden dwuręczny topór, kilka toporów jednoręcznych oraz parę łuków. Wesley stał w wejściu z uśmiechem i czekał, aż elf coś sobie wybierze. Ten zatrzymał się w wejściu i przyglądał się pięciu łukom.
- Wesley - powiedział szeptem, nachylając się do niższego bruneta - te łuki to chłam. Nawet nie mogą się równać z naszymi, bosmerskimi.
- Endoriil. - Brwi Wesleya zeszły w dół, bardzo blisko oczu, sygnalizując narastające zdenerwowanie. - Nikt ci cudów żadnych nie obiecywał. Najlepszy bierz, albo najmniej gówniany i idziemy na to polowanie, bo w brzuchu burczy, a i coraz zimniej się robi. Bez futer na północ nie ma się co pchać. Dłużny nam jesteś chociaż to, bo żeśmy cię z rowu wyciągnęli pół żywego, nakarmili i odwieźli z dala od Altmerów. A oni zarżnęli by cię na miejscu, jakby tylko znaleźli. Widziałem ja to, uwierz. Do przyjemnych to nie należy. Mnie nie obchodzi nic a nic, co zrobisz potem. Jak dla mnie, to po polowaniu możesz iść w swoją stronę, to zależy od szefa.

Elf zrozumiał swoje położenie. Do tej pory nawet nie zdążył pomyśleć, co powinien zrobić. Najpierw był otumaniony strasznym losem swojego klanu, potem pił, tracąc kontakt z rzeczywistością. Nie myślał, gdzie iść, co zrobić. Przez tych kilka dni żył w swego rodzaju zawieszeniu. Miał szczęście, że uczepił się tej karawany, ale teraz stał się dla niej ciężarem, a słowa Wesleya właśnie to udowodniły. Bracia mieli go dość, ich ojciec nawet z nim nie rozmawiał, a Ri na każdym kroku obrywał, jeśli tylko ujmował się za Endoriilem. W takiej sytuacji elf zrozumiał, że warto byłoby dać grupie coś od siebie. Futra na początek mogłyby być - myślał. A kierunek? Skyrim? W tej chwili był równie dobry jak każdy inny, poza Dominium, rzecz jasna. Dostrzegł, że jeden fałszywy ruch, a nowi towarzysze mogą go zostawić bez mrugnięcia okiem. Nie wiedziałby wtedy, co począć.
- Ten - powiedział Endoriil, wskazując na najmniejszy z łuków.

*

Okazało się, że wybrał najtańszy z pięciu dostępnych. Był na tyle tani, że pieniędzy z sakiewki wystarczyło też na jednoręczny topór wojenny oraz małą przekąskę u rzeźnika. Na to drugie zdecydował się tylko Wesley. Kiedy wychodzili z miasta, człowiek zadał pytanie.
- Może nie jesteś taki bezużyteczny. Widziałeś, że jestem głodny, tak? - powiedział, wycierając dłonią usta po ostatnim kęsie. - Dlatego wziąłeś najgorszy łuk, żeby kasy starczyło na jedzonko, hm?
- Nie - Endoriil odpowiedział szczerze. - Wziąłem najlepszy, chociaż i tak daleko mu do bosmerskich. Ten kupiec nic nie wiedział o broni, a już na pewno nie o łukach. Dwa większe były typowo wojskowe, służą do ostrzeliwania wroga na długi dystans. W życiu z takiego nie korzystałem, ale wiem, że wy, ludzie, używacie ich w bitwach. Są zupełnie nieprzydatne w lesie. Strzela się parabolą, która...
- Ooo, chyba faktycznie znasz się na rzeczy - przerwał Wesley, niezainteresowany parabolami, poprawiając topór przy pasie. - A dwa pozostałe? Czemu nie one?
- Drewno. Beznadziejne. Może na dalekim południu na coś by się nadały, ale tutaj jest taka wilgoć, że strzelanie z nich byłoby udręką, o ile nie rozpadłyby się przy pierwszym naciągnięciu cięciwy.

Kiedy kończyli rozmowę, byli już na skraju puszczy, w którą zaczęli się zagłębiać.

IV

Wiatr delikatnie kołysał korony drzew, sprawiając, że po lesie roznosił się przyjemny, kojący szum. Krople wody zgrabnie gromadziły się na końcach liści, skupiały się w małe wodne oczka, ich ciężar w końcu przeciążał listki, po czym formowały się w niewielkie krople i spadały w dół, na ziemię. Dorodny jeleń w spokoju spożywał codzienną porcję świeżej trawy, nachylając swą dumną szyję. Nie wiedział, że prezentuje się w całej okazałości elfiemu myśliwemu, który właśnie szedł w jego stronę. Zwierzę nieco spłoszyło się, kiedy usłyszało niewyraźny dźwięk za sobą; uniosło głowę, przyjrzało się okolicy i uspokojone wróciło do obgryzania trawy. Nie zobaczyło nic, bo nie mogło - elf nie był na ziemi. Przechodził z drzewa na drzewo, skacząc po gałęziach. Las był jednak zupełnie inny niż ten w Woodmer. Tutaj wszystko było na większej przestrzeni, mniejsze zagęszczenie roślinności nie pozwalało mu płynnie biegać po koronach drzew. Dodatkowo dokuczało mu wciąż lekko opuchnięte kolano, które przy każdym kroku sprawiało niewielki ból. Musiał więcej myśleć, kombinować, a przede wszystkim uważać na śliskie od deszczu gałęzie. W końcu zajął miejsce na drzewie niemal centralnie nad swoją ofiarą. Był pewny siebie. Podczas swojej kariery woodmerskiego myśliwego był jednym z lepszych tropicieli. Jednak podczas tego polowania, towarzyszył mu Wesley i to o niego martwił się elf. Okazało się, że słusznie.

Długi płaszcz człowieka zahaczył o korzeń jednego z drzew, powodując, że Wesley upadł na ziemię z hukiem, około pięćdziesiąt metrów od jelenia. Zwierzę, z natury płochliwe, usłyszało to i już skakało do biegu, ale Endoriil w mgnieniu oka wyciągnął zza paska strzałę i naciągnął cięciwę, przyklękając w tym czasie na jedno kolano. Przymknął lewe oko i wycelował. Jeleń ruszył nagle, szybko i zwinnie, ale nie mierzył się dziś z byle jakim myśliwym, jakim wielu zapewne już się wyrwał. Elf wypuścił strzałę, ta zagłębiła się w prawe udo zwierza, które mimo tego nie przestawało biec. Endoriil zeskoczył z drzewa i podszedł do Wesleya, który szarpał ojcowski płaszcz, w końcu uwalniając się.
- No na co czekasz! - krzyknął człowiek. - Przecież on ucieka, ledwieś go drasnął.
- Uspokój się, Wesley. Trafiłem, gdzie miałem trafić. Teraz wystarczy za nim iść.
- Aha... - młody człowiek podrapał się po głowie. - Ile to może potrwać?
- Może pół godziny, może dłużej, trudno powiedzieć.
Ruszyli spokojnym marszem w stronę, w którą pobiegł ranny jeleń. Endoriil co parę chwil przyklękał, przyglądał się liściom, dotykał ich. Wesley dziwił się.
- Co robisz?
- Tropię. Widzę, że tam, skąd jesteś, nie macie o tym pojęcia - odrzekł elf z wyższością.
- Za to tam, skąd ty jesteś, nawet taka dziura jak Septimia robi wrażenie - odrzekł zaskakująco Wesley, czym wpędził rozmówcę w zakłopotanie.

Jeśli miasteczko, w którym się zatrzymali faktycznie jest zapadłą dziurą, to Endoriil mógł sobie tylko wyobrażać, jak wyglądają duże miasta. Postanowił zmienić ton:
- Badam ślady. Tutaj widać krew. Dostrzegam ją co kilka metrów od kilku minut, jest jej coraz więcej. Zwierzę powłóczy prawą tylną nogą, ledwo idzie. Znajdziemy je za kilka chwil.
Elf miał rację. Po paru minutach dojrzeli w krzakach ciężko oddychającego jelenia, który wykrwawiał się z tętnicy udowej. Schował się w gęste zarośla, aby pozostać niezauważonym, ale tropiciel nie był żółtodziobem. 
- No proszę. Całkiem sporo mięska będzie. I skóra też niczego sobie - powiedział Wesley i wyciągnął zza pasa topór. Od razu podszedł do zdychającego zwierzęcia i zamierzył się w brzuch. Endoriil powstrzymał go w ostatniej chwili, łapiąc za dłoń i wyrywając broń.
- Stój! - krzyknął. - Nie tak, człowieku... Nie tak! Odsuń się, proszę.
Zaskoczony brunet posłusznie usunął się na bok. Elf uklęknął za jeleniem z toporem w ręku, chwycił jego głowę, oparł ją sobie na kolanach i mówił coś półszeptem w języku, którego Wesley nie znał. Chwilę potem płynnym ruchem topora przeciął tętnicę szyjną swej ofiary.
- Co mówiłeś? - pucołowaty człowiek nie mógł powstrzymać zainteresowania.
- To była krótka modlitwa do Y'ffre - spojrzał na rozmówcę i widząc, że ten nie wie, o co chodzi, wyjaśnił: - Bosmerski bóg lasu. Od najmłodszych lat uczy się nas, że każdemu stworzeniu należy się szacunek i godna śmierć.
- Nawet, jeśli za chwilę wyląduje na naszym stole? - zdziwił się Wesley.
- Szczególnie wtedy.

V

Ri' Baadar rozpalał właśnie ognisko obok malutkiego obozowiska swej karawany. Nad środkiem paleniska była ustawiona improwizowana konstrukcja z kociołkiem. Siwy i Adan przeliczali towar, jaki im pozostał na wozach, a było tego niewiele. Zastanawiali się, skąd szef będzie miał pieniądze, aby ich spłacić, kiedy dotrą już do Skyrim. Niby wiezie coś nielegalnego, być może cennego, ale myśleli, że to nieprawda. W końcu z pewnością wiedzieliby, o co chodzi, a nie mieli bladego pojęcia. Cała trójka uśmiechnęła się, kiedy nadeszli Wesley i Endoriil. Targali ze sobą dorodnego jelenia. Taki zapas mięsa powinien wystarczyć im na parę dni, a skóra z pewnością się przyda. W drodze powrotnej upolowali jeszcze kilka królików, które teraz rzucili na ziemię tuż przy Ri.

- Czaruj, kucharzu - powiedział z uśmiechem Endoriil.
- Hmm, bądź pewny, że on coś z tego wyczaruje - rzekł Khajiit, chwytając króliki. - Zupa w kociołku niedługo gotowa, jeść można. On w tym czasie dużym zwierzem się zajmie.

Kiedy Siwy i jego synowie doskoczyli do kociołka, a Ri wyjmował nóż, stojąc nad jeleniem, Endoriil wyprostował się i przemówił, chcąc brzmieć jak najoficjalniej:
- Towarzysze, koledzy - zaczął. - Wiem, że odkąd mnie znaleźliście byłem dla was bardziej utrapieniem, niźli pomocą. Postaram się to zmienić, zaczynając dziś, tym jeleniem. - Cała czwórka patrzyła na niego poważnie. - Obiecuję już nigdy nie pić tego świństwa, które sprawia, że mój umysł staje się tępy, a ja nieświadomy tego, co robię. Postaram się, żeby to się już nie powtórzyło.

Po chwili uroczystej ciszy Adan i Wesley zaczęli chichotać jak małe dzieci. Siwy kiwał głową z uśmiechem, a Ri zwrócił się do elfa:
- Skończyłeś? - on również się uśmiechnął.
- Tak, Ri - odrzekł zdezorientowany elf.
- Dobrze. To teraz do wozu drugiego idź i wyciągnij skrzynkę wina, które tam znajdziesz. On napiłby się, tobie też przyda się.
- Ale ja właśnie mówiłem... Przecież przez to moje picie problemy same mieliśmy. Ząb ci uszkodzili przeze mnie, pobili. Nie rozumiem.
- A ty myślisz - Siwy po raz pierwszy od dawna odezwał się do Endorilla - że jak stało się to, że Rybka pierwszego kiełka stracił? Adan, synalek mój, zabawiał się z panienką, córeczką lokalnego władyki. Pal licho już, co tam się działo, ale jak Adan powiedział, z jakiej karawany jest, to Ri po gębie dostał i kła stracił. Potem wszyscyśmy, Ryba też, przesiedzieli dwa dni i noce w lochu, bośmy po pijaku pobili się z marynarzami w porcie na południu Elsweyr. Tam ja straciłem parę zębów i mi nadgarstek zwichnęli, chamy.

W tym momencie elf coś zrozumiał. Trzej najemnicy i Ri znali się od dłuższego czasu i ich relacje nie polegały na zwykłym zleceniu i jego wykonaniu. Teraz dotarło do niego, że Siwy i jego synowie nie są może przyjaciółmi Ri' Baadara, ale z pewnością nie są też dla niego zwykła siłą roboczą. Często mu dogryzali, on się naburmuszał, ale odpłacał się tym samym, złośliwie, ironicznie, ale bez złości czy agresji. Elf miał wrażenie, że podczas podróży usłyszy jeszcze dużo historyjek ze wspólnej przeszłości członków tej karawany. W końcu musi być jakieś uzasadnienie faktu, że mężczyźni nie buntują się, chociaż nie otrzymują zapłaty już drugi tydzień.

Endoriil postawił na ziemi skrzynkę z winem i dał każdemu po butelce. Sam stał z pustymi rękami.
- No dobrze... Ale skąd mamy wino? - spytał zaskoczony. - Przecież go wcześniej nie było.
- On poszedł do karczmy "Pod Podmokłym Prosiakiem", co by dogadać się z oprychami i karczmarzem - zaczął Ri' Baadar. - Byli wszyscy tam, co i wczoraj byli i on się spytał, co tu zrobić można, by dług wyrównać. A oni rzekli, że wóz im jeden oddać.
- I co się stało? - odrzekł zdezorientowany Endoriil. - Wozy oba są i skrzynka wina. Jak to możliwe?

Adan chwycił drewnianą miskę i podszedł do kociołka, nalewając sobie zupy. Siadając na konarze drzewa, powiedział:
- Głupi oni byli, bo Ri powiedział, że wozu oddać nie może, ale mogą zagrać w kości o niego i o drugi także.
- Ha, ha - zaśmiał się Siwy. - Oj, głupi oni, głupi. Rybka niejednego orżnął już w kości i to jak!
- Dobra, tatko, daj skończyć - Adan przełknął zupę i mówił dalej: - No to karczmarz, jak to karczmarz, pewny się poczuł, bo i on nie raz grywał pewnikiem. I zagrał z Rybą. I jak go Ryba ograł, ojoj, aż myślałem, że pęknie ze złości, ale w końcu Ri wóz własny wygrał. Potem karczmarz, jak to karczmarz, zrewanżować się chciał, nie? To Rybka się zgodził i co? I długu już nie mamy w tejże karczmie. To potem draby zobaczyły, że niezły gracz się trafił i też chciały zagrać. Rybulek rach, ciach i tamtych też oskubał. Skrzynkę tego winka nam wygrał. Ot i cała historyja.

Wszyscy się uśmiechnęli. Wesley podszedł do skrzynki z winem i podał butelkę Endoriilowi, ten chwycił ją i otworzył, siadając wśród nich. Chwilę potem podszedł do niego Ri' Baadar, podając mu w dłonie talerz ciepłej zupy prosto z kociołka. 
- Bo widzi elf - powiedział Ri - podróżnik podróżnikowi pomagać musi, on to już w karczmie mówił. Raz na wozie, a raz pod. Jak jest praca, to jest praca. Jak pijemy, to pijemy. Elf to zapamięta, a z nami podróżować będzie. Wtedy i elf z karawany, i karawana z elfa pożytek mieć będzie. Spróbuj - skończył, wskazując skinieniem głowy na talerz zupy w rękach Endoriila.

Spróbował, zdziwił się. Przepyszna ogórkowa - pomyślał.

KONIEC ODCINKA TRZECIEGO

SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków 

----------------------------------------------------------------------------
Jeśli czytając widzisz jakieś wady, niezgodności z uniwersum, albo po prostu coś gryzie Cię w oczy, napisz to w linku poniżej. Wszelkie opinie są dla mnie bardzo cenne!

TES "Taki Los" - odcinek II

THE ELDER SCROLLS
"TAKI LOS"
Odcinek - Poprzedni - Następny

ODCINEK II
RYBA

I

Było upalne popołudnie. Bezchmurne niebo nie dawało żadnego schronienia przed skwarem  członkom niewielkiej karawany przejeżdżającej wąską drogą tuż przy strumieniu. Dwa wozy, każdy ciągnięty przez parę zmęczonych koni, zatrzymały się na krótki postój. Dwóch mężczyzn wyskoczyło ze środka. Mieli zawieszone na szyjach manierki na wodę, każdy po cztery, które chcieli uzupełnić przy wartkim potoku. Kilkanaście metrów za wodną nitką, na całej długości rzeczki, jaką obejmowali wzrokiem, rozpościerał się wielki i gęsty las. Członkowie karawany odnosili wrażenie, że chociaż drzewa dałyby im cień i chwilę wytchnienia, to nie powinni się tu zatrzymywać dłużej, niż to konieczne. 

- Czujesz to? - powiedział mężczyzna, brunet, napełniając manierkę świeżą wodą. Rozglądał się przy tym nerwowo, jakby spodziewając się, że lada moment zza drzew wyskoczy jakiś potwór.
- A, racja, ciarki mam - odpowiadał starszy, siwowłosy, zakręcając pełną butelkę. Odkręcił korek następnej. - Ten niemiły rodzaj ciarek... Ten las jest jakiś dziwny.
- Ha! To pasuje do naszego szefa, co nie? - zaśmiał się czarnowłosy. Po chwili spoważniał, bo na drugim brzegu kilkumetrowej szerokości strumyka dojrzał ciało leżące bez ruchu. - Tato! Tam ktoś leży!

Ojciec spojrzał, odgarniając kosmyk siwych włosów prawą dłonią. Faktycznie, w mieszaninie trawy i błota leżał elf, bo dostrzegli kształt jego uszu.  Miał na sobie tylko spodnie z jeleniej skóry, w tej chwili strasznie ubrudzone. Włosy sięgały mu do ramion, były koloru rdzawego. Szczecina zarostu pokrywała jego brodę i policzki. Nos miał zwyczajny, krótki, podbródek przeciwnie - podłużny, wąski, typowo bosmerski. Postanowili skonsultować się z szefem. Młodszy pobiegł co tchu w stronę pierwszego z wozów, na którym siedział osobnik ubrany w wyblakłą fioletową szatę, wyraźnie rozdartą na boku. Podróżnik miał na głowie szary kaptur, a w dłoniach, schowanych w brudne rękawy, dzierżył lejce. Widać było, że nie chciał zbyt długo zostawać w tym miejscu. Być może wiedział o nim coś, czego nie wiedzieli jego podwładni.

- Szefie - powiedział zziajany brunet. Krótki bieg wyraźnie zmęczył otyłego młodzieńca. - Tam, nad rzeczką, leży ktoś. Elf jakiś. Co robić?
- Żyw? - odpowiedział krótko, kierując wzrok na swojego rozmówcę. Jego twarz pokrywał cień, ale błyszczące zielone oczy świeciły niczym dwie wielkie gwiazdy na nocnym niebie.
- Widzielim, że dychał!
- Wrzućcie go na drugi wóz - wydał polecenie, niezwykle zwinnie zeskakując na ziemię. Skierował swoje kroki w stronę drugiego wozu, z którego wyskoczył kolejny człowiek i dołączył do pozostałych. Podciągnęli do kolan nogawki swoich spodni i przeszli przez strumyk. Tam mogli bliżej przyjrzeć się elfowi.
- No, synki - mówił Siwy. - Wiedział ja, że kłopoty będą, jak my bocznymi drogami ruszym. Pięciu mil żeśmy nie ujechali, a tu trup, a jak nie trup, to zara będzie trup.
Synowie popatrzyli na przemawiającego. Nie odzywali się, zamiast tego podnosili elfa z ziemi. Wiedzieli, że ojciec lubił prawić monologi.
- Dominium - kontynuował - obławę robi, mówił szefcio, bokiem pojedziem, nie gościńcem, i ominiem wraże patrole. Jakem żyje pięćdziesiąt lat, nie pamiętam ja, żeby Altmerowie wrogiem mi byli, by krzywdę jaką mi wyrządzili.
- Nam może i nie, ale może Ryba ma z nimi na pieńku - odpowiedział syn, otyły brunet.
- Szef nie lubi, jak go tak zwiesz, Wesley - wtrącił się szczupły blondyn, druga latorośl Siwego.
- Aj, Adan - bracia zaczęli się sprzeczać. - Szef przy wozie został, a jak go nie ma, to będę mówił Ryba. Będę i przy nim, dopóki nie zapłaci za drogę w tamtę stronę. Wracamy już, a ni septima nie widziałem. Żadnej innej waluty też nie. Co ja jestem? Praczka? Ja najemnik jestem i płacić mi trzeba.

Kiedy odbywała się braterska kłótnia, starzec przyglądał się elfowi, którego nieśli jego synowie. Wisiał on w tej chwili bezwładnie między ramionami mężczyzn, którzy ciągnęli go w stronę wozów, prowadząc przy tym ożywioną kłótnię. Wydawało się, że nieprzytomny nie ma większych obrażeń. Dość mocno opuchnięte kolano wyglądało na jedyny poważniejszy uraz. Siwy dostrzegł jednak coś, co go przestraszyło.
- Syny! Patrzta - rzekł i wskazał swym brudnym i delikatnie drżącym palcem na nadgarstki elfa, zatrzymując się. - Kajdany jakieś miał na sobie. 
- Bandyta może! - blondyn krzyknął z wrażenia. - Prowadzimy go do Ryby.

Kiedy umieszczali nieznajomego na wozie i powiedzieli o śladach na nadgarstkach, ich szef właśnie otwierał małym kluczykiem posrebrzaną skrzynkę niewielkich rozmiarów. Mężczyźni nigdy wcześniej jej nie widzieli. Jej zdobienia robiły na nich spore wrażenie. Nie potrafili tego rozpoznać, ale owe dzieła sztuki pochodziły z Elsweyr, a dokładniej z portowego miasta - Senchal. Przedstawiały dwa lwy, samce, jakby zamrożone w skoku w stronę środka pojemnika. Na co jak na co, ale na srebro i złoto wzrok mieli wyczulony. Zanim najęli się do tej roboty, robili jako zwykli najemnicy, a że żaden z nich nie był ani silny, ani przesadnie inteligenty - chętnych na ich usługi było mało. Zakapturzony widocznie nie był wybredny, a teraz dostrzegł ich reakcję.
- Posrebrzane, nie srebrne. Chciwcy - mruknął pod nosem. - On tu ma receptury prostych eliksirów leczniczych. I przepis na ogórkową.

Ojciec i synowie drapali się po głowach, zastanawiając się, czy szef z nich zakpił, czy był przesadnie szczery. Bardzo rzadko potrafili odróżnić jedno od drugiego. Już parę tygodni wcześniej, kiedy ruszali tu z Cyrodiil, przestali się tym przejmować, bo zdarzało się zbyt nagminnie. Nie raz zastanawiali się, czy są zbyt głupi, że nie rozumieją przełożonego, czy po prostu on jest aż tak dziwny. Zakapturzony nie zwracał uwagi na rozterki podwładnych. Kazał im napoić konie i dodatkowo zabezpieczyć towar; droga, którą wybrali, była bardziej wyboista niż można się było spodziewać. Pozostali członkowie małej karawany wykonywali polecenia, a szef skupił się na elfie.

- Hm, elf, niemłody, niestary. Hm... - zamyślił się. - Nadgarstki i kostki obtarte, siniaki. Więzień to? Bandyta, niewolnik? Obława w okolicy. Dlatego tą drogą on idzie, ten elf też obławy unika pewnikiem. Hm... Nic nie odkryje on teraz. Trzeba wybudzić znajdę.
Po tych słowach wyjął korek z małej buteleczki, którą wcześniej wydobył z posrebrzanej skrzynki. Zawartość, zielonkawy płyn, wlał prosto do gardła swojego pacjenta.

II

Otchłań. Ciemna i zimna. Szaleńczy bieg przez las, setki głosów z każdej strony. Rozpacz, udręka, płacz. Dokąd biegniesz? - pada pytanie. Kto je zadał? Kto?! Krzyczy, ogląda się za siebie - ciemno, pusto, nikt za nim nie podąża. Samotność. Bieg zmienia się w lot, coraz wyżej i wyżej, ale wciąż nie widać nieba, tylko mroki lasu. Frangeld? Śmierć, kurhany, egzekucje. Nikt stamtąd nie wraca, nikt! 

Ciemność, tysiące głosów, męki, łkanie. Widać światełko, nie - widać dwa. Coraz bliżej i bliżej, głębokie, ciemno-zielone. Wokoło wszechogarniająca ciemność. Bieg do światła. Wyciągnięte ręce... To nie były światła, to oczy!

*

- Nieprawda! Ja wróciłem!

Endoriil krzyknął, unosząc powieki. Nad sobą widział zacienioną kapturem twarz, na której świeciła się żywym blaskiem para głęboko zielonych oczu, dziwnych oczu. Przestraszył się, zerwał i odruchowo chwycił zakapturzonego za barki. Ten odpowiedział tym samym. Elf poczuł na swoich ramionach kilka mocnych ukłuć, zdziwił się i skrzywił z bólu.

- Ryba?! - krzyczał Adan. - Ryba! Wszystko w porządku?
W tym momencie szary kaptur zsunął się z głowy jego szefa.
- Ryba - wyszeptał ze zdumieniem wycieńczony elf - jest kotem?

W tej chwili puścił Khajiita, osobnika o formie człekokształtnej, ale aparycji typowo kociej. Miał on futro maści lwiej, ubytek w uzębieniu w postaci braku prawego górnego kła. Zielone oczy, których elf się przestraszył, teraz uspokajały go. Kot też puścił swojego oprzytomniałego pacjenta. Ten zasyczał z bólu. Na obu ramionach krwawił z kilku miejsc, śladów po kocich pazurach, które zostały użyte przed chwilą, w samoobronie. Rany były powierzchowne.
- Jak na imię masz, elfie? - powiedział Khajiit, zakładając ponownie szary kaptur na głowę.
Jego rozmówca oparł się plecami o wóz i ciężko oddychał, milcząc. Schylił się i zaczął masować swoje mocno opuchnięte kolano. Ryba to dostrzegł. Powiedział:
- On i na to zaradzi. Tylko elf nie przeszkadza i nie próbuje zabić go, dobra?
Endoriil ze zdziwieniem spojrzał na trzech ludzi, którzy bacznie mu się przyglądali. Siwy domyślił się, o co chodzi nowemu towarzyszowi.
- Rybka zawsze tak mówi. Jak się to mówi mądrze... W trzech osobach... - niepewnie zwrócił głowę w stronę synów.
- Nie, tatko. W trzeciej osobie, tak to się mówi. On w trzeciej osobie mówi o sobie - odpowiedział Wesley, czując, że język mu się plącze. Liczył na to, że odratowany elf zrozumiał, bo nie miał ochoty plątać się dalej.
- Cicho, ludzie - przerwał dyskusję szef, sycząc. - On musi opatrzeć elfa. Elf siada na wozie. On z nim. Wy, ludzie, powozić. W drogę ruszać pora. Przed zmierzchem granicę przekroczyć trzeba.
Kiedy już wszyscy wrócili na swoje miejsca, a wozy ruszyły w dalszą drogę, khajiicki przywódca wyprawy masował opuchliznę pacjenta, nakładając na nią krem własnej produkcji.
- Ty się nie obawiaj. On zielarz, alchemik, leczyć potrafi. Imię jego brzmi Ri' Baadar al' kefir an' Ulmin nasto' Goor.
- Że jak? - Endoriil otworzył szeroko oczy.
- Ri' Baadar zwij go, lub Ri. Nie Ryba, on prosi. Tamci proste ludzie, ty elf. Odwdzięcz się za ratunek i mów, jak prosi.
- Dobrze - odpowiedział Bosmer, wciąż zdezorientowany. - Mam rozumieć, że to cała zapłata za okazaną mi pomoc?
- Za wyciągnięcie z rowu, tak, tak. Ale on teraz leczy elfie kolano. Za to zapłata inna będzie, on pomyśli jaka.

Endoriil zastanawiał się, jakim cudem w ogóle został odnaleziony. Legendy o lesie Frangeld wykraczały poza bosmerskie klany z okolicy. Wszelkie karawany zwykle jechały gościńcem, kilka mil na wschód od miejsca, w którym został znaleziony. Nikt nie chciał ryzykować, znajdując się w pobliżu okrytego złą sławą lasu. Droga, którą teraz jechali - wąska i wyboista - nie nadawała się na szlak handlowy. Postanowił spytać:
- Czemu wybraliście tę drogę, Ri'Baadar?
- Hmm, elf niegłupi, on widzi. Altmerów Dominium obławę jaką czyni w okolicy. Wojska dużo strasznie, Bosmerowie setkami w różnych kierunkach uciekają, buty jeno na sobie mają. Jakieś bitwy straszne w puszczach być muszą, skoro nic innego nie biorą. Napotkali moi ludzie uciekinierów, przy gościńcu, w karczmie przydrożnej, dziesięć mil temu. Siwy - Ri zwrócił się do powożącego drugi wóz - powiedz, coś słyszał.

- Oj, panie elfie - starzec spojrzał w stronę nowego towarzysza. - Mnie to się widzi, że ty też z tej obławy uchodzisz. Nie, żeby mnie to interesowało, czy coś. Ja to w tej karczmie spokojnie z synkami winko piłem, chłopcy, ach urwisy, macały panienki, co winka donosiły, a wtedy elfy z lasów przyszły. Trzech ich było, dychali ledwo, o schronienie prosili. Karczmarz miotłę złapał i chciał bić, a elfy mówią, że w lasach mordują, klany upadają; nie jeden, nie dwa, wszystkie, wyobraź pan sobie, panie elfie.

Endoriil milczał.

- Okazało się, że elfiki się nie znały. Spotkała się ta trójka przypadkiem. Każdy z innego plemienia, czy tam klanu. Zwał jak zwał. I okazało się, że Altmerów w lasach mrowie całe i każdego, kto przeciw nim wystąpi, mordują na miejscu, a pozostałym każą sobie przysięgi wierności składać. Ja to nie rozumiem. Elf elfa morduje, jeden długie uszy, drugi długie uszy, to po jaką cholerę sztylety sobie pod żebra pchać?
- Phi - prychnął Ri'Baadar - a ludzie ludzi kochają tylko?
- Eee, nie, szefie - starzec lekko się speszył. - No i wtedy do karczmy weszła drużyna Altmerów, hyc połapali Bosmerów i na podwórze z nimi. Tam bez zwłoki żadnej na kolana ich rzucili i gardła poderżnęli. I poszli od razu, na odchodnym rzucając: każdy, kto Bosmerowi schronienia udzieli, ten długo żyć nie będzie. No i my wrócili do szefa wtedy i podjęlim decyzję, że z gościńca skręcamy w tę dróżkę, bo bezpieczniejsza. A teraz my elfa mamy na wozie i leczymy go. Masz ci babo placek.

Ri' Baadar chwilę pomilczał, w międzyczasie owinął posmarowane maścią kolano elfa w śnieżnobiały bandaż. W końcu otworzył swoje kocie usta:
- Siwy, ty się elfem nie przejmuj. Ty się w ogóle zastanawiałeś, czemu tędy podróż idzie? - stary podrapał się po brodzie, szukając odpowiedzi. Khajiit kontynuował, spinając bandaż małą metalową klamrą: - Żadnego elfa wcześniej na wozie nie było, tak? A on i tak skręcił na boczną drogę, tak? To pomyśl, Siwy, pomyśl.

Siwy myślał. Nadaremno.
- Wieziesz coś nielegalnego - powiedział Endoriil, podciągając się na rękach i opierając o drewnianą ścianę wozu, dzięki czemu zajął pozycję siedzącą. Opuchlizna przestała dokuczać, chociaż wcale się nie zmniejszała. Bandaż trzymał się solidnie. - Na wozach jest coś, czego nie mogą zobaczyć Altmerowie.
- Ani Altmerowie - odrzekł Ri - ani cesarscy. Dlatego przeprawa starym mostem, przez rzekę, między punktami granicznymi jest niezbędna. Zmierzamy do Skyrim, gdzie on, Ri' Baadar al' kefir an' Ulmin nasto' Goor, poświęci się badaniom. Chciał to zrobić już wcześniej, ale wojna domowa była, Cesarstwo i Skyrim. Nastał pokój, spokojniejszy czas, więc on zmierza tam, by dzieło kontynuować. To, co w wozie, pomóc tylko ma.
- Jakie dzieło? - spytał Endoriil.
- Ha, ha - Wesley zaśmiał się. - Kocia ryba chce napisać jakąś książkę o roślinkach i zwierzakach.
- Kompendium wiedzy: flora i fauna Tamriel, to będzie jego dzieło - odrzekł nieco naburmuszony szef karawany. - Wesley, nie śmiej się, bo on nie zapłaci tobie.
- On - młody człowiek nieco uniósł głos - nie płaci mu, jemu - wskazał na brata - i ojcu, odkąd opuściliśmy Eldenroot, a to było tydzień cały temu.

Elf ogarnął wzrokiem karawanę, a przynajmniej coś, co miało za taką uchodzić. Dwa stare wozy nie robiły jednak wrażenia. Chyba że ktoś chce przejechać z jednej wsi do drugiej. Ri chciał natomiast dotrzeć z południa Valenwood, przez Cesarstwo, aż do Skyrim i to nie gościńcem. Z racji ładunku, jaki wiózł, cały czas nie wiadomo jakiego rodzaju, wolał wybierać boczne, nieobstawione przez nikogo drogi. Szata Khajiita była podarta, on miał braki w uzębieniu, a wozy nie wyglądały na najnowsze. Konie sprawiały wrażenie, jakby niedługo miały paść z głodu. Do tego, najął do pomocy starego człowieka i jego dwóch średnio rozgarniętych synów, którzy nie wyglądali na zabijaków. Jakby tego było mało, nie płacił im od tygodnia. Tak, Ri' Baadar musiał być zdesperowany. Musiał liczyć na to, że ładunek, który wiezie ze sobą, zagwarantuje mu coś więcej niż spłatę najemników, może nawet znacznie więcej.

III

Podczas trzygodzinnej jazdy wąską dróżką nie spotkali nikogo. Początkowo ich to dziwiło, ale przestało, kiedy zobaczyli rzekę i zrujnowany most. Nie dość, że droga była podrzędnej jakości, to jeszcze okazało się, że przeprawa jest niesamowicie ryzykowna, o ile nie niemożliwa. Konstrukcja wyglądała, jakby mogła się zawalić w każdej chwili. Co gorsza, słońce powoli chowało się za horyzontem, zabarwiając niebo mieszanką kolorów pomarańczowego i czerwonego. Endoriil pomyślał o Woodmer i o tym, czy przeżył ktoś, kogo znał. W myślach przeklinał Halena, swojego przyjaciela, który zawarł porozumienie z Dominium. Najgorszym był jednak widok posterunku altmerskiego tuż przed mostem. Nie było już sensu się cofać, bo dwóch strażników dojrzało podróżnych i wstało, czekając na wozy. Wyglądali na szczęśliwych. Adan i Wesley przykryli Endoriila kilkoma workami pełnymi ziemniaków. Zdążyli tuż przed tym, jak wóz podjechał pod sam most.

- Dokumenty, proszę - powiedział jeden z żołnierzy, wyciągając dłoń. Drugi patrzył się krzywo.
- Proszę - odrzekł Ri' Baadar, dając zwitek papierów.
- Kaptur ściągnąć. - Khajiit usłuchał. Żołnierz skupił wzrok na dokumencie: - Ri' Baadar al' kefir... ale wy macie porąbane imiona tam w Elsweyr. Już niedługo Dominium zaprowadzi tam porządek. - Ri kiwnął pokornie głową. - Zielarz w drodze do Skyrim. Można wiedzieć, po co?
- Kres wojny domowej. Naukowcy, zielarze, historycy; wszyscy ciągną do Skyrim, by patrzeć na wzrost nowego, samodzielnego państwa. By patrzeć i zapisywać, dla przyszłych pokoleń, dla dzieci waszych, panie - powiedział, ponownie skłaniając głowę.
- Dobra, dobra, pokażcie, co wieziecie.
Endoriil, leżąc pod workami ziemniaków, zastanawiał się, co zrobić, jeśli go wykryją. Bez broni nie mógł nic. Wątpił, czy trzech ludzi mu pomoże. Jeśli już, to Ri, ale czy on posiada jakiekolwiek umiejętności, jeśli idzie o walkę? Nie wygląda. Elf był już pewny zdemaskowania, kiedy usłyszał głos Ri' Baadara:
- Panowie żołnierze. Wy tu sami na posterunku jesteście, nuda straszliwa pewnikiem. My tu winka trochę mamy. Damy wam, a wy puścicie nas, co?

Ri' Baadar strasznie ryzykował. Endoriil nie sądził, by Khajiit robił to dla niego, raczej dla bezcennego towaru, który wiózł, a którego zdemaskowania sobie nie życzył. Ri podał wino żołnierzom, dołączając do tego kopertę wypełnioną pieniędzmi.
- Wino, mówisz - powiedział żołnierz, który do tej pory milczał. Na jego twarzy zagościł szczery uśmiech, kiedy chował kopertę do kieszeni.  - No, na to czekałem. Ostatni wóz był tu trzy godziny temu i co nam dali za przepuszczenie? Pęto kiełbasy, ot co... Świat schodzi na psy. Przeniosłem się do straży granicznej, bo chciałem się dorobić, a tu same obdarciuchy granicę przekraczają. W dodatku dali mnie na jakiś nic nie znaczący punkt. Gościńcem podobno setki na północ idą. Tam to się chłopaki obłowią... Dawaj to wino, dawnom się nie napił.
Ri' Baadar uśmiechnął się i dał po dwie butelki wina na strażnika, na co krzywili się synowie Siwego, ale zachowali milczenie.

- Most wytrzyma? - spytał Ri na odchodne.
- Most? - odpowiadał żołnierz, otwierając butelkę z uśmiechem na twarzy. - A, tak, wytrzyma. Ostatni wóz ciągnął dwie rodziny i cały ich dobytek. Puściliśmy ich, bo to miejskie elfy były. Tych z lasów nie puszczamy. Widzieliście jakiego leśnego?
Siwy i jego synowie zaczęli zgrzytać zębami, Endoriil zacisnął pięści, ale szef odpowiedział pierwszy.
- Widzieli. W karczmie dziesięć mil na południe. Trzy elfy weszły, za nimi patrol altmerski, co ich potem na podwórzu ubił jak bandytów.
- Bo to są bandyci - odrzekł żołnierz zdecydowanie, wychylając butelkę z winem. - Cóż, bywajcie zdrowi. 

Ri' Baadar kiwnął głową na pożegnanie i ostrożnie ruszył mostem. Za nim Siwy i jego wóz. W ten sposób karawana wkroczyła w granice Cyrodiil. Czekała ich długa i trudna podróż, z dala od większych miast i głównych szlaków komunikacyjnych. Mieli poruszać się bocznymi drogami i zaopatrywać się w niewielkich miasteczkach, aby tajemniczy ładunek Ri' Baadara nie został wykryty. W końcu blondyn, Adan, powiedział:
- Szefie. Mówił szef, że pieniędzy nie ma na naszą wypłatę. Co więc było w tej kopercie?
- Owa wypłata właśnie - odpowiedział szczerze. Nie wiedział, co dodać, więc nie dodał nic. Bracia mocno się skrzywili.

KONIEC ODCINKA DRUGIEGO

SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków