niedziela, 28 czerwca 2015

TES "Taki Los" - odcinek XV

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XV
POGRANICZE

Poprzedni
- Następny

I

Troje elfich zwiadowców leżało w śniegu, idealnie się w niego wtapiając. Odziani w futra białych niedźwiedzi i wilków byli praktycznie nie do zauważenia. Obserwowali ośnieżoną, mgliście białą równinę rozciągającą się od podnóża wzgórza, na którym byli, przez kilka mil, aż do kolejnej góry. Dowódczyni zwiadowców, Neafel, nakazała Pontusowi zostać w miejscu i obserwować okolicę. Skinęła głową na drugiego członka misji, trzęsącego się z zimna Endoriila, aby razem zeszli nieco niżej - w miejsce, z którego mogliby dostrzec teren położony bardziej na wschód. Chociaż kobieta była niższa stopniem od pierwszego zastępcy Dareliona, to ona prowadziła grupę. Była najbardziej doświadczona, a swoją najemniczą działalność przed wstąpieniem do Kompanii opierała na skrytobójstwie i łucznictwie. Pontus był najlepszym i najcichszym złodziejem podgrodzia Białej Grani, który dopiero ostatnio zaczął wykorzystywać swoje umiejętności do czegoś innego niż rabowanie przechodniów. Endoriil poszedł jako ochotnik, chcąc lepiej przyjrzeć się terenowi, na którym służyli już od dwóch miesięcy. Rozumiał jednak, że z racji małej wiedzy o tego typu działaniach, powinien się słuchać bardziej doświadczonych od siebie.

Podczas tych sześćdziesięciu dni Kompania otrzymała wiele zadań patrolowych i zwiadowczych. Kilka oddziałów stoczyło parę niewielkich potyczek z Renegatami, ale nie były to starcia istotne. To Daren wraz ze swoim plutonem miał tych spotkań najwięcej - trzy. Podczas tych walk zginęło kilkunastu wrogów. Straty własne plutonu wynosiły pięciu zabitych i ośmiu rannych. Z tej racji pododdział Darena liczył niespełna czterdziestu żołnierzy. Z tego powodu inicjatywę przejmowały plutony Dareliona i Nevena, oba dowodzone przez swoich liderów. Endoriil, w oczekiwaniu na rozkazy Dareliona, nakazał swoim ludziom pilnie trenować, a także często wysyłał ich na krótkie misje rozpoznawcze, na które sam często chodził. Wszyscy podlegali Darelionowi, ale on zachowywał się tak, jakby nie potrzebował ludzi Endoriila, który teraz podłączył się do Neafel i Pontusa, głównych zwiadowców Kompanii.

Głównym celem wszystkich jednostek norskich w okolicy Markartu było namierzenie osad renegackich, które były nielojalne wobec Ulfrika i stanowiły bazy dla bandytów napadających niewinnych mieszkańców Pogranicza. Kompania Bosmerów miała wytropić te osady i donieść o ich lokalizacji Galmarowi - głównodowodzącemu ofensywą. Samo słowo ofensywa nie bardzo jednak pasowało do tego, co działo się na Pograniczu. Walk było tu niewiele. Raczej zabawa w kotka i myszkę z ludźmi żyjącymi tu od pokoleń, znającymi ten nieprzyjazny kraj jak własną kieszeń. Największe potyczki wyglądały bardzo podobnie - dobrze uzbrojone i wyszkolone siły Renegatów, najczęściej oddział zwany "Setką", napadały jednostki zmęczone długimi marszami po wzgórzach i górach. Wszystko wskazywało na to, że Nordowie byli obserwowani całymi dniami, aż w końcu atakowano ich w najdogodniejszym momencie. Dwie kompanie norskie  miały już mniej niż połowę żołnierzy, którzy pierwotnie przybyli z północy. Co prawda ich kompanie były liczniejsze - miały do pięciuset ludzi - ale w warunkach walki narzuconych przez wroga liczebność na niewiele się zdawała. W końcu jednak, z racji zaangażowania coraz to większych sił, kwestią czasu było odnalezienie głównej osady Renegatów. Ten obowiązek spoczywał właśnie na świeżym oddziale złożonym z elfów.
- Widzisz tam, Endoriil? - Neafel wychyliła głowę nieco powyżej skał pokrytych śniegiem i lodem. - Ten śnieg, pół mili od nas, jest jakiś... inny.
Endoriil przypatrzył się. Podczas kilku misji u boku Neafel nauczył się, że żadnej jej obserwacji nie wolno lekceważyć. Miała iście sokole oko, więc woodmerczyk wytężył wzrok i faktycznie - coś było nie tak.
- To płachta. I dym - dodała Neafel. - Mamy ich, zobacz! Muszą coś pichcić. Mamę oszukasz, tatę oszukasz, a brzucha nie oszukasz. Ha! Wszyscy mają na sobie białe skóry. Widzę... - zamilkła na chwilę, by policzyć wrogów. - Dwudziestu. Nie, czterdziestu. Więcej nawet!
Jej towarzysz był zdumiony, sam widział ledwie kilku, ale po paru chwilach i on dostrzegał to, co kobieta.
- Padnij! - dobiegł ich przytłumiony krzyk z góry. - Już!

Autorem krzyku był Pontus, który leżał kilkanaście metrów nad nimi, na półce skalnej. On też miał pojęcie o pozostaniu w cieniu. Usłuchali i padli najniżej, jak mogli, zatapiając się w śnieg. Usłyszeli kroki kilku osób, bardzo niedaleko. Musieli być dokładnie pod skałą, z której Bosmerowie obserwowali równinę. Gdyby Pontus nie został na warcie, zapewne namierzyliby ich. Słyszeli dialog w jakimś dziwnym narzeczu. Język Renegatów był dla nich zagadką, tak samo jak kultura i wiara w nieomylność wiedźm, które miały u nich status wręcz niespotykany - na granicy strachu i czci.
- Mamy, co chcieliśmy - szepnął Endoriil. - Pora wracać i złożyć raport.
- Powolutku - odrzekła Neafel, ledwo słyszalnym szeptem.

II

Trzyosobowa grupa zwiadowców wróciła pod Markart. Miasto prezentowało się zupełnie inaczej niż Biała Grań, ale było nie mniej majestatyczne. Zostało postawione na fundamentach wybudowanych przez Dwemerów, których tajemnice po dziś dzień mrożą krew w żyłach naukowców i ludzi miłujących nowoczesne technologie - przede wszystkim skomplikowaną maszynerię. Rozstali się na samym środku obozowiska Kompanii Bosmerskiej.
- Świetna robota, Pontusie - Neafel skinęła głową w geście uznania. - Z nikim nie czuję się na misjach tak pewnie.
- To może byśmy - Pontus uśmiechnął się, ukazując krzywe zęby - no, wiesz...
- Nawet o tym nie myśl. Widzimy się na następnej misji.
Kobieta zaśmiała się i podała rękę obu kompanom w sposób, którego nauczył ich Endoriil. Chwytali się za wyciągnięte przedramiona; takie pożegnanie stało się czymś powszechnym w całym oddziale i jego drugim znakiem rozpoznawczym. Pierwszym była oczywiście chorągiew z białym dębem na zielonym tle.

Chociaż to Neafel dowodziła misją, to Endoriil, jako najwyższy stopniem, miał złożyć raport Galmarowi. Najpierw musiał się jednak odświeżyć. Wszedł do namiotu oficerskiego, w którym skupiono osoby dowodzące oddziałem. W tej chwili był pusty, ale sypiali tu Daren, Neven, Darelion i Endoriil. Elf ściągnął białe skóry, zostając na chwilę w samej bieliźnie i butach. Trząsł się z zimna niezależnie od tego, czy miał na sobie ubranie czy nie. Swego czasu Faridon i Ri'Baadar ostrzegali go przed zimą w Skyrim, ale rzeczywistość przeszła najczarniejsze koszmary. Rozpalił niewielki płomień pod kociołkiem z zamarzniętą wodą i na chwilę usiadł na twardym jak kamień łóżku. Podrapał się po brodzie, pomasował bolące kolano, pamiątkę z czasów ucieczki z Valenwood, gdy jeden z członków plutonu egzekucyjnego kopnął go w sposób, który wykrzywił nogę nienaturalnie. Mimo czasu, jaki upłynął od tamtej chwili wciąż bywały dni, gdy ból wracał, momentami będąc nie do zniesienia. Jak teraz. Wyjął z niewielkiej szafeczki przy łóżku brzytwę i ręcznik. Podszedł do kociołka i ukląkł na kolanach przy palenisku. Stuknął kilka razy w lód, który rozpadł się, a elf zwilżył wodą zarost i zaczął się golić drżącą dłonią. Po zakończeniu czynności i zaledwie dwukrotnym zacięciu się - co uważał za postęp - przemył sobie twarz, wytarł ręcznikiem i zgasił ogień. Przywdział ciemnozielony kubrak Kompanii, nałożył na ramiona insygnia oficerskie i wyszedł złożyć raport.

Po drodze mijał namioty wypełnione Bosmerami, którzy akurat nie pełnili służby. Siedzieli w grupkach przy paleniskach, ogrzewając ręce lub spożywając zagrzany posiłek. Inni spali, by zebrać siły na kolejny ciężki dzień. Kilku ćwiczyło walkę na drewniane miecze. Przerwali na moment, by okazać szacunek Endoriilowi, zastępcy dowódcy. Po opuszczeniu obozowiska Bosmerów, czyli Piątej Kompanii, wszedł na teren Drugiej, całkowicie norskiej. Tu na wyrazy szacunku liczyć nie mógł. Żołnierze "dwójki" byli na froncie od samego początku tej przedłużającej się kampanii. To byli wyjadacze, którzy od dawna nie widzieli swoich rodzin. Byli wychudzeni i brudni, zahartowani. Endoriil miał wrażenie, że po prostu przestali o siebie dbać i pogodzili się z myślą, że już nie wrócą do domów. Szczerze liczył na to, że z jego ludźmi będzie inaczej. W namiotach było wiele wolnych łóżek. Straty w dwóch pierwszych kompaniach były bardzo poważne, a ich żołnierze powitali świeżaków jeszcze gorzej niż innych rekrutów. Nowi zawsze mają źle, ale ci nowi byli elfami, więc stopień nieprzychylności rósł. Endoriil czuł to doskonale, widząc pogardę w oczach żołnierzy, dlatego też przyspieszył kroku. Po przedarciu się przez obóz "dwójki", przechodził obok lazaretu. Wzrok elfa przykuł człowiek beznamiętnie wpatrujący się w ścianę. Nie miał obu dłoni poniżej łokci, a jedynie dwa kikuty obłożone bandażem. Niedługo potem Endoriil był już przy namiocie dowódcy.

III

Galmar, norski generał dowodzący Korpusem Pogranicza, wysłuchiwał właśnie raportu lekarza z lazaretu. Szczupły mężczyzna stał niemal na baczność, chociaż nie był wojskowym, i na zadane pytania odpowiadał krótko i zdawkowo. Na jego dłoniach i przedramionach widniała zaschnięta krew, a rękawy miał podwinięte aż za łokcie. Endoriil przystanął przy wejściu, nie chcąc przeszkadzać. Nawet gdyby chciał wejść, nie mógłby tego zrobić, bo dwóch strażników skrzyżowało przed nim swoje włócznie.
- Ilu straconych w tym miesiącu? - spytał wielkolud, przyjaciel Ulfrika Gromowładnego.
- Czterdziestu zabitych i pięćdziesięciu dwóch rannych.
- Dużo... - Galmar zachmurzył się. Zaczął narzekać, mówiąc sam do siebie: - Ach, Ulfrik chyba nie zdaje sobie sprawy, jakie mamy tu piekło. Jeden Korpus może nie wystarczyć. Pięć kompanii to za mało... A jak podliczysz, medyku, to ile razem wychodzi od początku kampanii?
- Dwustu dwunastu zabitych, czterystu rannych, panie.

Sześciuset - pomyślał Galmar. To nie on zaczynał tę kampanię, ale on miał ją skończyć. Jego poprzednik w wyniku ustawicznych porażek i braku postępów został nie tylko pozbawiony dowództwa, ale też zdegradowany. Teraz to do Galmara należało zadanie ostatecznego rozbicia Renegatów. Był najbardziej zaufanym człowiekiem króla i nie mógł zawieść. Musiał jednak przyznać, że nie było łatwo. Wróg był szybki, nieuchwytny i zdeterminowany. Znał teren. Jego dotychczasowe wyniki wcale nie były lepsze niż te osiągnięte przez poprzednika. Z tych rozmyślań wyrwał go strażnik, który zapowiedział wejście Endoriila, członka najnowszego nabytku norskiej armii - Piątej Kompanii Korpusu. Służyli pod nim już dwa miesiące i o ile nie było jeszcze okazji, by wyróżnili się w poważnej walce, to przejęli większość odpowiedzialności odnośnie zwiadu i rekonesansu w terenie, co bardzo odpowiadało innym, zmęczonym kompaniom, które od tego czasu zostały delikatnie zluzowane. Galmar nakazał medykowi opuszczenie namiotu. Sam usiadł za biurkiem, oparł łokcie o blat i gładził swoją brodę. Wprowadzono elfa.
- Generale. - Endoriil stanął na baczność i uniósł wysoko brodę.
- Proszę - Galmar prychnął jak stary kocur - prawdziwy żołnierz.  Spocznij i raportuj. Kolejny zwiad, tak?
- Tak jest, panie generale. Mamy ich.
Nord spojrzał prosto w oczy swojego podwładnego. Jak to mamy? - pytał sam siebie. Szukamy ich tyle miesięcy, a tu nagle "mamy"? Endoriil dostrzegł płomień w jego oczach.
- Wraz z Neafel i Pontusem...
- Imiona mnie nie interesują - przerwał generał. - Przejdź do rzeczy.
- Znaleźliśmy osadę, dużą.
- W ramach oddziału macie ograniczoną swobodę podczas operacji zwiadowczych. Trzeba było iść do swojego bezpośredniego przełożonego i ruszyć na nich siłą kompanii, a potem przyjść i raportować. Kilkudziesięciu Renegatów to nic godnego uwagi.
- Nie, generale. Mówiąc dużą, mam na myśli, że do tej pory nie widzieliśmy większej. Najmniej setka, wystawiają straże, wypuszczają patrole, słowem, prawdziwy obóz.
Oczy Galmara zapłonęły jeszcze mocniej.
- Jeśli to prawda... Od miesięcy szukaliśmy tego obozu... Widziałeś "Setkę"? Widziałeś Agriusza?

"Setką" nazwano elitarny oddział Renegatów, który brał udział w wielu zasadzkach na norskie patrole. Agriusz był ich dowódcą. To oni odpowiadali za większość strat Nordów. Regularne renegackie oddziały zajmowały się niszczeniem szlaków zaopatrzeniowych, napadaniem na niewielkie i niebronione norskie osady, ale były za słabe, by walczyć z regularną armią. Inaczej było z "Setką", której nazwa wzięła się od stu wojowników wchodzących w jej skład, zawsze atakowała żołnierzy. To byli najlepsi z najlepszych; brutalni, skuteczni i bezlitośni. Zlokalizowanie ich i odgryzienie się za szereg upokorzeń było dla Galmara celem samym w sobie.
- Widziałem ich symbol, tarcze z namalowanymi czarną farbą trzema kreskami.
- "Niedźwiedzie pazury". To symbol ich największych wojowników. Pokaż, gdzie są.
Endoriil podszedł do mapy, spojrzał i szybko zarysował palcem okrąg między dwoma wzgórzami. Dzięki wieczorom spędzonym z Dovahkiinem pod Białą Granią nie miał problemu z orientacją przestrzenną i czytaniem map. Generał kiwnął głową.
- Zawołaj Dareliona. "Piątka" dostaje za zadanie zmieść tę wioskę z powierzchni ziemi. W odwodzie będzie norska Pierwsza Kompania. Macie wyrżnąć wszystkich. Wymarsz o świcie.
- Generale, ale tam są też kobiety i dzieci - Endoriil protestował.
- Wszystkich - powtórzył Galmar zdecydowanie.

IV

Endoriil nie był przekonany do planu Dareliona, ale nie oponował. Zostali podzieleni na dwie grupy; Dareliona i Nevena, gdzie oczywiście dowodził ten pierwszy, oraz Darena i Endoriila. Pluton Endoriila podlegał rozkazom przyjaciela głównodowodzącego. Udało im się zakraść po cichu na odległość strzału z łuku. Wykorzystali do tego rzadko rosnący las, przez który pełzli, marznąc okropnie. Rozkazy zakładały, że Daren i Endoriil czekają ze swoimi ludźmi na gwizdek będący w posiadaniu Dareliona. To jego oddział miał ruszyć do ataku, ściągnąć główne siły wroga, dając tym samym większą swobodę drugiej grupie. Początkowo mieli rozpoznać sytuację i zaatakować dopiero, gdy uzyskają pewność odnośnie siły, z którą mają się mierzyć. Pierwsza Kompania ustawiona była około milę za nimi. Jej zwiadowcy utrzymywali kontakt wzrokowy z Bosmerami i mieli informować swojego dowódcę o postępach i wszelkich problemach.

Jak na razie wszystko szło dobrze. Było chłodne zimowe popołudnie. Neafel, będąca w grupie Endoriila, sugerowała wzmożoną ostrożność. Dostrzegała zaledwie jeden patrol wroga, w dalekiej odległości. Poprzedniego dnia podczas zwiadu przysięgłaby, że było co najmniej kilka patroli, a i ruch w wiosce, składającej się z kilkunastu drewnianych i słomianych domów, był znacznie większy. Jej przełożony podzielał te obawy. Daren mocno się zmartwił, ale wciąż czekał na sygnał do ataku. Mówił, że nie jest w stanie zmienić decyzji dowodzącego.
Dostrzegali dzieci rzucające się śnieżkami i grające w berka. Dwóch mężczyzn patroszyło ryby, inny oprawiał świeżo upolowanego jelenia, zręcznie obracając nożem. Kilka kobiet przechadzało się z wiklinowymi koszami pełnymi różnych rzeczy - głównie ubrań i jedzenia. Z oddali widać było ledwie kilkudziesięciu mężczyzn w sile wieku, gotowych do walki, a i ubranych jak żołnierze.
- Coś tu jest nie tak, Daren - oznajmił Endoriil. Neafel kiwnęła głową twierdząco. - Wydaje mi się, że "Setka" jest gdzieś w polu. Wczoraj było ich znacznie więcej.
- Nic nie poradzimy. Darelion ma Pontusa. On widział to, co wy, więc pewnie poinformował go o tym. Teraz pozostaje nam czekać na sygnał.
- Wyślijmy posłańca. - Endoriil nie dawał za wygraną.
- Ja pójdę - zaproponowała Neafel. - Dam radę.
- Pewnie i dasz, ale nigdzie się nie wybierasz. Jesteśmy na strzał z łuku. Łucznicy - zaszeptał do Krasa, swego podwładnego. - Łucznicy szykują łuki. Mają być gotowi.

Kras skinął głową i pełzał do tyłu. Sugerował gestami i szeptem wyciągnięcie łuków wszystkim łucznikom. W oczach Bosmerów była niepewność. Stresowali się, denerwowali. Ich pierwsze poważne starcie miało zacząć się za chwilę. Krew w ich żyłach krążyła znacznie szybciej niż zwykle. Serca pracowały jak szalone. Endoriil jeszcze raz ogarnął wzrokiem teren. Zobaczył niewysokie wzgórze, które zasłaniało resztę równiny.
- Zanim ruszymy, powinniśmy zająć ten pagórek - powiedział. - Da nam znacznie lepszy ogląd okolicy i szansę na przygotowanie się na kontratak, o ile nastąpi.
- Za późno - odpowiedział Daren. - Zresztą zwiadowcy "jedynki" nie donoszą o żadnych obcych siłach w najbliższej okolicy.
Życie w wiosce toczyło się dalej. Mieszkańcy byli nieświadomi tego, że oddział wojskowy w sile dwustu elfów lada chwila ruszy na nich. Ruszy z rozkazu Galmara, by zniszczyć bazę pomagającą Renegatom w ich działaniach. Endoriil wciąż nie wiedział, jak się zachowa, gdy przyjdzie mu zabić bezbronną kobietę lub dziecko. Niedługo miał się przekonać, że renegackie kobiety bezbronne raczej nie bywają.

Usłyszeli gwizdek. Musieli chwilę odczekać. Las otaczał wioskę półkolem i to właśnie z drugiego jego końca wyskoczyli Darelion i Neven z Baelianem i podległymi im oddziałami. Najpierw wystrzelili kilka płonących strzał, by zapalić strzechy drewnianych i słomianych domów. Od razu potem wybiegli z krzykiem na ustach, napotykając lekki opór zaskoczonych mieszkańców. Przyzwyczajeni do życia na ciężkim terenie i nieustannej walki z Nordami Renegaci mieli przy sobie broń praktycznie cały czas. Tak więc osobno bronić się mogli, ale element zaskoczenia mocno pomógł. Ludzie padali pod ciosami elfich mieczy. Gwizdek zabrzmiał po raz drugi. To był sygnał do ataku dla drugiej grupy.
- Do boju! Bosmerowie! - krzyczał Daren i podniósł się ze śniegu. - Zabij!

Ruszył sprintem, a za nim, w bezładzie, reszta jego oddziału i jednostka Endoriila. Kilkunastu łuczników oddało dwie salwy w plecy mieszkańców wioski, którzy biegli, by odeprzeć atak z drugiej strony. Endoriil bardzo chciał ruszyć w stronę wzgórza, ale rozkaz to rozkaz. Wszystko szło po ich myśli. Daren i Kras dobiegli do dwóch kobiet. Jedną cięli obaj na raz, upadła w śnieg, barwiąc go na czerwono. Kras chwycił miecz oburącz i wbił broń w plecy Renegatki, kończąc jej żywot. Druga z nich chwyciła lekki topór i sparowała cios Darena. Endoriil ruszył na pomoc. Ciął ją z doskoku  w łydkę swoim jednoręcznym toporem, co sprawiło, że straciła równowagę. Daren wybił broń z jej dłoni i uderzył w głowę. Takiego ciosu nie można przeżyć.
Neafel została na granicy lasu. Szyła z łuku do wrogów, którzy wydawali jej się groźni. Strzelała rzadko. Większość sprawnych mężczyzn walczyła po drugiej stronie wioski z Darelionem. Poza nimi w obozie byli głównie starsi, kobiety, dzieci i kilku rannych żołnierzy. Z nimi wszystkimi jej pobratymcy radzili sobie nad wyraz dobrze. Po około pięciu minutach w osadzie było słychać jedynie jęki rannych i dobijanych.
- Oficerowie, do mnie! - krzyknął Darelion. Cała trójka przybiegła w ciągu chwili. - Bitwa wygrana!
Wokoło leżały ciała martwych ludzi. Większość z nich padła szybko, nie stawiając oporu. Śnieg w wielu miejscach był zabarwiony krwią. Wśród ofiar było dużo dzieci. Niektóre przed śmiercią walczyły.
- To nie była bitwa - zauważył Endoriil, łamiącym się głosem. - To była rzeź. Główny oddział musiał wymaszerować. Nie widzę tu symboli "Setki", które jeszcze wczoraj były niemal przy każdej chacie i namiocie.
- Zebrać tych kilku jeńców na środku osady. - Rozkaz Dareliona spełniali już jego ludzie. - Nie moja wina, że większość wojowników wymaszerowała.
- Musimy... - Endoriil próbował opanować emocje, które aż go roznosiły. Zabili bezbronnych ludzi. - Musimy zająć ten pagórek na zachodzie. Mówiłem to Darenowi, ale uzależniał to od ciebie.

Dowódca rozejrzał się. Wielu z jego podkomendnych, ze wszystkich plutonów, zajęło się szabrowaniem. Wchodzili do chat i zabierali wszystko, co uznali za cenne.
- Idź - uśmiechnął się Darelion. Patrzył na zgromadzonych jeńców. Tuż obok niego rzucono na kolana rannego Renegata i kilkunastoletniego chłopca. - Idź, skoro nie chcesz łupu, to idź na pagórek. A my skończymy sprawę na miejscu.
Darelion uniósł miecz na rannego. Endoriil krzyknął:
- Stój! Co ty robisz? Mordujesz niewinnych jeńców.
- Rozkaz brzmiał zabić wszystkich, czyż nie?
- To są niewinni ludzie! A nawet jeśli są winni, to są bezbronni. Pomyśl o żonie i córce. Postaw ich na miejscu tego człowieka i jego syna.
- One nie są na ich miejscu! - zagrzmiał Darelion. Członkowie "Piątki" z uwagą słuchali sprzeczki. - I zadbam o to, żeby nigdy nie były!
- Ależ są! - krzyknął Endoriil równie głośno. Oddychał szybko. - Są! I one i cała reszta Bosmerów w Valenwood. Przecież my tu robimy to, co Altmerowie u nas. Ci ludzie mają prawo żyć. A na pewno mają prawo nie ginąć jak spętane zwierzęta.
Wielu żołnierzy poparło zastępcę dowódcy skinieniami głowy i słowami "tak", "dokładnie", "prawdę mówi", "śmierć Altmerom".
- Jesteśmy w wojsku - rozstrzygał sprawę Darelion - gdzie słucha się rozkazów. Miałeś tego świadomość. Tak się składa, że to ty słuchasz moich. Idźże więc na ten pagórek i daj mi wykonać rozkaz dowódcy Korpusu.

Woodmerczyk zacisnął pięści w złości, ale nie mógł nic zrobić. Za Darelionem stała cała masa jego zwolenników.
- Drugi pluton za mną - krzyknął i, odwróciwszy się, ruszył w stronę górki. Szedł szybko, ale usłyszał odgłos dobywanego miecza i krztuszenie się człowieka, któremu poderżnięto gardło.

*

Dzielenie łupów trwało w najlepsze. Kilku żołnierzy z plutonu Endoriila z zazdrością patrzyło z oddali na obławiających się kolegów. Wśród ich łupów były głównie rzeczy, które Renegaci zrabowali wcześniej Nordom, więc trudno było zakładać, że zatrzymają swoje nowe błyskotki. Nie przeszkadzało im to jednak kraść. Jedna z drużyn plutonu Darena zebrała kilkadziesiąt ciał i skupiła je na środku osady. Nikt nie stał na straży, nikt nie obserwował perymetru. Nikt, poza Endoriilem i jego ludźmi. On sam wciąż walczył z myślami. Właśnie zamordowali matki z dziećmi i starców. Główny oddział z pewnością był w okolicy. Ta wioska nie wygląda na tymczasowy obóz. Zgodnie z planem, niedługo po ataku miał przybyć do nich goniec z Pierwszej Kompanii, jednak wciąż nie przybywał. Nie niepokoiło to Dareliona, który skupiał się na plądrowaniu osady. To musiało się źle skończyć.
- Endoriil! - zakrzyknęła Neafel, stając na palcach. - Tam, za osadą. Kilkudziesięciu. Uzbrojeni. Musieli zobaczyć dym znad wioski. To...
- "Setka"... - dokończył za nią. Przez kilka sekund myślał intensywnie. - Wracają po rajdzie. A zastaną ciała swoich żon i dzieci, rzucone na kupę jak martwe bydło. I zdezorganizowaną kompanię. Livan!
Podbiegł do niego niewysoki, szczupły elf o krótkich żółtych włosach.
- Ruszaj, jak najszybciej potrafisz, do Dareliona i powiedz mu, co widzisz. Niech się wycofa do nas. Jeśli zdąży, to bezpośrednio przez śnieg. Jeśli nie, niech prysną w las i dojdą do nas od tyłu. A jeśli nie zdążą... Niech stawiają opór tak długo, jak mogą. Biegnij!
Livan ruszył jak strzała, zostawiając swoją broń i ciężką wilczą skórę.
- Neafel, weź swoją drużynę i biegnij do lasu na prawo. Róbcie wrażenie, że jest was więcej. Stójcie tam tylko. Musimy ograniczyć im pole manewru! Oby was widzieli. Biegiem! Reszta łapie za łuki! - żołnierze usłuchali, a Neafel i jej dziesięciu podwładnych ruszyli biegiem do wskazanego lasu. - W dwóch rzędach, już! Strzała na cięciwę! Puść!

Strzały dopadły "Setkę" chwilę po tym, jak zobaczyli swoje martwe rodziny i zrujnowaną osadę. Wstąpiła w nich żądza krwi. Kilku padło od bosmerskich strzał, ale reszta ruszyła z krzykiem na ustach między chaty. Livan zdążył. Darelion zdołał skrzyknąć swoich ludzi w kupę, ale nie mieli już czasu się wycofać. Musieli walczyć, tu i teraz, z najbardziej krwiożerczymi z Renegatów.
Renegaci ruszyli na wioskę od północy. Endoriil był na południu. Zrozumiał, że sytuacja jest krytyczna. Spojrzał w stronę Neafel, ale jej drużyna była praktycznie niewidoczna. Renegaci w ogóle ich nie dostrzegali - byli więc w stu procentach skupieni na Darelionie i jego ludziach. Musiał coś zrobić. Zadecydował.
- Moja drużyna, za mną! Erval, Faldan, ruszajcie do osady wspomóc Dareliona. - Zobaczył ich przerażony wzrok. Z wioski dochodziły odgłosy walki i dzikie krzyki Renegatów. - Odwagi! Zwyciężymy! Za Valen!
- Za Valen! - odkrzyknęli jego podoficerowie i ruszyli wraz ze swoimi ludźmi. W każdej z drużyn było po dziesięciu elfów.
Endoriil ruszył co sił w nogach do Neafel. Od razu po dotarciu klepnął ją w ramię, nawet się nie zatrzymując. Pognała za nim.
- Musieli przemknąć się przez zwiadowców "jedynki"! - krzyczał w biegu. - Musieli ich zabić niepostrzeżenie, skoro "jedynki" wciąż tu nie ma. Jesteśmy sami!

Dwadzieścia elfów osiągnęło pozycję na wschód od osady. Walka w środku wrzała. Bosmerowie ginęli. Darelion sparował mieczem cios wysokiego umięśnionego Renegata w lekkiej zwierzęcej skórze, z paszczą wilka na głowie. Odskoczył przed kolejnym atakiem, skontrował, raniąc wroga w ramię, ale ten się nie przejął. Natarł jeszcze mocniej. Darelion wykorzystał to i wytrącił mu miecz z dłoni. Wrzeszczący człowiek nic sobie z tego nie robił. Biegł na elfa z gołymi pięściami. Kipiał od nienawiści. Dostał mieczem w lewe przedramię, którym osłonił twarz, ale dotarł do Dareliona i rzucił go na ziemię. Skoczył na niego i zaczął okładać go wielkimi pięściami. Raz za razem. Daren doskoczył od tyłu i wbił mu miecz w plecy. Wróg splunął krwią na leżącego w zaspie Dareliona i padł bez ruchu. Erval i Faldan dotarli w samą porę, by zrównoważyć siły i dać otuchę zaskoczonym rodakom.
- Za Valen!- krzyczeli donośnie. Ludzie Dareliona i Darena przyłączyli się: - Za Valen! Za naszą puszczę! Bij! Zabij!

Jednak Renegatom przyświecała inna motywacja. Chcieli zemsty, tonęli w rozpaczy po śmierci swoich rodzin. Walczyli obok ciał swoich dzieci i ukochanych żon, które całowali na pożegnanie jeszcze tego samego ranka. Walczyli jak lwy. Wielu Bosmerów padało od ciosów łysego mężczyzny o długiej czarnej brodzie i w hełmie z łba niedźwiedzia. Na obu policzkach miał po trzy kreski symbolizujące niedźwiedzie pazury. To on był dowódcą "Setki", a zarazem najwprawniejszym wojownikiem. To był Agriusz. Jego syn zginął jako ostatni, zabity ostrzem Dareliona, spętany i bezbronny. Bo taki był rozkaz. Renegaci, pchani nienawiścią i rozpaczą, zyskiwali przewagę. Wtedy dostrzegli grupę elfów nadciągającą ze wschodu, od strony lasu. Na jej czele biegła kobieta ze sztyletami w dłoniach i z łukiem na plecach oraz rdzawowłosy Bosmer z jednoręcznym toporem. Atakowali od boku, z zaskoczenia.
- Endoriil! - krzyknął Baelian ze środka osady, słaniając się na nogach, ale wciąż stawiając opór.
W końcu zderzyli się z grupą Renegatów i walka rozgorzała jeszcze mocniej. Endoriil jednym ciosem w twarz zabił wroga. Drugi machnął dwuręcznym toporem, ale elf odskoczył, uderzył w ramię człowieka, niemal je odcinając. Gdy ten krzyczał z bólu, stanęła za nim Neafel, szybkim ruchem chwyciła jego włosy i płynnym ruchem sztyletu podcięła gardło. Śnieg był czerwony. Strzechy chat płonęły.

Erval i Faldan dotarli do rannego Dareliona i odciągnęli go za pierwszą linię, gdzie szyk starali się trzymać Daren, Baelian i Neven wraz ze swoimi drużynami. Ale przekonali się, jak ciężko trzymać szyk w walce z kimś, kto nie ma już nic do stracenia i walczy mimo strasznych ran. Większość Renegatów krwawiła z wielu miejsc na ciele, ale wciąż parła do przodu. Endoriil i jego ludzie wbili się głęboko w "Setkę". Jej wódz, Agriusz, chwycił swój miecz oburącz i ruszył na Endoriila, zorientowawszy się, że to on prowadzi natarcie ze wschodu. Śmierć dowódcy zawsze jest ciosem w morale całego oddziału , a wódz "Setki" zorientował się, że manewr rdzawowłosego elfa odwrócił losy bitwy. Zadał cios z biegu. Endoriil z trudem zbił go w bok swoim toporem, obrócił się przez lewe ramię i uderzył, ale wróg, mimo że bardzo wysoki, był też niezwykle zwinny. I piekielnie silny. Impet natarcia wroga zmusił Bosmera do cofnięcia się pod ścianę jednej z płonących chat. Wielu żołnierzy, którzy uporali się ze swoim wrogiem, spoglądało na tę walkę. Seria ciosów Renegata sprawiła, że Endoriil nie miał już drogi ucieczki. Wtedy wódz "Setki" spojrzał w oczy elfa i szeroko otworzył usta. Bo oczy Bosmera były przepełnione czerwienią. Krwią.

Endoriil zacisnął pięści na toporze i krzyknął niezwykle doniośle:
- Aaaa!
Skoczył w stronę wroga z nadludzką szybkością. Uderzał mocno, bez opamiętania. Raz za razem, raz za razem. Jego wrzaski zdominowały pole bitwy. Zaskoczony wróg cofał się. Role się zmieniły. Cios za ciosem, cios za ciosem. Niektóre dochodziły celu. Noga, ramię, brzuch. Kolejne cięcia osłabiały Agriusza.
Większość Renegatów już padła, część uciekła, a pozostali na miejscu Bosmerowie i ranni obu stron patrzyli na pojedynek. Po następnych dwóch ranach ciętych ramion dowódca "Setki" padł na kolana przerażony. Endoriil zatrzymał się, nachylił nad głową bezbronnego już człowieka. Złamanego człowieka, który spuścił głowę w oczekiwaniu na ostatni cios.
- Aaa! - krzyknął elf, stojąc nad pokonanym, a w krzyku tym było coś, od czego wszystkich na polu bitwy przeszedł nieprzyjemny, straszny dreszcz.

Dopiero, gdy się zatrzymał, wszyscy mogli dostrzec to, co widział pokonany. Oczy Endoriila były czerwone jak wino. Darelion, podtrzymywany przez Ervala i Faldana, patrzył ze zdumieniem na swego pierwszego oficera. Wielu patrzyło ze strachem. Ale jeden z ocalałych Renegatów skoczył w stronę swego wodza, chcąc go uratować. Zamachnął się mieczem, ale Endoriil był zbyt szybki. Odchylił się i uderzył pod żebra, nokautując przeciwnika, który padł na wznak na ziemię, jęcząc. Endoriil zamachnął się potężnie i rozłupał głowę Renegata swoim toporem. Powstał w całkowitej ciszy. Jego ramiona były całe we krwi wrogów, a mięśnie mocno drżały pod skórą. Cała kompania patrzyła na niego, ale nikt się nie odzywał.
- Devle... - wyszeptał dowódca "Setki". Wargi mu drżały. Po chwili krzyknął: - Devle!
- Brać go żywcem! - Darelion wydał rozkaz. Trzymał się za głowę, która wciąż odczuwała serię ciosów. - To ich herszt. Galmar będzie zadowolony. Zabieramy rannych i tylu martwych, ilu zdołamy. Trochę ich jest...

Endoriil powoli uspokajał oddech. Odszedł od reszty kompanii i wypuścił topór z dłoni. Zamknął na chwilę oczy, ale czuł, że coś mu z nich cieknie. Czy ja płaczę? - pomyślał. Krople ściekały mu po policzku i spadały na śnieg. Otworzył oczy, ale to nie były łzy. Zdumiony odwrócił się tak, aby nikt nie mógł dostrzec jego twarzy.

To była krew.

V

- Na bogów - krzyczał strażnik obozu "jedynki". - Na świętego Talosa! Żyjecie. Posłać po generała!
Bosmerowie wchodzili do obozu norskiej kompanii. Wyglądał, jakby przeszła tędy burza. Generał Galmar wyszedł do nich po paru chwilach, podczas których usiedli na śniegu, a obozowi medycy zajęli się najpoważniej rannymi. Galmar miał obandażowaną głowę i kulał.
- "Setka" napadła na nasz patrol - powiedział od razu. - Osobiście go prowadziłem. Ledwo uszliśmy z życiem. Ale widzę, że i was dopadli. Sukinsyny.
Endoriil milczał. Darelion skinął głową na Darena, który wyszedł zza niego z Agriuszem. Miał związane ręce i ledwo chodził. Był ciężko ranny, ale Galmar go poznał.
- A niech mnie! Macie go! Jak to się stało? Opowiadajcie.
- Osada była niemal pusta - tłumaczył Darelion. - Kobiety, dzieci i starcy. Wykonaliśmy rozkaz, ale po jakimś czasie nadeszli oni. Widocznie wracali z potyczki z wami. Mało brakowało...
Zamyślił się i ukradkiem spojrzał na Endoriila. To jego decyzja uratowała całą kompanię. Gdyby Neafel nie zobaczyła "Setki", wszyscy zostaliby wzięci z zaskoczenia i wyrżnięci. Darelion nie miał wątpliwości. Jednak nawet sama obserwacja Neafel mogła nie wystarczyć. Endoriil podjął jeszcze jedną decyzję; przegrupował się, podzielił na dwie grupy i oskrzydlił wroga. To były ruchy, o których Darelion nawet nie pomyślał. Zawdzięczał życie temu woodmerczykowi i miał tego świadomość.
- Mało brakowało, a wzięliby nas z zaskoczenia, ale odparliśmy ich. Większość zabiliśmy w ich osadzie. Kilkunastu uciekło, a wodza przyprowadziliśmy tutaj, generale, aby poniósł zasłużoną karę za swoje zbrodnie.
- Pokonaliście "Setkę" - głośno powiedział Galmar. - Trzon sił Renegatów pobity, a ich wódz jest na naszej łasce.
Pomruk niedowierzania niósł się po obozie. Bosmerowie, wśród nich ciężko ranni i zakrwawieni, dosiedli się do ognisk norskich żołnierzy. Ci nie mieli nic przeciwko. Dzielili się posiłkiem i skromnym zapasem wina, który mieli. Elfy nie były już obce.

*

Tysiące gwiazd na nocnym niebie zawsze uspokajały Endoriila. Lubił przebywać na nielicznych polanach puszczy Valen i patrzeć  w górę. Siedział teraz w samotności w obozie Pierwszej Kompanii i rozmyślał. Co we mnie wstąpiło? Wtedy, podczas walki z tym człowiekiem. Czułem... Nienawiść, czystą i nieposkromioną. Gniew, który palił mnie od środka, jakby chciał wylać się ze mnie i stać się samodzielną istotą. Nie rozumiem - myślał. Słowa Khajiita Khaz'mira z siedziby Octaviusa w Cesarstwie wracały do niego. Tyle że kot nie powiedział mu niczego konkretnego.
- Hej - powiedział Baelian, dosiadając się do niego. - Jak się czujesz?
- Źle. Zarżnęliśmy bezbronnych ludzi. Nie powinniśmy. Powinniśmy zabić tylko tych, którzy unieśli miecze. Nie tak powinno być.
- Rozkaz to rozkaz. Tego nas tu uczą - odrzekł Baelian, poważniejszy niż zwykle. - Ale ja pytałem raczej o to, co się stało na koniec walki. Co w ciebie wstąpiło, przyjacielu?
- Talos... Ja sam nie wiem. Byłem przepełniony gniewem.
- Jakby każdy z nas był tak przepełniony gniewem, to Altmerowie by srali pod siebie - młody elf zaśmiał się. Po chwili spoważniał: - Powiem ci jeszcze, że paru chłopaków mocno się przestraszyło. Niektórzy mówią, że jesteś opętany.
- Ha - prychnął - opętany? Możesz uspokoić tych paru chłopaków. Czy zginął ktoś, kto...
Przerwał i spuścił głowę. Nie musiał kończyć pytania. Chodziło mu o tych, którzy towarzyszyli im od samego początku. O tych, którzy pomagali tworzyć milicję bosmerską pod Białą Granią i jeździli z nim na polowania.
- Pontus... Rozcięli mu toporem tętnicę udową. Nie miał szans.
- Przecież on był zbyt szybki nawet dla Raszk'hina. Jak to możliwe...

Za swoimi plecami usłyszeli odgłos kroków, coraz głośniejszy. Darelion wyłonił się z mroku. Spojrzał na Baeliana i zasugerował gestem głowy ulotnienie się. Odczekał chwilę, ale sam nie usiadł obok Endoriila. Mówił stojąc:
- Ta sytuacja... Ta cała bitwa... - Darelion wziął głęboki wdech i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. - Doceniam to, co zrobiłeś. Za szybko straciłem czujność, nie byłem dość ostrożny.
- Dovahkiin mówił, że spoczywa na nas los wszystkich naszych ludzi. Musimy być najlepsi dla nich, nie dla siebie.
Darelion nie skomentował. Wydawało się, że powiedział to, co miał powiedzieć, a komentarze Endoriila nie były dla niego istotne. Wydawało się.
- Galmar przyzna mi pojutrze odznaczenie przed całym korpusem. Norscy oficerowie są zachwyceni naszym wyczynem. Potem jest bankiet w gospodzie Srebrno-Krwistych. To w granicach miasta. Moi oficerowie też mają zaproszenie. Daren, Neven i ty. Jutro wymarsz do Markartu, potem odpoczynek, ceremonia.

Endoriil milczał. Nie bardzo miał ochotę iść na bankiet, ale odbywał się w mieście. Troszkę luksusu nie zaszkodzi - pomyślał.
- Zdejmują nas z linii. Wracamy do Whiterun i czekamy na dalsze rozkazy.
- Jakie mamy straty?
Darelion milczał. Wielu jego żołnierzy wciąż walczyło o życie w lazarecie Pierwszej Kompanii. Widział przygotowania do amputacji. To przypominało raczej rzeźnię niż szpital. Krew, mnóstwo krwi. W końcu odpowiedział:
- Na ten moment z dwustu ludzi stanu początkowego straciliśmy trzydziestu czterech. Sześćdziesięciu jest rannych, z czego około dziesiątka ma niewielkie szanse.
- Niech Y'ffre ma ich w swojej opiece... Połowa. Połowa z nas...
- Galmar jest z nas zadowolony - Darelion usiłował podnieść go na duchu. - Zapowiada kolejne transporty naszych rodaków do Białej Grani. Mamy zająć się dalszym ich szkoleniem, a on ma się zwrócić do króla Ulfrika z sugestią zawiązania nowego korpusu. Z nas, Bosmerów. Zaczęli nas szanować.

Ostatnie słowa wypowiadał dumnie. Endoriil nie podzielał tego entuzjazmu. Trzydziestu poległo, dwukrotnie więcej walczy o życie. A oni zabijali bezlitośnie bezbronnych ludzi. I to w walce z dala od swojej ojczyzny, od jej lasów. Milczał.

VI

Miejskie mury Markartu były przyozdobione sztucznymi kwiatami. Żadne inne nie byłyby w stanie utrzymać koloru w środku zimy. Miejscy dygnitarze stali bok w bok z najważniejszymi oficerami Korpusu Pogranicza. Nieco z boku stali Neven, Daren i Endoriil. Tuż przed nimi był Darelion. Na podwyższeniu stał Galmar. Za nim rozciągało się przepiękne miasto wykute w kamieniu. Przed nim stali na baczność żołnierze Korpusu oraz jednostek pomocniczych; pięć kompanii o łącznej sile około trzech tysięcy ludzi. Norskie kompanie miały, w zależności od specyficznych uwarunkowań, około pięciuset żołnierzy. Teraz wszyscy ci żołnierze stali na baczność w wielu rzędach i słuchali przemowy swojego dowódcy. Bosmerów była niecała setka. Wielu leżało w lazarecie, a spora część z tych, którzy przybyli na uroczystość wciąż nosiła zielone kubraki z zaschniętą krwią. Kilku przyszło o kulach, inni z pomocą towarzyszy.
- Żołnierze! - krzyknął Galmar swoim doniosłym głosem. - Potęga Renegatów została złamana! Zadaliśmy im cios, po którym się nie pozbierają!
- Hura! - krzyknęli chórem.
- Pierwsza Kompania, przy pomocy Piątej Kompanii, położyła kres "Setce", dobrze wam wszystkim znanemu elitarnemu oddziałowi.
- Hura! Wiwat, "jedynka"! Wiwat!

Tylko żołnierze "jedynki", najstarszej Kompanii w Korpusie Pogranicza, lekko krzywili się na ten okrzyk. Bo każdy z nich wiedział, że było dokładnie odwrotnie. To "piątka" zadała decydujący cios, kiedy oni lizali rany w swoim obozie. Tamtego dnia widzieli po Bosmerach, ile kosztowała ich ta walka.
- Pozostało więc dopełnić dzieła - kontynuował generał. - Agriusz, znany jako Niedźwiedź Pogranicza, przywódca "Setki", został przez nas pochwycony. Wprowadzić więźnia!
Dwóch żołnierzy wyszło z miejskiej bramy, prowadząc pokonanego wodza. Czterech innych wyprowadziło bawoły, każdy po jednym, z linami uwiązanymi do ich rogów.
- Agriuszu - Galmar mówił nie patrząc na niego - za swe liczne zbrodnie przeciwko ludowi Nordów zostajesz skazany na śmierć. Od ciebie zależy jednak jej rodzaj.
Bawoły zostały ustawione po czterech stronach placu, wszystkie tyłem do jego środka. Kilkanaście metrów dalej stał kat dzierżący dwuręczny topór. Pod jego nogami widniał pień.
- Ukorz się przed majestatem norskiej władzy. Błagaj o litość i szybką śmierć, a będzie ci dana.
Agriusz uniósł na moment głowę. Wzrok miał tępy, beznamiętny. Endoriil miał wrażenie, że na jego ciele jest więcej ran, niż tuż po bitwie. Z jego ust ściekała świeża krew. Po tym krótkim momencie znów spojrzał w dół i splunął krwią.
- Heh - zaśmiał się cicho Arnskar, porucznik Pierwszej Kompanii, który stał obok Dareliona. - Trudno mu będzie błagać o litość, skoro nie ma czym.
- Wykonać wyrok! - krzyknął Galmar.

Czterej żołnierze przytwierdzili swoje sznury do nóg i rąk skazanego. Zawiązali najmocniej jak mogli i ruszyli do bawołów. Każdy z nich bez zwłoki uderzał zwierzęta, wprawiając je w ruch. W ciągu chwili Agriusz wisiał w powietrzu i zaczął krzyczeć z bólu. Jego ciało było napięte do granic możliwości. W końcu stawy nie wytrzymały.
- Czy to standardowa metoda egzekucji? - spytał Endoriil z pogardą, nie odwracając wzroku od makabrycznego widoku.
- Długo nie była stosowana - odrzekł Arnksar, spoglądając na Bosmera z wyższością. - Ale ten sukinsyn zasługuje na nią jak nikt inny. Widzę, że nie wiesz, co on robił. Pozwól, że wyjaśnię.
Endoriil milczał. Krzyki skazańca ustały. Skonał w męczarniach.
- Ten oto dowódca "Setki" miał bardzo ciekawy sposób traktowania jeńców. Nie chciał brać na siebie wyżywienia naszych ludzi. Wpadł więc na bardzo ciekawy pomysł. - Arnskar skrzywił się z dziwnym obrzydzeniem jak na kogoś, kogo nie wzrusza rozrywanie człowieka żywcem. - Dobierał naszych ludzi w pary. Jego barbarzyńcy stawali, tworząc krąg, naokoło naszych. Kazano im walczyć przeciwko sobie. Na śmierć. Zwycięzca miał iść wolno. Dopiero chwilę przed walką okazywało się, że jest jeden haczyk. Gdy moi rodacy oczekiwali mieczy, oznajmiano im, że ich nie potrzebują. Odcinano im ręce. Obie, na wysokości łokci, i kazano walczyć. I walczyli, musieli. Ci, którzy chcieli zachować człowieczeństwo ginęli jako pierwsi. Zwycięzcy przegryzali przegranym tętnice szyjne, kopali na śmierć, miażdżyli głowy. Potem puszczano ich wolno. Możesz się domyślić, że większość zwycięzców padła jeszcze tego samego dnia w jakiejś zaspie i wykrwawiła się. Ledwie kilku dotarło do naszych oddziałów. Ale to już nie byli ludzie. Jak nie wierzysz, poszukaj w lazarecie. Jeszcze niedawno jeden tam był.
- Wierzę - odparł cicho Bosmer. - Jeszcze jedno pytanie. Jesteś tu długo, wiesz może, co znaczy w ich języku słowo devle?
- Diabeł - odrzekł Nord po chwili milczenia. - Czemu pytasz?

*

- Porucznik Pierwszej Kompanii, Arnskar, wystąp!
Ubrany w grubą niedźwiedzią skórę żołnierz wstąpił dumnie na podwyższenie i wypiął żołnierską pierś. Galmar przypiął medal i skłonił głowę przed jednym ze swoich najbardziej zaufanych ludzi.
- Chwała Pierwszej Kompanii! - krzyknął.
- Chwała! Chwała! - przekrzykiwali się żołnierze "dwójki", "trójki" i "czwórki". Markartcy możni również dołączali się do okrzyków i bili brawo. Ci z Bosmerów, którzy mieli siły, również krzyczeli.
Po odczekaniu należytego czasu, Galmar znów przemówił:
- Porucznik Piątej Kompanii, Darelion, wystąp!
Złotowłosy elf wstąpił na podwyższenie, stanął obok Galmara i otrzymał z jego rąk medal. Panowała cisza. Niektórzy Bosmerowie delikatnie się uśmiechnęli, patrząc na wyróżnienie dla swojego dowódcy. Galmar zszedł z podium i ruszył w stronę gospody po drugiej stornie murów.
- A tradycyjny okrzyk? - spytał szeptem Neven, stojący obok Endoriila i Darena. - Przecież to myśmy wygrali...
- Historycy powiedzą co innego - odrzekł Endoriil.

Wszyscy możni odwrócili się i podążyli za Galmarem do gospody, w której jak zwykle chcieli zawrzeć przeróżne umowy, jak najkorzystniejsze dla siebie, których drugą stroną miał być Galmar, "Pogromca Renegatów". Podoficerowie czterech kompanii wykrzykiwali rozkazy do swoich podkomendnych, nakazując powrót do obozów. Żołnierze zaczęli się rozchodzić.
- Wiwat! - rozległ się pojedynczy głos.
Endoriil spojrzał - głos dochodził z Pierwszej Kompanii.
- Wiwat! - powtórzyło kilku Nordów z "jedynki", którzy wczoraj pozwolili się dosiąść wycieńczonym Bosmerom do swoich ognisk. - Wiwat "piątka"!
Robiło się głośniej. Znacznie głośniej, bo pozostałe Kompanie przyłączyły się do Pierwszej i podchwyciły okrzyki.
- Wiwat! Cześć i chwała Bosmerom!
- Cześć i chwała! Wiwat! Wiwat, "piątka"!

--------------------
Link do SPISU TREŚCI

wtorek, 23 czerwca 2015

TES "Taki Los" - odcinek XIV

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XIV
MAREK VERRE


I

Lord Udomiel - dowódca garnizonu altmerskiego w północnym rejonie Valenwood oraz bohater Wielkiej Wojny z Cesarstwem - szedł dostojnym krokiem w stronę głównej sali zgromadzeń w Pałacu Namiestnikowskim w Arenthii. Ściany po obu stronach długiego korytarza przyozdobione były obrazami, z których większość przedstawiała na różny sposób, zarówno symboliczny jak i bardziej kronikarski, zawarcie koalicji między Dominium a Bosmerami. Koalicji, która trwała wieki i, pomijając klęskę w walce z Tiberem Septimem w drugiej erze, była najtrwalszym organizmem państwowym w historii Tamriel. Te czasy były już jednak przeszłością. Z niezrozumiałych dla Udomiela powodów grupa rządząca Dominium postanowiła ostatecznie zaznaczyć swoją zwierzchność i dominację w tym sojuszu. O ile Lord całkowicie rozumiał i popierał wojnę z Cesarstwem, które było jedyną przeciwwagą dla jego kraju, o tyle wojna z własnym sojusznikiem była w jego oczach niezrozumiała. Był jednak wojskowym i po prostu wykonywał rozkazy. To on prowadził kampanię mającą na celu całkowite przejęcie władzy w Arenthii i okolicznych klanach - Arteków, Hjoqmerczyków, Woodmerczyków i Latamejów. Robił to, co mu kazano w sposób, jaki potrafił. A potrafił sporo, o czym przekonały się cesarskie legiony w czasie Wielkiej Wojny, podczas której Udomiel wraz z Lordem Naarifinem i Lady Arannelyą przetrącili kręgosłup Cyrodiil.

Udomiel został przysłany do Arenthii dwa miesiące przed planowaną ofensywą, którą miał osobiście zorganizować i zrealizować siłą lokalnego garnizonu i dodatkowym korpusem wojsk. Na mocy umowy między Lionelem, aktualnym namiestnikiem Arenthii z ramienia Thalmoru, a sprawującymi władzę w Dominium miał przyjąć na ucznia jego syna - Bognara, chłopaka młodego i porywczego, w którym nie widział większego talentu taktyczno-strategicznego. Reputacja Lorda była na tyle znacząca, że Lionel w wyrazie uznania i w ramach wdzięczności za kształcenie syna mianował go członkiem Rady Miejskiej miasta Arenthia, na której posiedzenie wódz właśnie się spóźniał. Był wojskowym, nie politykiem, więc jego obecność wymuszona była jedynie własnym poczuciem obowiązku i patriotyzmem. Gdyby mógł, nie przychodziłby na sesje Rady, ale sam uważałby wtedy, że obraził majestat nie tylko namiestnika, ale Dominium ogólnie. A tego robić nie chciał.

Dwóch żołnierzy, stojących na końcu korytarza, otworzyło drzwi przed Lordem. Wkroczył do niewielkiej sali, na której środku znajdował się pięknie zdobiony stół. Wszystkie meble w pomieszczeniu zrobiono z solidnego bosmerskiego drewna, a że miejskim rzemieślnikom talentu nie brakowało, to zdecydowanie było co podziwiać. Wielkie, zdobione tradycyjnymi zawijasami okna wpuszczały do środka mnóstwo światła. Przy stole dostrzegał wszystkich Radnych: namiestnika i głos decydujący w Radzie - Lionela, jego syna Bognara oraz dwóch Bosmerów. Pierwszym był Drustan, niedawno mianowany, cieszący się poparciem Lionela, więc zapewne, jak sądził Udomiel, przyjmujący od niego opasłe sakiewki wypełnione złotem. Drugim Radnym bosmerskim był Marek Verre - szlachcic i stary znajomy Udomiela. To w jego stronę Lord skłonił głowę i uśmiechnął się. Znali się od ponad pięćdziesięciu lat; szanowali się wzajemnie, wręcz przyjaźnili, nawet mimo bardzo napiętej sytuacji w ostatnich miesiącach. Marek Verre był ostatnim niezależnym członkiem Rady, a zarazem jedynym, który starał się działać z korzyścią dla Bosmerów. Oczywiście w miarę możliwości, których w obecnej sytuacji politycznej miał bardzo niewiele.

To Marek Verre był burmistrzem Arenthii w czasie Wielkiej Wojny i to wtedy zawiązały się więzy przyjaźni między nim a Lordem. Verre zaopatrywał armię dowodzoną przez Altmera i sam uzupełniał jego straty swoimi ludźmi. I mimo że teraz sytuacja między oboma krajami była - delikatnie mówiąc - skomplikowana, obaj darzyli się wielkim szacunkiem i zaufaniem, które w nadchodzących wydarzeniach miało być testowane nad wyraz często. Po rozpoczęciu czystek w rejonie Verre demonstracyjnie złożył dymisję, która została przyjęta. Marek trafił do lochu, a władzę przejął namiestnik Lionel, ale Bosmer dość szybko powrócił do Rady, jako szeregowy jej członek. To Lord Udomiel wstawił się za swoim przyjacielem i podczas gdy wielu innych szlachetnie urodzonych patriotów dosłownie traciło głowy na szafotach, to Verre został ułaskawiony, wyciągnięty z lochu i przywrócony do Rady. Poręczenie ze strony tak sławnego wodza jak Udomiel było czymś, z czym nawet Lionel, który budował swą pozycję w polityce, musiał się liczyć.

- Witamy, Lordzie. - Lionel skinął głową i zasugerował gestem dłoni, by Udomiel zajął miejsce przy stole. W tym samym czasie niedbałym ruchem drugiej dłoni nakazał niewolnicy nalać wina do kolejnego kielicha.
Nowe rządy, nowe zasady. Wielu Bosmerów zostało zniewolonych i służyło teraz w sposób uwłaczający ich godności. Młoda dziewczyna o ciemnych włosach napełniła kielich Udomiela, gdy ten usiadł już na wygodnym krześle. Marek Verre niezauważalnie westchnął.
- Miło, że postanowiłeś dołączyć, Lordzie - dodał młody Bognar, krzywiąc się. - Sesja zbliża się do końca. Omawiamy właśnie sprawy świąt plemiennych. Powinniśmy je anulować, żeby zaoszczędzić.
- Chciałbym zauważyć - mówił Verre - że niektóre z tych świąt są głęboko zakorzenione w naszej tradycji. Prosiłbym o wyrozumiałość w tej kwestii. Ostatnie, czego teraz w Arenhii potrzeba, to niepokoje społeczne.
Marek Verre miał około dwustu lat. Długie szpakowate włosy opadały na ramiona jego jednokolorowego ubrania, swoistej togi, która osłaniała całe ciało poza stopami, które spoczywały w gustownych sandałach. Był elegancki i wyrafinowany, ale też skromny.
- Święto płodności wylatuje z kalendarza - Lionel wyliczał beznamiętnie. - To nie czas na mnożenie was, tylko czas pracy, ciężkiej pracy ku chwale naszej koalicji. Wylatuje też Dzień Dynastii Camoranów.
- Camoranowie to najlepszy dowód na trwałość koalicji - protestował Verre. - Dynastia zaczęła się od wielkiego Epleara, który był Bosmerem, tak, ale z biegiem lat dynastia ta stała się swoistym tyglem naszych dwóch ras. Odrzucenie tego święta nie przysporzy nam zwolenników.
- Nie potrzebujemy zwolenników. - Lionel spojrzał z ukosa na Marka. Potem, patrząc na Drustana, dodał: - Głosujemy. Za usunięciem święta Camoranów?
Sam uniósł rękę. Niemal równo z nim zrobił to Radny Drustan. Bognar również się nie ociągał. Lionel uśmiechnął się. Trzy głosy za.
- Przeciw?

Verre spojrzał ukradkiem na Udomiela. Ale Udomiel nie był politykiem, tylko żołnierzem. Podczas kilku miesięcy nie uniósł ręki w żadnym głosowaniu Rady. Tym razem nie było inaczej. Verre położył obie dłonie na kolanach.
- Trzech za, dwóch wstrzymało się, zero przeciw - mówił Lionel i zapisał wynik. - Ostatni punkt posiedzenia. Święto boga lasu, Y'ffre. Zżera lwią część budżetu, całe miasto pogrąża się przez te kilka dni w pijaństwie i rozpuście. Jako namiestnik Arenthii z ramienia Thalmoru nie mam zamiaru tego tolerować. Usuwamy to święto. Za?
Verre spojrzał na Radnych z niedowierzaniem. Usunąć święto Y'ffre? Świętokradztwo, przestępstwo, skandal i złamanie kilkusetletniej tradycji! Kiedyś za wygłoszenie takiego bluźnierstwa sam zamknąłby autora tych słów do lochu. Ale czasy piastowania urzędu burmistrza minęły. Zapewne bezpowrotnie. Chciał otworzyć usta, wykrzyczeć Lionelowi i jego synowi, sprzedawczykowi Drustanowi i obojętnemu na sprawy Arenthii przyjacielowi, że robią błąd. Zamiast tego zacisnął pięści i uniósł dłoń, dołączając do trójki Radnych. Sprzeciw nie miał sensu. Cztery za, zero przeciw.

Udomiel nie podniósł ręki.
II

Podczas jazdy dorożką przeglądał papiery. W końcu ktoś musiał się zajmować sprawami miasta. Wiele lat "burmistrzowania" sprawiło, że czuł się odpowiedzialny za wszystko, co działo się w mieście. Zwykle miał wsparcie innych Radnych, ale po ostatnich wydarzeniach miał świadomość, że był jedyną osobą, która w ogóle słuchała miejskiej ludności i jej potrzeb. Papiery - jego osobiste notatki oraz raporty kilku zaufanych ludzi ze wszystkich dzielnic Arenthii - były mocno niepokojące. Wszędzie czegoś brakowało, w każdej dzielnicy mnożyły się skargi na żołnierzy altmerskich z garnizonu, którzy zachowują się nie jak sojusznicy w gościach, tylko najeźdźcy. Kradną, gwałcą i palą. Marek aż gotował się w środku. Uważał się za patriotę i został w mieście nawet po wybuchu walk i przeprowadzeniu czystek w okolicznych lasach. Trzech jego przyjaciół z Rady zostało publicznie ściętych. Tak jak wielu innych patriotów. Sam siedział już w lochu i czekał na swoją kolej, ale nagle przyszło ułaskawienie - jego przyjaciel, Udomiel, zainterweniował, a sam Verre został nawet przywrócony do Rady. Sam sądził, że tylko dlatego, żeby prostemu ludowi mówić: "patrzcie, jest wasz stary Verre w Radzie, więc Rada działa dla waszego dobra!". Prawda była taka, że Verre nie miał żadnego wpływu na decyzje Rady, o czym po raz kolejny zdążył się przekonać kilka chwil temu. Był pionkiem, który swoje życie zawdzięcza jedynie przyjaźni z ważną figurą w Dominium. I każdy nierozważny ruch może sprawić, że w końcu skończy na szubienicy.

Odłożył papiery i złapał się za głowę. Wziął głęboki wdech. Jeszcze chwila, jeszcze chwila - myślał. W końcu, zgodnie z oczekiwaniem, dorożka zatrzymała się przy Alei Wiecznych Dębów, gdzie mieściła się willa rodziny Verre. Służący uchylił drzwiczki, a Marek wszedł przez bramę główną swojej posiadłości. Ogrodnicy podlewali egzotyczne rośliny zasadzone na kształt półkola okalającego imponujące, dębowe - a jakże - drzwi wejściowe. Dwójka dzieci, Eogan i Brenna - prawnuki Marka - grzebały w ziemi w poszukiwaniu skarbów. Pan domu uśmiechnął się, ale tylko na chwilę. Ojciec tej dwójki, czyli wnuk Marka, został ścięty jako jeden z pierwszych podczas czystek, jeszcze zanim Udomiel w ogóle wiedział, że rodzina przyjaciela jest w lochach. Ojca Eogana i Brenny stracono dlatego, że udowodniono mu wspomaganie leśnych klanów pożywieniem. Syn Marka, a zarazem ojciec straconego członka rodziny - Mael - wyszedł, by powitać swojego ojca. Uśmiechnęli się i wpadli sobie w ramiona, na krótką chwilę.

- Witaj, ojcze. Czekaliśmy na ciebie. Wspólnie z dziećmi postanowiliśmy, że przydałoby się, żebyś przekąsił coś tradycyjnego. Eogan chciał dzika, Brenna wolała jelenia. Więc wysłaliśmy ludzi po oba zwierzęta. Kucharze właśnie kończą przyrządzanie!
- Wspaniale - rzekł Marek i chwycił syna, ponad stuletniego Maela, za ramiona. - Wspaniale. Chodźmy więc, bo zanosi się na deszcz.

III

Dzieci jadły jak szalone. Zapas mięsa w domu był na wyczerpaniu. Podobnie było w całym mieście. Wcześniej, przed czystkami, klany leśne - głównie Woodmerczycy i Artekowie - zaopatrywali Arenthię w mięso, dostając w zamian wszystko, czego potrzebowali. Ta symbioza trwała od pokoleń, ale podczas walk w lesie większość myśliwych zginęła w obronie swoich wiosek, więc nie było komu polować. Zanim wykształcą się nowi myśliwi, musiały minąć lata. Przy stole siedziała cała rodzina, czyli Marek i Mael, Eogan i Brenna oraz ich matka, wdowa po zamordowanym członku rodziny - Ninian. Dookoła stołu krzątało się kilku służących. Nie niewolników, a służących. Rodzina Verre nie praktykowała niewolnictwa, a swoim sługom płaciła godziwe pieniądze. W końcu, po wyczyszczeniu większości półmisków, Marek wstał wraz z synem i pożegnał się z rodziną.
- Tacy starzy, a cały czas ćwiczą walkę na miecze - powiedziała Ninian, poprawiając swe na wpół siwe włosy. Jeszcze kilka miesięcy temu miała piękne, kruczoczarne loki. Od momentu straty ukochanego męża wszystko się zmieniło. Bała się o dzieci. Bała się o rodzinę. Bała się.
- Prosimy, by nam nie przeszkadzać, jak zwykle, dobrze? - poprosił Marek, a prośbę tę skierował do wszystkich domowników, wliczając służących.

Zszedł wraz z synem do piwnicy i zamknęli się od wewnątrz. Pośrodku niemal pustego pokoju stały dwa manekiny uzbrojone w miecze. Do wszystkich ścian przymocowane były stojaki na broń. Manekin w kącie sali przystrojony był w ozdobną zbroję rodu Verre. Na jej przedzie widniał czarny wilk ze złotymi kłami. Mael zapalił kilka pochodni. Spojrzeli na siebie. Młodszy Bosmer pociągnął dźwignię tuż przy wejściu. Dwa manekiny zaczęły ruszać ramionami. Miecze zderzały się, powodując spory hałas. Marek pociągnął za jedyny drewniany miecz na jednym ze stojaków. Mały fragment ściany przesunął się w bok, odsłaniając ukryte pomieszczenie.

*

- A więc kolejne posiedzenie Rady, które bardziej nam szkodzi, niż pomaga - mówił Mael, wyraźnie sfrustrowany. - Ojcze, ile jeszcze czasu Altmerowie będą nam pluć w twarz i niszczyć nasze tradycje?
- Będą to robić do chwili, w której w końcu będziemy w stanie się postawić - odrzekł Marek i pogładził się po brodzie. - Jakie wieści z lasów?
Byli w małym pomieszczeniu wypełnionym różnymi papierami, wiadomościami. Wokoło walały się pióra, pojemniczki z resztkami atramentu i wosk z wypalonych świec. Na środku był niewielki stół z mapą i kilkoma drewnianymi figurkami. Panował półmrok - płonęła tylko jedna pochodnia. Z pokoju obok wciąż dochodził dźwięk ciężkiego treningu manekinów.
- Annałowie i Yvanni już nie istnieją. - Mael zmarszczył brwi. - Nie chcieli iść na współpracę z Altmerami, więc zostali wybici do nogi. Kobiety i dzieci też... To dwa z sześciu największych klanów. Latamejowie, na wieść o tych wydarzeniach, wycofali się w głęboki las. Podobno stoczyli kilka potyczek z Altmerami, bo ci nie chcieli im odpuścić. Wygrali je, ale ciał nie znaleziono.

W tej chwili spojrzał wymownie na ojca, jakby czekając na odpowiedź na pytanie, którego nie zadał.
- Tak - odpowiedział Marek. - Dobrze myślisz. Ciał nie znaleziono, bo ich już nie ma. Latamejowie praktykują nasze najstarsze zwyczaje. Pokonanych w boju jedzą. Uważają, że wchłaniają ich siłę i dzięki temu sami stają się silniejsi. Do tego dochodzi element morale. Po twojej minie wnoszę, że to odnosi efekt. Altmerowie nie pójdą za nimi w las. Po prostu się boją. Pewnie poczekają, aż padną z głodu. W głębokich lasach nie ma zwierzyny, przecież to już praktycznie Frangeld. Zdaje się więc, że to kwestia czasu.
- Ech... - Mael westchnął. Również był patriotą, tak jak ojciec, ale jedzenie ciał wrogów? To nie dla niego. Kontynuował: - Zostały więc klany Woodmer, Hjoqmer i Artekowie, ale nie możemy na nich liczyć... Wiem, że mocno na nich liczyłeś, ojcze, ale...
- Co ale? Co? - Marek podniósł głos. Po chwili spuścił głowę i czekał na odpowiedź.
- Wszędzie wybito starszyznę, we wszystkich trzech klanach. Altmerowie na wodza połączonych trzech klanów wyznaczyli dowódcę woodmerskich myśliwych, Halena. Złożył im hołd lenny.
- Pamiętam go. Często bywał w Arenthii w czasach, gdy byłem burmistrzem. Wyglądał na rozsądnego chłopaka. A teraz zdradził... Swój własny klan i dwa inne. I cały kraj. Niech będzie przeklęty...
Milczeli przez chwilę, ojciec i syn w piwnicy rodowej willi, nad stosem map i dokumentów. Z pokoju obok dochodziły odgłosy zderzających się mieczy.
- Przepraszam, Mael... - Marek otarł łzę z policzka i delikatnie opadł na krzywy taboret. - Przepraszam, że cię tak narażam. Już straciłeś syna, a ja wysyłam cię w las, żebyś szukał cienia. Cienia szansy w walce, której wygrać nie jesteśmy w stanie....
Mael podszedł do niego i położył mu dłonie na ramieniu. Mówił ściszonym głosem:
- Nie przepraszaj. To nie twoja wina. Ci dranie zapłacą za wszystko, co nam zrobili. Nam, Bosmerom.

Marek Verre wziął głęboki oddech i, jakby pokrzepiony słowami syna, spytał:
- A jakie wieści z zagranicy?
- Hm... Cesarstwo leży i kwiczy, ale czego się można spodziewać. Lata mijają, a oni wciąż nie mogą się pozbierać. Po zabójstwie Cesarza nie są w stanie wybrać nowego. Rody szlacheckie przeciągają linę i nie wiadomo, jak to się skończy. A Altmerom to oczywiście na rękę.
- Więc - podsumował Marek - są po prostu słabi i niezdolni do prowadzenia jakiejkolwiek polityki zagranicznej.
- Yhm - przytaknął mu syn. - W Hammerfell jest ciekawiej. Od czasu, gdy Skyrim podpisało konkordat, Redgardzi patrzyli na nich jak na wroga, bo sami przecież odmówili podpisania tego świstka, ale ostatnio, po wojnie domowej, w której głównym argumentem było przywrócenie wiary w Talosa, jako Boga... No, krótko mówiąc...
- Tak, synu, Hammerfell i Skyrim mają w tej chwili do siebie chyba bliżej niż dalej. Miło patrzeć, że wychowałem mądrego Bosmera. - Uśmiechnął się. - Jednak pewnie miną lata, zanim stare rany przestaną ich piec i zaczną myśleć o wspólnym dobru. A jak wiedzie się niepodległemu królestwu Skyrim i królowi Ulfrikowi?
- Dobrze. Sami siebie trochę spowalniają, odrzucając mniejszości narodowe, ale to pewnie tylko chwilowe. Chodzą słuchy, że żona Ulfricka, Astarte, mocno działa na rzecz wprowadzenia równości ras.
- I słusznie - zgodził się Marek. - Mądra kobieta. Niestety wszystko to, czego się dowiedziałeś nie zmienia faktu, że Altmerowie są bezkarni, grabiąc Valenwood i mordując jego mieszkańców. A inne miasta? O legendarnym Falinesti nie ma co gadać, prawda?
- Prawda, ojcze. Nikt go nie widział od lat.
Falinesti było chodzącym miastem. Było zbudowane na dębach, które przemieszczały się. Klany z okolicy Arenthii posiadały niesamowite możliwości odnośnie ingerencji w las, ale to, czym było Falinesti, było daleko poza pojęciem Woodmerskich czy Hjoqmerskich specjalistów. Choć brzmi to niewiarygodnie, to jednak starożytni królowie puszcz Valen rządzili właśnie stamtąd. Tam właśnie jest starożytny tron Camoranów i z tą właśnie dynastią związany jest los tego miasta. Legenda głosi, że gdy krew Camoranów powróci, wtedy i to sławne "dębowe" miasto znów ukaże się Bosmerom, wyjdzie z lasów i stanie się stolicą Valenwood.
- A inne miasta? - dopytywał Marek. - Silvenaar, Elden Root, Woodhearth, Greenheart, Southpoint, Haven?
- Woodhearth i Greenheart zostały doszczętnie spalone. Haven i Southpoint straciły na znaczeniu, ale wciąż można się z nimi skontaktować. W Haven rządzi Adair, a w Southpoint jakaś kobieta, Aife. Panem Elden Root jest Yorath, a w Silvenaar rządzi Riordan.
- Dobra robota, Mael, naprawdę wspaniała. Musimy nawiązać z nimi kontakt. Z nimi wszystkimi.
- Tak, to zrozumiałe. Jest jeszcze jedna, mała rzecz...

Mael zawahał się. Jego ojciec, choć wciąż absolutnie w pełni władz umysłowych, wyczekiwał z nadzieją na jakąś dobrą wieść. Taką, która pozwoli mu uwierzyć, że nie ryzykuje życia swojego i swojej rodziny dla głupiej idei. Marek Verre codziennie wchodził w paszczę Lionela, altmerskiego lwa, który tylko czekał na jego potknięcie. Dlatego też Mael usilnie szukał nawet najmniejszych wiadomości, które mogłyby tchnąć nadzieję w serce ojca. I w końcu, po kilku miesiącach słuchania o mordach, rzeziach, gwałtach i zbrodniach, znalazł taką wiadomość. Jedną i małą.
- Tak, synu?
- W Białej Grani sformowano oddział złożony z bosmerskich imigrantów. Służą w Korpusie Pogranicza norskiej armii. Powinni właśnie docierać w okolice Markartu, gdzie mają walczyć z Renegatami.
- W imię króla Ulfricka... - Marek znów westchnął i pogładził palcami po nasadzie nosa. - Co nam to daje?
- Samo to daje niewiele, ale dowiedziałem się, kto nimi dowodzi. - Jego ojciec ożywił się. Skoro syn mówi to w ten sposób, to może jednak jest w tym coś więcej. Mael kontynuował: - Pamiętasz Dareliona, ojcze?
- A jakże. Śliczniutką córeczkę miał, ach. I żona też miła. Pamiętam, jak śpiewała w ogrodach Pałacu. A on sam tak konno jeździł, jak żaden Bosmer przed nim. Ale podczas czystki chyba zginęli?
- Właśnie nie! Darelion żyje i to on został porucznikiem tej kompanii. Ja też go pamiętam. Zawsze w pierwszej kolejności myślał o swoim klanie. Na pewno nienawidzi Altmerów po tym, co zrobili jego pobratymcom. Naszym pobratymcom! Może spróbujemy się z nim skontaktować?
- Kompania to, o ile się nie mylę, dwustu, do trzystu żołnierzy?
- Tak... - Mael skrzywił się. To mało. Za mało. - Mówię tylko o nawiązaniu kontaktu. Wyślemy człowieka...
- Mamy jeszcze lojalnego człowieka? - przerwał mu ojciec. - Coraz ich mniej... Coraz mniej, dlatego przecież do piwnicy musimy schodzić, bo połowa służących służy nie nam, tylko Lionelowi...
- Mam przyjaciela, ma na imię Nuallan. Wyślę go czym prędzej.

Marek - głowa rodu Verre, patriota, Radny miasta Arenthii i były burmistrz tego miasta - skinął głową i lekko się uśmiechnął. Pierwszy raz od miesięcy.

Miecze manekinów wciąż się zderzały.
--------------------------
Spis treści z pozostałymi odcinkami znajdziesz ---> TUTAJ