wtorek, 27 maja 2014

TES - "Taki Los" - odcinek VII

TAKI LOS
ODCINEK VII

POJEDYNEK

 


Odcinek - Poprzedni - Następny



I

Bosmer otworzył powieki, słońce raziło jego odzwyczajone od światła oczy. Skrzywił twarz w grymasie i ziewnął przeciągle. Delikatnie przyłożył nos do włosów czarodziejki, która spała przy nim. Delektował się jej zapachem. Czuł wzbogaconą kwiatami woń rosy. Położył się tuż za nią i mocno objął, nakrywając oboje niedźwiedzią skórą. Czuł, że po ciele dziewczyny przechodzą dreszcze. Obudziła się, drżała.
- Mmm... Endoriil. Słońce już wzeszło? - powiedziała, kołysząc delikatnie biodrami, by przybliżyć się do niego, co sprawiło, że ich ciała były splecione w jedno. - Powinieneś wszystkich obudzić. Co jest z Ri? Przecież zawsze robi nam pobudkę...

Elf uniósł głowę i rozejrzał się. Wczoraj wyruszyli z Falkreath. W drodze do Whiterun miał ich czekać jeden, góra dwa noclegi. Tak przynajmniej mówił Ri, ale zakładał, że będą wstawać bladym świtem. Poprzedniego wieczoru kompania postanowiła jednak wypić ostatnie pięć butelek wina, które zostały im z pamiętnej wizyty w karczmie "Pod Podmokłym Prosiakiem" w Septimii. Adan i Wesley spali teraz pod plandeką na jednym z wozów. Grubszy z braci donośnie chrapał. Czuły słuch Bosmera zdołał uchwycić też zabawny świst wydobywający się z ust Adana. Bez wątpienia powodem owego świszczenia były poważne braki w uzębieniu krnąbrnego blondyna - pamiątka z walki z khajiickim mordercą półtora tygodnia wcześniej. Na drugim wozie słodko drzemali Siwy i Ri' Baadar. Ten drugi zwinął się w kłębek, typowo po kociemu. Endoriil uśmiechnął się na ten widok.
- Endoriil... - zaspanym głosem powiedziała Luna. - No to wstajemy?
Powoli podniosła się z ziemi wyłożonej wilczymi skórami. Wyprężyła swoje drobne ciało, przeciągając się, wykonała kilka podskoków, by się rozruszać. Wzięła kilka głębokich wdechów i zaczęła zbierać skóry z ziemi, gdy tylko Bosmer wstał. Podszedł do najbliższego drzewa, zwiesił głowę, skrzyżował ręce i westchnął głęboko.
- Co jest, długouchy? Pomógłbyś damie - powiedziała, uśmiechając się przy tym zalotnie. Nie odpowiedział tym samym. Oparł głowę o drzewo i wodził oczami po okolicy, obserwując obozowisko. Domyśliła się, co mu chodzi po głowie, przynajmniej w części. - Sny? Ciągle cię męczą?
- Yhm. - Kiwnął głową twierdząco. - Teraz to nawet bardziej frustrujące. Budzę się zlany potem, z gorączką, ale... nie mogę sobie przypomnieć, co mi się przed chwilą śniło. Czy te sny naprawdę mogą coś znaczyć?
- Moja mama mówiła, że sny zawsze coś znaczą - powiedziała, podchodząc do niego. Wyciągnęła swoje smukłe dłonie i przyłożyła je do policzków elfa. Nagle pocałowała go w nos i roześmiała się. Uśmiech promieniował z jej ust i błękitnych oczu. Była piękna. Taka naturalna i dziewczęca. Tym razem odpowiedział tym samym. Od razu dodała: - Moja mama była bardzo mądrą kobietą. Odziedziczyłam to po niej.

Po przypadkowym spotkaniu smoka Odahviinga i Dovahkiina, Endoriil spytał się tego drugiego, co znaczą słowa, które wypowiedziała bestia. Gdy bohater Skyrim przełożył mu je, okazało się, że mają zadziwiająco duży związek ze snami, które dręczyły elfa. Bosmer poprosił Smocze Dziecię o spotkanie z tą mityczną istotą, ale heros odmówił. Smok to nie pies - mówił. Jeśli będzie chciał, to przyleci, a jeśli nie... To po prostu nie. Jedyne, co udało się osiągnąć elfowi, to obietnica, że przy następnym spotkaniu Dovahkiina ze smokiem, Nord przekaże prośbę. Człowiek szczerze ostrzegał, że mogą minąć tygodnie, a nawet miesiące. To nie był jednak jedyny powód dołujący Endoriila.
- Słuchaj... - zaczął i położył dłonie na jej złotych włosach. Już od kilku dni przymierzał się do tej rozmowy, ale rozmyślania nic nie pomogły. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to dotrą do Whiterun jeszcze dziś. To oznaczałoby koniec wspólnej drogi. Luna miała ruszyć dalej, do Akademii Magów w Winterhold, daleko na północy. Znali się niecałe dwa tygodnie, ale Endoriil nie chciał się rozstawać. Luna wydawała mu się wyjątkowa. Od czasu, gdy poznali się na jarmarku w Septimii, spędzili razem kilka upojnych nocy. Ale to nie noce były tym, co było dla niego wyjątkowe. Bywał już z kobietami, dzielił z nimi łoże, ale najwspanialsze były wspólne dni z Luną. Rozmowy o wszystkim i o niczym, wzajemne zainteresowanie i szacunek, uśmiechy, dotyk, zapach. Najzwyczajniejsze leżenie w świetle księżyca, kiedy byli w siebie wtuleni, nieco odurzeni winem. Zachowywali się jak para i dla reszty grupy oczywistym było, że są razem. Elf nie chciał, żeby ten krótki związek skończył się, gdy magiczka wyjedzie dalej na północ. Ale co miał zaproponować? Przecież on do Akademii Magów nie pojedzie, bo się po prostu nie nadaje. Z jego umiejętności zauraczania zwierząt, i to słabo opanowanej, zapewne by się tam śmiali, do rozpuku. Wymyślił sobie, że będą pisać do siebie listy i odwiedzać od czasu do czasu. Nie wiedział tylko, co o tym myśli Luna. W końcu odważył się na rozmowę.
- Co będzie dalej? Jak już pojedziesz do Akademii...
- Zostanę czarodziejką, mój drogi - uśmiechnęła się, tym razem inaczej, kącikiem ust. Zorientowała się, o co ją pyta, ale nie potrafiła odpowiedzieć.
- Tak, wiem, że zostaniesz. Życzę ci tego z całego serca, piękna. - Wciąż gładził palcami jej włosy. - Ale pytam, co wtedy będzie z nami?
Teraz Luna spuściła głowę. Jacy ci mężczyźni niedomyślni - pomyślała. Sądziła, że jej poprzednia odpowiedź była skutecznym unikiem, który odwlecze tę konwersację aż do czasu, gdy dotrą do Whiterun. Była świadoma tego, że powinni porozmawiać, ale czuła się z tym nieswojo, więc wolała odłożyć sprawę w czasie. Elf oczekiwał szczerości. Zdążyła go poznać podczas wielu rozmów na przeróżne tematy i wiedziała, że w gruncie rzeczy jest on osobą prostą, poczciwą i dobrą. Wydawało jej się, że dorastanie w lasach Valenwood sprawiło, że jest jakby nieskażony złem tego świata. Świata złego, bezlitosnego i nie wybaczającego błędów. Chciała udzielić mu odpowiedzi, ale nie miała pojęcia jakiej. Z jednej strony nie miała zamiaru świadomie kończyć tego, co kwitło między nimi, z drugiej jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że szkolenie w Akademii to wiele wyrzeczeń i spędzanie czasu niemal wyłącznie w twierdzy magów, przynajmniej przez pierwszy rok, bądź nawet kilka lat. Utrzymanie związku uczuciowego z kimkolwiek uważała w takiej sytuacji za nierealne.
- Ja... Nie wiem. Musimy ruszać - powiedziała cicho. Chwilę później odwróciła się od Endoriila, podeszła do Adana i Wesleya i krzyknęła im prosto do uszu: - Halo! Halo! Pobudka, śpiochy!
Bosmer westchnął, spuściwszy głowę.

II

Po wybrukowanej dróżce sunęły powoli dwa wozy z pięciorgiem pasażerów. Podróż trwała już dwie godziny. Pasażerowie na obu wozach nie byli skorzy do rozmowy. Cała szóstka co parę chwil sięgała po manierki ze źródlaną wodą i popijała łapczywie. Podjeżdżali właśnie pod niewielkie wzgórze. Ri' Baadar rozglądał się po okolicy i kontynuował swoje zapiski w notatniku. Jego dzieło było coraz obszerniejsze. Na razie były to głównie opisy krajobrazu, ale sednem jego pracy miały być badania i obserwacja flory i fauny Skyrim, za które zamierzał się wziąć po załatwieniu sprawy ze swoim drogocennym ładunkiem. Wozy prowadzone były przez Adana i Wesleya, który czuł się już zdecydowanie lepiej niż w Falkreath. Ich ojciec jednak wciąż był blady i osłabiony. Zaczęli się obawiać, że rana, którą odniósł w jaskini na Moczarach Arven, była poważniejsza niż sądzili i wyrządziła stałe szkody. Coraz bardziej prawdopodobnym stawało się to, że Siwy nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Teraz spał, tak samo jak pół poprzedniego dnia. Codziennie wyglądał gorzej, mało się ruszał, a jego zaawansowany wiek spowalniał gojenie się ran.

Słońce dość śmiało wyglądało zza chmur. Zieleń równiny kontrastowała ze śniegiem zalegającym na wzgórzach. Bosmer nigdy nie widział czegoś takiego. Mozaika kolorów cieszyła jego oko. Wysokie góry, przez które przeprawiali się dwa dni wcześniej, nagle przestały być przerażające i zimne. Teraz wydawały się majestatyczne i przecudne. Śnieg skrzył się w oddali w promieniach słońca, momentami rażąc oczy podróżnych. Endoriil musiał przyznać, że świat poza Valenwood miał swój urok. Nie był to pierwszy raz, kiedy zapierało mu dech w piersiach.
- Ejże. - Adan, powożący pierwszy wóz, wyostrzył wzrok, marszcząc przy tym brwi. Patrzył przed siebie. - Ejże, toż to nasz znajomy z Falkreath przy drodze stoi.

Kompania podjechała do Norda siedzącego na niedużym głazie. Pośrodku drogi stał jego pozbawiony jednego koła wóz. Leżało ono dwa metry obok. W okolicy nie było żadnego konia. Na tyle pojazdu było kilkanaście pełnych worków, oraz kilka beczek. Człowiek ze spokojem popijał miód i obserwował podróżników. Był to Faridon, którego grupa poznała dwa dni wcześniej.
- No, proszę - powiedział, zatykając korkiem butelkę z miodem. - Kogo to Talos przyniósł. Witajcie ponownie. Z niebaście mi spadli.
Endoriil i Adan zeskoczyli ze swoich wozów, podchodząc bliżej. Blondyn przyjrzał się kołu - było połamane, zupełnie nie nadawało się do naprawy. Elf podszedł do Norda.
- Faridon, tak? - spytał.
- Tak. A ty jesteś Endoriil, wraz ze swoją radosną, kolorową gromadką. Słuchajcie, koń mi zwiał, w potrzebie jestem.
- Nie przypominam sobie, żebym podawał ci imię.
- Bo nie podawałeś - Faridon zaśmiał się swoim niskim głosem. Nie wydawał się agresywny, chociaż tatuaże na jego skroniach nadawały mu właśnie taki wyraz twarzy. - Mówiłem, że mamy wspólnego znajomego.
- Skoro już na siebie wpadliśmy, to może powiesz, kim jest ten znajomy?
- Powiem, powiem, ale trochę później. Podwieziecie potrzebującego do Whiterun? Razem z całym ładunkiem, oczywiście.
- A co my z tego będziemy mieli? - powiedział Adan, stając obok Bosmera.
- Moją wdzięczność. Czy to wam nie wystarczy?
Endoriil zawiesił wzrok na pięknym, pozłacanym łuku Faridona, który wystawał zza pleców, tuż obok kołczana, bardzo praktycznej rzeczy, której elfowi brakowało.
- O nie, nie, Bosmerze. - Nord kiwał głową z lewej na prawą, dostrzegając zainteresowanie rozmówcy. - Tego nie dostaniesz. Chociaż... Dobra, może zrobimy mały konkurs. Lubię konkursy, lubię drobny hazard. Strzelanie z łuku, ja i ty. Jak wygrasz, dostaniesz mój kołczan, a jak wygram ja, to podwozicie mnie z uśmiechami na waszych imigranckich ustach. W zamian dostajecie wspomnianą już wdzięczność, a to rzecz bezcenna.

Faridon czuł się pewnie. Był jednym z najlepszych łuczników w Skyrim. Podczas wojny domowej zyskał uznanie jako wojownik używający łuku w walce dystansowej. W bezpośredniej korzystał z miecza i tarczy. Słyszał legendy o celności Bosmerów. Postanowił je sprawdzić.
- W co strzelamy? - pytał elf. - I z czego? Obaj z twojego łuku, mam nadzieję. To, co ja mam, nie nadaje się do konkursów.
- Bosmerze, każdy strzela ze swojej broni - zdecydowanym głosem odpowiedział Nord, wywołując pełne wyrzutu spojrzenie rozmówcy. - A strzelamy do... Patrz, tam, na dół. - Wyciągnął dłoń, wskazując gałąź, na której wisiał obfity ul pełen pszczół. - Dość daleko. Powiedziałbym, że to jakieś...
- Pięćdziesiąt metrów - dokończył Endoriil. Szybkim krokiem podszedł do wozu i odebrał z rąk Luny swoją broń, która w porównaniu z ozdobnym arcydziełem w dłoniach Faridona, prezentowała się jak błotna Septimia przy świątecznej Laanterii.
- Ha, no to podziwiamy. To powinno być niezłe widowisko - powiedziała Luna i usiadła na krawędzi wozu. Chwilę później dołączył do niej Adan. Zaspany Wesley również skierował wzrok w stronę ula. Ri' Baadar zaczął szkicować scenę pojedynku elfa z Nordem w swoim zeszycie. Nie uważał się za mistrza rysunku, ale zawsze twierdził, że to trening czyni mistrza, więc próbował przelać na papier to, co widział.

Pierwszy strzelał Faridon. Wyciągnął strzałę z kołczana, naciągnął cięciwę i wystrzelił, nie czekając. Pocisk przeszył ul na wylot, a rozzłoszczone pszczoły wyleciały całą gromadą i krążyły wokoło drzewa, bzycząc zaciekle i szukając winowajcy.
- Ho, ho. Elfiku, pamiętaj, repreres... reprezente... Ech, cholera. No, dla nas traf! - krzyknął Adan. - Zdaje mi się, że godnego rywala znalazłeś.
Endoriil nie skomentował. Chwycił strzałę, naciągnął cięciwę. Jego wątpliwej jakości łuk trzeszczał jak nienaoliwione drzwi. Zmrużył lewe oko. Cięciwa była naciągnięta już parę sekund, co wymagało bardzo dużej siły ramion. Ale Bosmer nie czuł bólu. Strzelał z łuku praktycznie od kiedy nauczył się chodzić, a z biegiem lat został jednym z najlepszych myśliwych Woodmer. Zdaniem wielu pobratymców ustępował jedynie dowódcy, a zarazem swojemu przyjacielowi, Halenowi. Teraz jednak, w chwili, gdy mierzył do trzęsącego się ula pełnego rozzłoszczonych pszczół, nie myślał o niczym, koncentrował się. W końcu wypuścił strzałę, która sekundę później wylądowała tuż obok pocisku konkurenta, przebijając siedlisko pszczół dokładnie w ten sam sposób.
- Chyba pora stawkę podnieść - powiedział Ri' Baadar, unosząc głowę znad zeszytu. - On sugeruje, żeby Nord łuk swój postawił.
- Ha - Faridon prychnął - bez przesady. Stawka pozostaje ta sama. Na taki łuk trzeba sobie zasłużyć. Byle przybłęda go nie dostanie.
- Strzelasz ze świetnej broni - włączyła się Luna - a ten przybłęda strzela ze spróchniałego drewna. Chciałabym nieśmiało zauważyć, że rezultaty macie takie same.
- Lis! - krzyknął Wesley i wskazywał rękoma cel. - Lis! Tam biegnie!
- To jakieś - Endoriil uważnie się przypatrzył - sto, może sto dwadzieścia. Twoja kolej, Faridon.

Nord zamierzył się bez słowa. Przyłożył naciągniętą cięciwę do policzka, ale lis się ruszał. Drobił małymi kroczkami w stronę niewielkiej kałuży, z której zapewne zamierzał się napić. Faridon celował, ale co chwilę musiał zmieniać nachylenie łuku, bo lis kluczył, to na prawo, to na lewo. Trwało to już na tyle długo, że mięśnie ramion zaczęły mu drżeć, a cięciwa odciskała się na policzku. W końcu wypuścił strzałę. Wszyscy z zapartym tchem śledzili jej lot. Trafił, ale nie tak, jak zamierzał. Pocisk trafił w lewą, przednia łapę. Zwierzę pisnęło z bólu i czmychnęło za skały, kulejąc i zostawiając za sobą krwawy ślad. Faridon odetchnął. Zachwycony Wesley bił brawo, a jego pucołowate policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej. Adan spojrzał na niego z ukosa.
- Kibicuj naszemu, bracie... - Po chwili zwrócił się do łuczników: - Lis czmychnął. To jak rozstrzygniemy konkurs?
Endoriil rozejrzał się po okolicy. Zobaczył szybującego po niebie ptaka, z wyglądu przypominającego sokoła. Kiwnął głową w jego stronę i powiedział do Faridona.
- Tamten ptak.
- Oszalałeś - odrzekł mu Nord i oszacował odległość. Ptak znajdował się około dwadzieścia  metrów dalej niż lis, na wysokości kilkunastu metrów. Ri uśmiechnął się i stawiał kolejne kreski na swoim malowidle. Wesley oparł brodę na bocznej ścianie wozu i obserwował. Wszyscy czekali na strzał.
Endoriil nie słuchał Faridona, nie słuchał teraz niczego. Skupił się, naciągając cięciwę i przyłożył ją do policzka. Próbował wyczuć wiatr, jego siłę i prędkość. Ptak leciał w sposób trudny do przewidzenia. Co kilka chwil robił nawrót, wykonywał delikatne skręty. Strzał był trudny, ale nie niemożliwy. Faridon obserwował elfa. Czy on naprawdę chce ubić go z takiej odległości? - myślał. Elf celował już dłużej niż on sam. Krwawy ślad pojawił się na jego prawym policzku, marnej jakości cięciwa delikatnie rozcięła skórę Bosmera. Mięśnie ramion jednak zdawały się nie odczuwać zmęczenia. Strużka potu ściekała po skroni strzelca. Endoriil oblizał górną wargę i chwilę potem zwolnił cięciwę. Ptak został nadziany na strzałę w locie, gubiąc kilka piór przy uderzeniu. Momentalnie spadł na ziemię, niczym kamień.
- Ha, ha! Ha! - Adan wyskoczył z wozu i krzyczał z radości. - Ha, ha! Ha! I co, panie Nordzie? I co? Przegrało się z przybłędą? I to taką, co z próchna byle jakiego strzelała, jak to mówiła magiczka nasza!
Wesley bił brawo, a Luna śmiała się radośnie. Faridon chciał podejść do elfa, ale ten ruszył w stronę ptaka. Nord podbiegł kilka metrów i dotrzymywał mu kroku. Przez parę chwil szli w milczeniu, ramię w ramię.
- Niesamowite - odezwał się w końcu przegrany, a wyraz jego twarzy wyrażał absolutne zdziwienie. - Powiedz, każdy Bosmer tak strzela?
- Nie, nie każdy, Faridonie.
- Khaz' mir miał rację co do ciebie.
Powiedział to, kiedy byli już przy ptaku, który, jak dostrzegł Nord, konał właśnie na ziemi. Endoriil usłyszał imię khajiickiego zabójcy i spojrzał gniewnie na rozmówcę.
- Poczekaj moment - wycedził.
Faridon zdziwił się. Elf przyklęknął przy swojej ofierze, wyciągnął zza paska wojenny topór jednoręczny. Chwycił ptaka za dziób, przysłaniając mu oczy i dobił go, nie brutalnie, a wręcz z gracją. Potem złożył dłonie i wyszeptał kilka słów w języku, którego Nord nie znał. Wiedział jednak, że Bosmerowie mają przeróżne zwyczaje i przyjął, że to jest jeden z nich. W międzyczasie Adan i Wesley przeładowali towary Faridona na wozy i przyszykowali grupę do dalszej drogi.

III

- Znasz Khaz' mira, tego Khajiita-zabójcę? - spytał Endoriil, siedząc na tyle wozu razem z Faridonem. Powoził Ri, przy okazji słuchając rozmowy. Na drugim wozie była pozostała trójka.
- Tak - odrzekł Faridon - to od niego wiedziałem, że nadciągacie. Tak naprawdę, to w Falkreath wyszedłem wam na spotkanie. Mam całkiem konkretne opisy całej waszej grupy.
- Po jaką cholerę ci nasze opisy?
- Nie powiedziałem wam w Falkreath całej prawdy. Skoro już los nas ze sobą zetknął wcześniej niż zamierzałem, to nie będę mu się przeciwstawiał. Powiem tu, czy dopiero w Whiterun, co za różnica. Pracuję dla Jarla Vignara, rządzącego Whiterun. Robię to dość... hm... nieoficjalnie. Znaczy się, że nie ma mnie w rozliczeniach budżetowych i innych takich biurokratycznych bzdurach. Mogę się zatem zajmować różnymi sprawami, również takimi, które często nie powinny wychodzić na światło dzienne.
- No to pracujesz dla władzy i nie pracujesz? - Endoriil próbował powiązać fakty. - A skąd znasz tego Khaz' mira? Przecież to jakiś oprych i to z Mrocznego Bractwa. Nawet u nas, w Valenwood, słyszeliśmy o nich opowieści.
- Mówiłeś, że jeździsz po Skyrim i robisz porządek - wtrącił się Ri. - On podejrzewał, że coś więcej się za tym kryje.
- Czekaj, czekaj, Khajiicie. Do ciebie za momencik dojdziemy. - Ri prychnął z dezaprobatą. Faridon kontynuował: - Khaz' mir nie jest członkiem Bractwa już od jakiegoś czasu. Powiedzmy, że miał z nimi kilka nieporozumień, w wyniku których raczej ich unika. Oni jego też, bo wiedzą, co potrafi i dobrze znają jego żądzę krwi. Tak się składa, że śledzę was od czasu, gdy odwiedziliście Octaviusa w Laanterii. Wiem też, co wieziecie.
Ri odwrócił się gwałtownie i pokazał kły, a przynajmniej to, co mu z nich zostało po ostatnich przygodach. Zaczął poważnie obawiać się o los swojego ładunku.
- Spokojnie, kocie, spokojnie - Faridon podniósł w górę obie ręce, jakby poddając się. - Chcę ci pomóc.
- On wątpi jakoś. Twój Khajiit prawie zamordował wszystkich nas. Jak wytłumaczysz to?
- To niefortunny zbieg okoliczności. Khaz' mir działa jako wolny strzelec. Dostaje zlecenia i wykonuje je, a ja i mój mocodawca nie wnikamy w to, kto za jego sprawą znika i za ile. Oczywiście, dopóki nie wkracza na teren naszej równiny. W zamian za odpowiednio ciężkie sakiewki robi też za nasze oczy.
- Za szpiega pospolitego robi, znaczy się - poprawił Ri.
- Oczy, szpieg. Nieważne. Zwał jak zwał. W każdym razie Octavius dał mu na was zlecenie. Głupio zrobił, bo Khaz' mir, mimo że wygląda na typa bez jakichkolwiek zasad, to jednak dwie zasady ma...
- Tak, tak - Endoriil doskonale pamiętał obie zasady. - No i co w związku z tym?
- Mam propozycję dla was obu. Ri, słuchaj. Obaj doskonale wiemy, że to, co wieziesz, możesz sprzedać w Skyrim tylko w jednym miejscu, w Akademii Magów.
- Może ty mi powiesz, co on w końcu wiezie? - zainteresował się Bosmer.
- Nie wiesz? - zdziwienie Faridona było łatwo dostrzegalne. - Serio nie wiesz, na czym siedzisz?
- Do Akademii on jedzie właśnie - odrzekł Ri, nie czekając na odpowiedź elfa. Mocno się niepokoił. Nie płacił swoim kompanom od tygodnia. Nie dał im nic. Podróż miała skończyć się w Whiterun. Tam Ri' Baadar zamierzał zdobyć fundusze, którymi sfinansowałby drogę do Winterhold. Nie wiedział tylko, jak miałby to zrobić. - Khaz' mir doniósł ci o ładunku moim. Co zrobisz?
- Tak jak mówiłem, chcę ci pomóc. Służę Jarlowi Vignarowi, ale powiedziałem już, że działam poza prawem i zapisami. Nikt nie zabrania mi dorobić sobie na boku, tym bardziej, jeśli nikomu nie dzieje się krzywda, a jeśli się dzieje, to typom spod ciemnej gwiazdy. Jarl nie musi o niczym wiedzieć. Słuchaj uważnie. Wiem, że Octavius jeszcze żyje i planuje atak na drodze do Winterhold. - Zamilkł na moment, aby zobaczyć reakcję Khajiita. Nie zawiódł się. Mówił więc dalej: - Sam się dziwię, że nasz wspólny znajomy jeszcze go nie dopadł. Zebrałem w Whiterun grupkę zaufanych najemników. Łącznie ze mną jest nas trójka. Do tego ty weźmiesz pewnie jeszcze tych braci z drugiego wozu, tak?
- Jeden z braci tylko, Adan - odpowiedział Ri. Wiedział, że Adan i Endoriil pójdą z nim w zamian za zapłatę po wykonaniu pracy. Nie sądził jednak, by dwóch ludzi wystarczyło, dlatego rozmyślał, skąd wziąć fundusze na najemników. Pojawiała się okazja dokoptowania do grupy trójki ludzi. Pozostała tylko kwestia ceny i ich wiarygodności. - Drugi chory jest. I czarodziejka nasza też tam jedzie. W Akademii uczyć się ma. Elf też jedzie ze mną.
- Nie, on nie jedzie.

Endoriil i Ri' Baadar spojrzeli ze zdziwieniem na rozmówcę. Nie zwlekał i od razu powiedział:
- To nie tak, jak myślicie. Mam dobre zamiary. Wobec was obu. Zastanów się nad tą propozycją, Khajiicie. Dziesięć procent z ostatecznej sumy do podziału dla mojej trójki. To rozsądna cena. Jutro spotkamy się w jakiejś karczmie pod Whiterun i obgadamy szczegóły.
- Jak to pod Whiterun? - zapytał Endoriil.
- Khajiici wstępu nie mają do miasta. - Ri skrzywił się, myślac o kolejnych dziesięciu procentach ubywających z jego fortuny. - On nie może wejść.
- Nie o to idzie. Rozczaruję was, ale w tej chwili do miasta nie ma wstępu nikt, kto nie jest Nordem. Są wyjątki, owszem, ale lista warunków, które muszą spełnić jest zbyt długa, żeby w ogóle was zaczęła obchodzić. Od czasu rzezi w Valenwood, Whiterun mocno się zmieniło. I tu właśnie widzę coś dla ciebie, elfie. Setki bosmerskich uchodźców koczują pod murami miasta. To znaczy początkowo było to koczowanie. Teraz... Teraz się osiedlili, na swój dziwny sposób. Codziennie przybywają nowi, biedni, obdarci. Postawiali sobie namioty i jakieś małe chatki. Nawet gospody ze dwie zbudowali. Bo co jak co, ale napić się trzeba, nie? Ale ogólnie to brud, syf i ubóstwo. Słów mi brakuje.

Endoriil zamyślił się. A więc setki jego rodaków przebywają w tej chwili pod murami Whiterun i żyją razem. Zastanawiał się, czy jest jakaś szansa, że znajdzie tam swoją ciotkę i jej dwóch synów. Delikatnie uśmiechnął się na myśl, że może się udać.
- Co się cieszysz? - pytał Nord. - Może nie zrozumiałeś. Mówię, syf nie do wytrzymania. Jest tam jeden stary elf, który próbuje wszystko ogarniać. Granos się nazywa, ale on im robi za przewodnika duchowego raczej. Ale jest też drugi, Darelion.
- I po co mi to mówisz?
- Słuchaj, narażam się dla was obu. Możecie nie wierzyć, ale tak jest. Przemyt dla Khajiita i mój pomysł na bosmerskie slumsy. Te rzeczy mogą mnie kosztować w najlepszym razie moją reputację.
- O czym ty mówisz? - Elf wciąż nie rozumiał. - Możesz jaśniej?
- Dobra. - Faridon wziął głęboki oddech i zaczął mówić: - Jak Khaz' mir mi doniósł o was, wspomniał też o tobie. Widział w tobie coś... Jakiś potencjał. Postanowiłem to sprawdzić. Przysłuchiwałem się wam w gospodzie w Falkreath, teraz widziałem twój pokaz łuczniczy. Oddałem ci kołczan, do jasnej cholery. Ale do rzeczy, do rzeczy. Jarl Vignar dostał ostatnio wiadomość od Ulfrika, króla Skyrim. Były to wyrazy, cytuję, głębokiego zaniepokojenia napływem bosmerskiej dziczy w okolice Whiterun. O ile Vignar nie bardzo przejmował się losem tych elfów przedtem, to teraz, po ostrzeżeniu Ulfrika, ma poczucie obowiązku. Uważa, ze musi uporać się z tą, jak to określił, plagą. Boi się, że jego posada wisi na włosku. I chyba faktycznie tak jest, bo Ulfrik nie zwykł się cackać. Jedyny pomysł, jaki świta Vignarowi w głowie, to wyrżnięcie Bosmerów w pień. Jest ich za dużo, żeby po prostu przepędzić ich przerzedzoną i osłabioną strażą miejską.
- I przeszkadza to ci? - Ri' Baadar wciąż włączał się do rozmowy, na razie nie rozmyślając o propozycji, którą otrzymał. - W Falkreath na przyjaciela elfów nie wyglądałeś.
- Bo i nie jestem - przytaknął Faridon. - To, że stoję na straży kultury i tradycji Skyrim i Nordów nie oznacza, że jedynym sposobem rozwiązania problemu Bosmerów pod Whiterun jest dla mnie wymordowanie ich. Oni są niewinni. Czy to ich wina, że Dominium spaliło ich osady w Valenwood? No, dobra, sporo wśród nich kieszonkowców, zwykłych, prostych złodziejaszków, ale dzieje się tak dlatego, że nie mają perspektyw. Mój patriotyzm nie oznacza, że nie mogę myśleć trzeźwo. Jutro rano mam spotkanie z Jarlem. Mam mu przedstawić ostateczną propozycję rozwiązania tego impasu.

Faridon spuścił głowę, wziął oddech. Jego rozmówcy otworzyli szeroko oczy ze zdumienia. W słowach Norda wyczuwali szczerość. Mówił z przekonaniem, gestykulując. Po pierwszym wrażeniu, jakie zrobił na nich w Falkreath, aż trudno było im uwierzyć w to, jak wyglądał w ich oczach teraz. Na pierwszy rzut oka jego prezencja sugerowała, że jest zwykłym łamignatem bez głębszych przemyśleń, ale pozory często mylą i tak właśnie było w tym wypadku. Nie było mowy o pełnym zaufaniu, ale czemu miałby kłamać? Przynajmniej w przypadku Bosmerów. Ri wciąż podejrzewał, że Faridon coś knuje, jeśli chodzi o propozycję pomocy w podróży do Winterhold.
- Co z tym... Darelionem? I tym starszym elfem? - spytał Endoriil.
- Tak jak mówiłem, starszy to raczej przewodnik duchowy i nie zawracam sobie nim głowy. Wiecie, kogoś boli duży palec u nogi, to idzie do niego. Tamten pomaca, poleje jakąś świętą wodą i ból przechodzi. Ktoś inny od Jarla go inwigiluje, więc dość dawno przestałem się nim interesować. Ale Darelion to inna para kaloszy. On jest wodzem faktycznym. To znaczy, nie ma tam żadnej władzy, rządzą się sami, ale wiem, że największy posłuch ma właśnie on. Jest impulsywny i dość nieprzewidywalny. Chciałbym, żebyś stworzył przeciwwagę dla niego.
- Jak to przeciwwagę? W ogóle, to dlaczego ja?
- Moi ludzie was śledzili, podsłuchiwali, wiecie już to. Nie jesteś byle kim. Byłeś zastępcą wodza myśliwych w Woodmer, tak? Porucznikiem?
- No, tak. Coś w tym stylu.
- Czyli w wypadku śmierci, czy odejścia głównego myśliwego, byłbyś szefem, tak?
- No... tak. - Endoriil wzruszył ramionami.
- Doskonale wiem, jak ważna jest dla was, elfów, ta cała instytucja myśliwego. A widziałem też, jak strzelałeś z łuku. Dodatkowo, wydajesz się mieć coś w głowie. Pytasz, dlaczego ty. Jakbyś widział tę hołotę pod murami Whiterun, to byś nie zadawał tego pytania. Dzicz i swołocz. Jako mały chłopiec słyszałem parę bajek o wyniosłych leśnych elfach i ich wspaniałej kulturze, a co widziałem ostatnio? Stary elficki pryk upił się i turlał po wszystkich kałużach na około murów. Widywałem kradzieże, a nawet dwa zabójstwa z użyciem sztyletów. Wszystko to zrobione przez Bosmerów na Bosmerach. Oni potrzebują porządku, a ja mam go zaprowadzić. Z twoją pomocą.
- Nie wiem, czy nie za dużo ode mnie oczekujesz. Jestem sam.
- Nie mówię, że wszyscy Bosmerowie to hołota. Na pewno jest tam sporo takich, którzy pójdą za tym, kto da dobry przykład. Możesz zrobić coś dobrego dla swoich, spróbujesz? Spróbujemy?

Endoriil podrapał prawą dłonią swoją rdzawą głowę i nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Słuchaj - Faridon ściszył głos - wiem, co znaczy wojna. I wiem, czego potrzebują ludzie po wojnie. Postawię sprawę najprościej, jak tylko potrafię. Jeśli mi pomożesz, to jest szansa, że Bosmerzy będą mogli zostać przy Whiterun. Może nawet uda nam się zorganizować bardziej cywilizowane warunki. Musimy was zorganizować i pokazać Vignarowi, że może być z was pożytek. Urządzić jakieś wyręby lasu, polowania. Dobrzy w tym jesteście, a zwierzęcych skór nigdy za wiele. Może jakąś straż spośród was zrekrutować, żeby pilnowała tam porządku. Trzeba pokazać Jarlowi, że Bosmerowie nie są darmozjadami. Wtedy przestanie myśleć o najprostszym rozwiązaniu. Bo alternatywą jest bosmerska krew. Na moich rękach, Endoriil. Na moich rękach, bo wziąłem to na siebie. Dla Ulfrika i Vignara to tylko kiwnięcie palcem, statystyka na kartce przeglądana przy suto zastawionym stole, ale dla mnie nie. Spróbujemy?
- Spróbujemy. - Endoriil kiwnął głową twierdząco, chociaż wcale nie był pewien, czy był to dobry pomysł.
- Jeszcze jedno. - Faridon uśmiechnął się. - Bosmerowie nie mogą się dowiedzieć, że ze mną współpracujesz. Relacje między nimi a nami, Nordami, są zbyt napięte. Nie zdobyłbyś ich szacunku obwieszczając, że działasz z mojego polecenia, czy z moim poparciem.

Karawana wyjechała zza wzgórza, a oczom podróżnych ukazała się obszerna równina ze sporym, jakby nienaturalnym wzniesieniem pośrodku. Endoriil wyostrzył wzrok i skupił go na owej górze. Dostrzegał jakieś dziwne kształty, które nie wyglądały na stworzone przez naturę. Po dłuższych oględzinach okazało się, że wielka góra była obudowana murami, a elf zdołał dostrzec błyszczące w słońcu pałace, bo tak o nich myślał. Wielkie budowle z kamienia, o których słyszał od małego. Nigdy nie przypuszczał jednak, że prezentują się tak okazale. Gdy widział i podziwiał Septimię i Laanterię, kompani śmiali się z niego. Teraz rozumiał dlaczego, bo nie mógł opanować zachwytu. Zorientował się, że widzi Whiterun, siedzibę Jarla Vignara i jedno z najwspanialszych miast Skyrim.

KONIEC ODCINKA SIÓDMEGO

SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków

---------------------------
Zapraszam do komentowania :)

środa, 7 maja 2014

TES - "Taki Los" - odcinek VI

Po dość długim czasie udało mi się napisać odcinek VI. Życzę miłej lektury i czekam na wszelkie opinie :)

----------------------------------------------


TAKI LOS

Odcinek - Poprzedni - Następny

ODCINEK VI
LEGENDA

 

I

Las. Gęsty i ponury. Samotność i niepewność. Lot przez korony drzew, w ciemności, smutku i nieprzeniknionej ciszy. Z trudem mija drzewa. Drzewa, które zna, które pamięta z lat swojej młodości, czasu zabaw i beztroski. Teraz... jest inaczej. Panuje tu mrok i nieujarzmiona moc. Zła moc? Odetchnął, opanował lot, zwolnił, stanął na ziemi. Odgarnął swoje rdzawe włosy, idąc powolnym krokiem w stronę niewyraźnego światła, które dostrzegał kilka metrów od siebie. Gdy wyszedł zza linii lasu, ujrzał niewielką fontannę, marmurową, zdobioną rzeźbami jakichś bóstw. Okoliczne drzewa okrążały fontannę w promieniu kilkunastu metrów, w równym, jakby magicznym kole, którego natura żadną mocą stworzyć by nie zdołała. Wziął głęboki oddech i podszedł do fontanny; wyciągnął dłoń i włożył ją do krystalicznie czystej wody. Zobaczył w niej swoje odbicie i... przeraził się. Jego oczy były czerwone, źrenice rozszerzały się, czerwień robiła się intensywniejsza, aż w końcu wypełniła całe oczy, a z krańców jego powiek poczęły spływać krwiste łzy. Ich krople spadały do fontanny, mieszając się z wodą. Patrzył w zdziwieniu, gdy po zaledwie kilku kroplach cała woda w fontannie zmieniła się w krew, bulgocząc, wrząc. Nagle poczuł w uszach kłujący ból, słyszał wrzaski. Złapał się za głowę, zatkał uszy, ale wciąż słyszał krzyki dziesiątek, a może setek istot. Zdawało się, że większość krzyczała w bólu i cierpieniu, inne jakby... z radości. Zacisnął zęby, padł na kolana i oddychał głęboko. Wrzaski ustały. Stanął na nogi, ponownie podszedł do fontanny i spojrzał na idealnie gładką taflę wody. Jego oczy znów były normalne, ciemno-brązowe. Źródło ponownie świeciło krystalicznie czystą, posrebrzaną bielą, a na dnie leżał przedmiot, którego wcześniej tam nie było. Miecz, piękny, zdobiony runami, które zdawały się świecić ognistą czerwienią. Skupił wzrok, nachylając się nad bronią. Odczytał stare elfickie runy: "Vaengen Ateth" - "Ostrze Zemsty". Sięgnął po miecz, lecz nim go chwycił, obudził się.

II

Dwa wozy, ciągnięte przez cztery mizernie wyglądające konie, wspinały się w górę wzniesienia. Karawana wjeżdżała właśnie na szczyt pasma górskiego na granicy Cyrodiil i Skyrim. Na przedzie pierwszego wozu siedział Khajiit w wyblakłej fioletowej szacie. Trzymał w dłoniach sporych rozmiarów księgę, tworząc gęsim piórem kolejne linijki tekstu. U szyi, na cienkim sznureczku, wisiał mu niewielki pojemniczek z inkaustem, do którego co kilka chwil sięgał, aby nawilżyć koniec pióra. W międzyczasie chwytał lejce, by skorygować drogę. Nie było to trudne. Po lewej stronie mieli pnącą się wzwyż górę, po prawej głęboką przepaść. Konie doskonale wiedziały, gdzie iść, by nie zakończyć swego żywota. Na tyle siedział siwy człowiek z lewą ręką na temblaku. Miał na sobie zwierzęcą skórę, grubą, gwarantującą mu niezbędne ciepło. Wyglądał na wycieńczonego i przysypiał, opierając głowę na ramieniu otyłego bruneta, również otulonego w skóry. Młody człowiek poprawił koc pokrywający nogi obojga. Chłopak był bardzo blady. Drugi wóz był prowadzony przez szczupłego blondyna, który zaciskał zmarznięte dłonie na lejcach i trząsł się z zimna. Nie miał na sobie ciepłej odzieży; widocznie jej nie chciał, lub nie posiadał. Na tyle tego wozu siedziała kobieta w granatowym płaszczu z kapturem, który pokrywał teraz jej drobną głowę. Poprawiła dłońmi swój błękitny szal delikatnie oplatający jej szyję, po czym wtuliła się w ramiona elfa o rdzawych włosach, który obudził się właśnie roztrzęsiony, jakby po strasznym koszmarze. Miał on na sobie skórę taką samą, jak dwóch towarzyszy, ale wyraźnie najgorzej znosił zimno. Trząsł się, a usta drżały mu w niekontrolowany sposób. Nigdy nie był tak daleko na północy Tamriel.

III

- Dobra, Wesley - powiedział Adan do brata znajdującego się na drugim wozie. - Pora na zmianę. Jak nie możesz powozić, to chociaż daj mi ten skórzany płaszcz, co?
Wesley wciąż nie czuł się najlepiej po ranach, które odniósł w jaskini na moczarach Arven. Mało się ruszał, narzekał na ból w brzuchu. Medycy w Laanterii zrobili, co mogli, ale najbardziej pomogła mu mikstura lecznicza, którą stworzył Ri' Baadar. Wciąż jednak nie czuł się na siłach, by powozić. Odrzekł:
- Dobrze ci idzie, bracie. Może elf cię zmieni, co?
- W sumie czemu nie. - Blondwłosy mężczyzna popatrzył na tył swojego wozu. - Endoriil, dość tych romansów. Pomóż, no. Lejce łap i daj się schować w futerko. Do magiczki też się przytulić mogę, co by nie zmarzła.
Uśmiechnął się, ukazując efekt walki z khajiickim mordercą, czyli brak dwóch zębów, przez który jego szanse na kolejne romanse, w których się lubował, niebezpiecznie spadały. Luna, czarodziejka, która przyłączyła się do nich w Laanterii, prychnęła rozbawiona. Endoriil uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, wstał na nogi i usiadł obok Adana.
- Chętnie pomogę, ale musisz mi pokazać, jak to robić.
- Toś ty nigdy nie powoził, elfie? - zdziwił się Adan.
- W okolicach mojej wioski nie było żadnych stepów. Najwyżej małe łąki pomiędzy lasami. Kiepskie miejsce dla koni, uwierz. Dlatego w Woodmer nie mieliśmy żadnych stajni, ani żadnych koni. Powozów też nie.
- Znaczy się jazdy nie mieliście? Nic dziwnego, że Altmerowie zmietli was bez problemu. Bez oddziałów jazdy, to klęska murowana.
Endoriil skrzywił się. Wciąż bolała go rzeź w Woodmer i całym północnym Valenwood. Nie wiedział, czy ta czystka ograniczyła się tylko do tego regionu, czy na cały kraj leśnych elfów. Miał szczęście, że uszedł z życiem, ale czuł się jak uciekinier. Nie chciał się tak czuć.
- Jazdy mogli użyć tylko przy największych miastach, wokoło których jest mniej lasów - odrzekł Endoriil. - Mamy świetnych łuczników, dobrą piechotę.
- Bez jazdy z Altmerami nikt nie wygra - Adan trzymał się swojego zdania. Po wsparcie dla swoich argumentów, zwrócił się do szefa. - Prawda, Ryba?
- Żadna armia bez jazdy na zwycięstwo liczyć nie może - powiedział Ri' Baadar, zanurzając gęsie pióro w pojemniczku z inkaustem. Było to coraz trudniejsze, bo substancja zaczęła zamarzać. - Altmerowie, elfie, to pobratymcy Bosmerów. Cesarstwa na kolana powalić nie zdołaliby, jakby konnych nie mieli. Skoro oni mogą, to i wy możecie.
- Ale można walczyć bez jazdy - upierał się Endoriil. - Mój klan w przeszłości walczył z innymi, które stosowały konie.
- Stosowały konie, ale nie tak, jak stosuje się je dzisiaj. On ci mówi - Ri' Baadar zmienił ton głosu na poważniejszy, wręcz nauczycielski - i wierz mu lepiej. Walczy się po to, by walczyć, czy po to, by zwyciężyć? W konfliktach o rozmiarach dużych o zwycięstwie myśleć nie można, jeśli bez oddziałów konnych się do walki idzie. Adan racji dużo ma. Bosmerowie w czasie się zatrzymali, korzyści z jazdy konnej zobaczyć nie chcą. Nie prawdą jednak jest, Adanie, i on tego pewien jest, że leśne elfy poległy przez brak konnych tylko. Powodów jest wiele i przykre to jest.

Śnieg prószył coraz mocniej i mocniej. Może właśnie przez to nie dostrzegli monstrum, które zbliżało się do nich, schodząc z jednej z gór. Rozmowa o jeździe konnej i jej przydatności sprawiła, że potwór znalazł się niepostrzeżenie zaledwie kilka metrów od wozów, strasząc konie, które próbowały wycofać się, rżąc z przerażenia. Ri i Endoriil usiłowali uspokoić zwierzęta, ale wtedy dostrzegli śnieżnego trolla. Nieskazitelnie białe futro pozwoliło mu podkraść się do karawany, która uważał za świetne źródło pożywienia. Widocznie koczował tu, czekając na taką okazję, a dwa wozy z kilkoma osobami na nich, wydawały mu się niczym dwa wielkie talerze ze świeżym mięsem. Od razu ruszył do ataku, rycząc przeciągle.

Ri przestraszył się tego ryku, stracił równowagę, zsunął się w tył wozu, upadając na plecy i próbując się pozbierać. Siwy nie był w stanie walczyć, próbował się podnieść, ale był zbyt osłabiony. Jego syn, Wesley również nie dał rady wstać. Zdołał jednak rzucić miecz laanterskiej straży miejskiej swemu bratu. Endoriil nie rozstawał się ze swoim jednoręcznym toporem i wyciągnął go zza paska, kiedy zeskoczył z wozu.
- Adan - krzyknął elf - chodź do mnie. Odciągniemy go!
Młody blondyn nie zastanawiał się, tylko posłusznie zeskoczył z wozu i odbiegł kilka metrów w stronę wzniesienia. Troll nie zmieniał jednak kierunku, w którym szedł.
- Musimy zwrócić jego uwagę! - Endoriil machał rękami i krzyczał, ale hałas tworzony przez śnieżną zawieruchę sprawiał, że troll po prostu go nie słyszał. W końcu Adan wpadł na pomysł, który nigdy się nie starzał i powodował wkurzenie oponenta, niezależnie, czy był to rywal w walce o cnotę córki młynarza, czy śnieżny troll w górach podczas śnieżycy.
- Rób to, co ja! - krzyknął i klęknął zbierając w dłonie śnieg, który szybko lepił w kulkę, wkładając do środka jeden z kamieni ze zbocza. Chwilę potem rzucił śnieżką w potwora. Elf robił to samo, czując, że dłonie mu drętwieją. Nigdy wcześniej nie dotykał śniegu. Po dwóch salwach i trafieniu w głowę, troll odwrócił się rozgniewany i ruszył w ich stronę.

Endoriil nigdy nie mierzył się z takim stworem. Mało tego, nie miał pojęcia, że takie coś w ogóle istnieje. Adan co prawda wiedział, co ich atakuje, ale instynktownie cofał się przed trzymetrowym, rozwścieczonym gigantem. Bestia była duża i ciężka. Trzeba było znaleźć jakiś sposób na pokonanie jej i należało zrobić to jak najszybciej. Po krótkim biegu przez śnieg mężczyźni byli zmęczeni, a śnieżny troll był w swoim naturalnym środowisku. Stwór na chwilę zatrzymał się, po czym ruszył w stronę Adana. Ten wciąż się cofał, drżącą dłonią trzymając miecz. Płatki śniegu wpadały do oczu Endoriila, ograniczając mu pole widzenia. Ruszył jednak za trollem, który właśnie atakował łapą Adana, wytrącając mu miecz z dłoni. Popchnął mężczyznę na grubą zaspę i chciał okładać go wielkimi futrzastymi pięściami, ale wtedy na plecy wskoczył mu elf, obejmując go udami w pasie i rąbiąc toporem w plecy. Do głowy nie dosięgał. Na twarz Bosmera pryskała gorąca krew potwora. Rozwścieczony troll próbował się wyrwać napastnikowi i w końcu zrzucił go w tę samą zaspę, w której leżał Adan. W ciągu tej chwili zdążył ponownie chwycić miecz, ale wielki troll stał nad nimi i właśnie przymierzał się do ciosu. Obaj spojrzeli śmierci w oczy, byli przygwożdżeni, a ich serca biły jak szalone. Nagle, z prawej strony, zobaczyli jaskrawą kulę przecinającą ścianę padającego śniegu. Ognisty pocisk trafił w trolla, w wyniku czego futro na jego lewym ramieniu płonęło. Bestia ryczała z bólu.

- Teraz! - krzyknął Endoriil i, wraz z Adanem, ruszył na stwora. Impet ich wspólnego ataku zwalił go z nóg. Potem po prostu skoczyli na niego i zadawali kolejne ciosy, bez opamiętania. Kilka chwil później podeszła do nich Luna, autorka ognistej kuli.
- Już! Przestańcie, on nie żyje, a futra nie trzeba już dziurawić, przyda się - powiedziała i popatrzyła na swoich towarzyszy.
Endoriil i Adan klęczeli na kolanach i obaj upuścili broń, ciężko oddychając. Ich ubrania, dłonie, a nawet twarze pokrywała stygnąca krew. Wyzwolona walką adrenalina powoli opuszczała ich ciała.
- Nic wam nie jest? - spytała czarodziejka.
- Nie... Chyba nic, Luno - odrzekł Endoriil, wstając z kolan. - Ty to zrobiłaś? Ten ogień? Niesamowite... A podobno jesteś początkująca.
- No bo jestem - zaśmiała się. - To była mała kula o bardzo nieznacznej mocy. W sumie to absolutne podstawy. Nawet nie-magowie potrafią opanować to zaklęcie. Wystarczy duża siła woli. Kto wie, może i ciebie na to stać. Czytałam kiedyś, że śnieżne trolle panicznie boją się ognia, który zadaje im największy ból i obrażenia. On po prostu spanikował, chociaż wcale nie dostał tak mocno. Wasze ciosy jednak zabolały go zdecydowanie mocniej.
Czarodziejka spojrzała na zmasakrowane ciało potwora. Po chwili do tej trójki dołączył Ri' Baadar i bez zwłoki zabrał się za skórowanie stwora. Śnieg prószył nieco rzadziej. Zorientowali się, że są na szczycie wzgórza. Popatrzyli na północ. Ri odezwał się.
- Skyrim. Nareszcie.

Endoriil podszedł kilka kroków, schował topór za pasek i patrzył w dół, na daleką północ. A więc to jest Skyrim - pomyślał. Kraj, w którym żyją nieznane mi potwory, z miastami, w których żyją zupełnie inni ludzie, z klimatem, który może zabić. I tu właśnie idę? Po co? - pytał się w myślach. Pod pasmem gór, na którego szczycie się znajdowali, widział dużą równinę. Zieloną, co było dla niego ważne. Nie było jeszcze zimy, więc spore połacie Skyrim wciąż były zielone, ale wraz z nadejściem kolejnego miesiąca miało się to zmienić. Niedaleko podnóża wzniesienia, na którym stali, było miasteczko. Niewielkie, rozmiarami podobne do Septimii, którą odwiedzili nieco ponad tydzień wcześniej.
- To nasz następny cel, Falkreath - powiedział Adan, stając obok elfa i przykładając sobie śnieg do rozgrzanej twarzy, żeby zmyć krew. Wciąż ciężko oddychał. - Uzupełnimy zapasy, prześpimy się w karczmie, może jaką robotę znajdziemy, napijemy się i za dzień lub dwa dalej w drogę, do Whiterun. I tam kończy się nasza wyprawa.
- I co potem? - spytał elf.
- Sam nie wiem. Tatko i brat ranni są. Trochę pewnie posiedzimy w Whiterun, podleczę ich, a potem zobaczymy. Może Ri będzie miał kolejną robotę.
- A do domu nie wracacie? Do swojej ojczyzny?
- Endoriil... - powiedział Adan i spuścił wzrok. - My nie mamy domu, nie mamy ojczyzny. Mieszkaliśmy na pograniczu Skyrim i Cesarstwa, ale dalej na wschód. Sporo dalej. U podnóża tego samego łańcucha gór. Bandyci po okolicy łazili, wioskę nam spalili. Myśmy przeżyli i od tego czasu błąkamy się.
- Nigdzie miejsca nie zagrzaliście? - spytał Bosmer.
- A gdzie jest miejsce dla takich jak my? Może i na głupków wyglądamy, wiem to. Ale wiem też, że nie czuję się ani Nordem, ani Cesarskim. Cesarscy palcem nie kiwnęli, jak nasza wioska z dymem szła. I ja mam się nazywać jednym z nich? - Adan splunął siarczyście. - Nigdy.

IV

Po zjechaniu z górskiego pasma na granicy Skyrim i Cirodiil, Endoriil delikatnie się uśmiechnął. Nie było już tak biało i tak zimno. Zieleń dominowała. W odcieniu nieco mniej jaskrawym od tej valenwoodzkiej, ale jednak. Wzdłuż brukowanej drogi widział lasy, w których kwitło życie. Była to miła odmiana od zaśnieżonych, nieprzyjaznych gór. Zające, jelenie, a nawet jedna wataha wilków, która przyglądała się karawanie z niepokojem. Elf nie bał się wilków. Wiedział, jak się z nimi obchodzić. Kilka razy udawało mu się zauroczyć pojedyncze zwierzęta siłą swojego umysłu. Była to specjalna zdolność Bosmerów; najlepsi potrafili związać konkretne zwierzę ze sobą na całe życie. On nie był najlepszy. Starał się, ale nigdy nie osiągnął poziomu, który by go satysfakcjonował, poziomu Halena.

Po godzinie jazdy płaskim terenem wjechali w końcu do Falkreath. Minęli kamienny mur, dość krótki, ale umieszczony między wysokimi skałami, co sprawiało, że nie marnując wielkiej liczby kamieni, udało się zbudować bardzo szczelne wejście do miasta. Domy w Falkreath były kryte strzechą. Wszystkie, wliczając w to duży budynek urzędującego Jarla. Adan szybko zeskoczył z wozu i pobiegł w stronę jednego z budynków, szybko niknąc w jego wnętrzu. Po obu stronach głównej drogi, którą wjechali do miasteczka, stały najważniejsze budowle. Cech kowalski, sklep z wszelakimi dobrami, karczma oraz domy najbardziej majętnych mieszkańców okolicy. Miasto nie imponowało. Było raczej ponure, choć może wpływ na takie postrzeganie miało zachmurzone niebo tworzące dość ponury nastrój. Przez ulicę co jakiś czas przebiegały swobodnie kozy. Po długiej i ciężkiej podróży przez góry, mogli wreszcie odsapnąć. Postawili wozy nieco na uboczu. Adan wybiegł z budynku, który okazał się karczmą i oznajmił, że miejsca wystarczy dla całej szóstki. Potem, wraz z Ri, wprowadził do środka swojego ojca i Wesleya, obaj wciąż nie czuli się najlepiej i potrzebowali pomocy. Luna i Endoriil weszli do gospody jako ostatni i usiedli przy jednym ze stolików. Pomieszczenie było niewielkie rozmiarowo, ale dość wysokie. U szczytu podwieszony był okrągły żyrandol składający się z obręczy i zwierzęcych kości wypełnionych woskiem. Podobne, choć znacznie mniejsze konstrukcje wisiały w kilku innych miejscach. W powietrzu roznosił się zapach pieczonego mięsa, przeróżnych ziół i przypraw. Pod krótszą ścianą był bar, a za nim kobieta o skórze dość ciemnej karnacji. Za nią wisiały głowami do dołu upolowane ostatnio króliki, oraz ryby. Po chwili kobieta przyniosła dwa kubki wypełnione winem i postawiła na stole nowych gości.

- Jeszcze niczego nie zamawialiśmy - powiedziała zaskoczona Luna.
- Tak, wiem. Ale tamten miły Khajiit zapłacił już za państwa wino.

Spojrzeli w stronę Ri' Baadara, który usiadł przy innym stole i zmieniał bandaż Siwego. Spojrzał na nich na chwilę i kiwnął głową, zachęcając ich do napicia się. Gwar na sali był spory, chociaż klientów było raczej niewielu. Około dziesięć osób siedziało przy kilku stołach, gaworząc i popijając przy tym alkohol. W gospodzie nie było Adana, który chwilę wcześniej wybiegł z karczmy w bliżej nieokreślonym kierunku. Wyraźnie widać było, że bywał tu już nie raz. Uwaga Luny i Endoriila skupiła się bardziej na młodej kobiecie-bardzie, która stała na środku sali z lutnią w dłoniach. Cerę miała bladą, typowo norską. Zapewne urodziła się w okolicy. Gwar dość szybko ustał, co zdziwiło elfa. Ludzie ci wyglądali na prostych. Nie spodziewał się u nich wielkiego szacunku do sztuki i pieśni, a jednak zamilkli niemal natychmiast, kierując spojrzenia w stronę młodej dziewczyny w czarnej, długiej sukni. Zaczęła śpiewać:

Mówię wam, mówię, Smocze Dziecię nadciąga
Z mocą władania Słowem, starożytną norską sztuką
Uwierzcie, uwierzcie, Smocze Dziecię nadciąga
To już koniec zła wszelkich wrogów Skyrim 
Uważajcie, uważajcie, Smocze Dziecię nadciąga
Bo ciemność odeszła, a legenda wciąż rośnie 

Będziesz wiedział, wiedział, że Smocze Dziecię nadciąga

Po zakończeniu pieśni rozległy się oklaski. Kobieta przeszła się po sali, od stołu do stołu, zbierając monety do niewielkiego woreczka. Endoriil rzucił jej kilka septimów. Nie wiedział, czy to dużo, czy mało. Miał nadzieję, że nie uraził artystki. Patrzył się na nią zamyślony. Wiedział, o kim śpiewała. Nie wiedział jednak, czy ta legenda jest prawdziwa. Luna popatrzyła się z ukosa na zamyśloną twarz Endoriila i klepnęła go dłonią w ramię.
- Co tak rozmyślasz?
- A... tak tylko. Niezła pieśń. Myślisz, że prawdziwa?
Nie odpowiedziała, bo w tym momencie do karczmy wszedł Adan i szybko dosiadł się do ich stolika, wcale nie patrząc, czy przeszkadza. Wtedy Endoriil dostrzegł, że przyglądał się im mężczyzna z kasztanową brodą, siedzący po drugiej stronie sali. Był sam i popijał miód. Po obu stronach jego twarzy, na policzkach, biegły dwie równoległe do siebie proste linie, najwyraźniej tatuaże. Nie widać było, gdzie się kończyły, bo głowę mężczyzny pokrywał hełm. Na sobie nosił imponującą, błyszczącą ciężką zbroję. Obok niego leżał pozłacany łuk, niewątpliwie elfiej konstrukcji. Elfiej, ale nie bosmerskiej. Łuk był zbyt ozdobny jak na dzieło leśnych elfów. Do tylnej części zbroi miał przyszyty kołczan, rzecz, której bardzo brakowało Endoriilowi.
- Byłem przy budynku Jarla - zaczął Adan. - Jakiejś okazji na zarobek szukałem, a tam ogłoszenia zawsze wiszą. Zlecenie jest na bandytów, co w jaskiniach się kryją nieopodal. Co wy na to?
- Adan - odrzekła czarodziejka - nie wystarczy ci walki na razie? Ledwo uszedłeś z życiem w górach. Dzień nie minął jeszcze, a ty znowu chcesz ryzykować?
- Ojciec i brat mój nie mogą pracować. Ktoś na chleb zarobić musi, tak? Pomożecie mi? Ri może się zająć rannymi. My pójdziemy do Jarla po zlecenie. Kto wie, może da zaliczkę.
- Dobra - odpowiadał Endoriil - pójdziemy do Jarla i spytamy się, czy jest jakaś robota, ale nie sądzę, żeby banda uzbrojonych bandytów była w naszym zasięgu. Chyba za bardzo uwierzyłeś w siebie po tym trollu. Nie tak dawno pewien Khajiit niemal zabił nas wszystkich, a nie zrobił tego tylko dlatego, że mu się odechciało.
- Oj, nie gadaj tyle, chodźmy.

V

- Hmm, zeszło się trochę ludzi - Adan zasępił się.
Faktycznie, pod centralnym budynkiem miasteczka stało kilkanaście osób. Przed chwilą ich tam nie było, dlatego zdziwienie Adana rosło coraz mocniej. Stał teraz obok Endoriila w grupie ludzi, którzy żadną miarą nie przypominali żołnierzy ani najemników. Z jakiegoś powodu stanęli jednak przed wejściem do siedziby Jarla i czekali.
- Ej, ludzie! - zakrzyknął Adan. - Po coście tutaj przyszli? Zlecenie na bandytów wziąć, tak jak my?
- Nie ma już bandytów, panie przyjezdny. Jak do karczmy żeś poszedł, to Dovahkiin przybył z dowodem ubicia tej bandy. I czekamy, aż wyjdzie.
- Dovahkiin? - wtrącił się Endoriil.
- No wyście się chyba w lesie uchowali - odrzekł wąsaty chłop z jasnymi włosami i szerokimi ramionami, które bezsprzecznie wskazywały na zawód tego człowieka. Musiał to być drwal lub kowal.
- Znaczy się Smocze Dziecię? - spytał Adan, marszcząc brwi. - Chcecie nam wmówić, że legenda Skyrim, w którą mało kto na południu w ogóle wierzy, jest tu i właśnie odbiera sakiewkę za ubicie pospolitych bandziorów?

Rozmowa została przerwana, bo duże, podzielone na dwie części drzwi otworzyły się szeroko, skrzypiąc zawiasami, a ze środka wyszedł on. Był Nordem, co widać było po dość jasnej karnacji skóry oraz ogólnym sposobie ubioru. Pierwszym, na co zwracało się uwagę był hełm, który nosił. Solidna stalowa konstrukcja, która wyglądałaby jak każdy inny hełm, który Endoriil w życiu widział, gdyby nie rogi z kości zwierzęcej, zakrzywione mocno w dół. Robiły wrażenie, jakby człowiek ten był gotowy do ataku w każdej chwili, niczym byk. Na niebie było coraz mniej chmur, przepuszczając promienie słoneczne, co sprawiło, że skórzana kurtka tego mężczyzny błyszczała kilkoma metalowymi elementami, którymi była łączona. Ramiona były jednak nagie, eksponując mocno rozbudowane mięśnie. Człowiek ten na pewno nie był magiem, ani cwanym złodziejem. Był wojownikiem i to można było zobaczyć na pierwszy rzut oka. Legenda mówiła, że ma ludzkie ciało, ale duszę smoka. Że jest na swój sposób jednym z nich, smokiem. Przy lewym biodrze nosił uwiązaną do pasa ozdobną pochwę na miecz. Spoczywało w niej ostrze o rękojeści pokrytej jakimiś runami. Broń była niestety schowana i Endoriil nie mógł przyjrzeć się jej bliżej. Przez ramię nieznajomego przerzucony był łuk. O ile łuki z Septimii, z których jeden Bosmer wciąż miał na wozie Ri' Baadara, były parodią sztuki rzemieślniczej, o tyle ten był czymś zupełnie przeciwnym. Arcydziełem, które musiało wyjść spod ręki prawdziwego geniusza i z pewnością zostało wzmocnione potężną magią. Endoriil aż uśmiechnął się, gdy obserwował tę broń. Nie mógł zidentyfikować materiału, z którego zrobiona była cięciwa. Nigdy nie widział niczego podobnego. Nie było to końskie, ani żadne inne włosie. Sam marzył, by posiadać taką broń. Dałby za to wiele, o wiele więcej niż w tej chwili posiadał. Doskonale widział jednak, że wspomnianego Dovahkiina i jego dzieliło niezwykle wiele.

Zgromadzeni Nordowie patrzyli w niego niczym w bóstwo przechadzające się między nimi. Niektórzy podchodzili i dotykali go, jakby był świętym. Nie reagował, widocznie był przyzwyczajony.
Adan i Endoriil stali obok wąsacza z szerokimi barkami. Adan spytał go:
- I co takiego ten człowiek potrafi? Poza ubijaniem bandytów, w czym, dodam nieskromnie, i ja dobry jestem.
- Nie porównuj się do Dovahkiina - odrzekł naburmuszony miejscowy. - Dzięki niemu Skyrim wyzwoliło się i jest niepodległe. Nie klękamy już przed cesarskimi. Mamy własny kraj. A jakby tego mało było, to dziesiątki smoków ubił. Sam jeden!
- Smoki ubijał? Słyszałem coś w karczmach na południu - Adan zaśmiał się - ale smoka jednego ubić, to byłby fart jak cholera, a dziesiątki? Nie dowierzam.
Niebo było czyste. Słońce świeciło coraz mocniej, a chmury burzowe powędrowały na zachód. Dlatego nagły cień, który na chwilę przysłonił Endoriilowi słońce, zaniepokoił go. Spojrzał w górę i nie mógł uwierzyć własnym oczom.
- Smok! - krzyknął i otworzył szeroko usta.
Ludzie popatrzyli w górę, po czym ruszyli co sił w nogach w stronę zabudowań, chowając się pod strzechy, w krzaki i wszędzie, gdzie tylko znaleźli choć minimalną osłonę. Bosmer przystanął za jednym z kilku drzew pokrywających okolicę siedziby Jarla Falkreath i przyglądał się temu majestatycznemu stworzeniu. Smok był wielki i prezentował się wspaniale. Nie można było dostrzec, jakiego był koloru, ale jedno było pewne - był monstrualny. Rozpiętość skrzydeł, długość szyi, elegancja w locie, w którym prezentował się zgrabniej niż ryba w wodzie - to wszystko zachwycało Endoriila. Adan doskoczył do niego i powiedział podnieconym głosem:
- No, to zobaczymy teraz, jak się zabija smoki!

Jedna osoba nie zmieniła swojej pozycji. Mężczyzna poprawił dłonią swój rogaty hełm i podszedł kilka kroków w przód. Uważnie przyglądał się smokowi. Skoro mierzył się już z wieloma takimi stworami, to na pewno ma jakąś taktykę - myślał Endoriil. Dovahkiin sięgnął dłonią po miecz. Smok był niebezpiecznie blisko. W końcu osiadł na ziemi z impetem, który uniósł kilogramy pyłu w powietrze. Krzyki mieszkańców nagle ustały. Wszyscy otworzyli szeroko usta i starali się pozostać poza zasięgiem bestii. Na samym środku Falkreath, w odległości kilkunastu metrów od siebie, stali oni - wielki czerwony smok i Dovahkiin, legenda Skyrim. Wszyscy czekali w napięciu, kto pierwszy zaatakuje. Zwykły człowiek nie miałby żadnych szans w walce z taką bestią. Ale to nie był zwykły człowiek. Chociaż wieści o wyczynach Dovahkiina obiegły całe Skyrim, to okoliczni mieszkańcy nigdy nie widzieli jego walki ze smokiem, chociaż znali go z widzenia. Bywał tu podczas wojny domowej, wykonując zlecenia i zyskując sobie sympatie i zaufanie mieszkańców. Ku zaskoczeniu tłumu, Smocze Dziecię oddaliło dłoń od miecza, a smok położył się na ziemi i... czekał. Dovahkiin podszedł do niego, nie wyciągając broni.

- Od-ah-viing, Morokei - krzyknął w sposób, który sprawił, że powietrze w okolicy zafalowało jakimś rodzajem energii, wzbudzając dreszcze gawiedzi. Ptaki z okolicznych drzew, o ile nie uciekły wcześniej, wzbiły się w powietrze i odleciały w siną dal.
- Do-vah-kiin - odrzekł smok równie głośnym krzykiem i... skłonił swój czerwony łeb.
Ludzie otworzyli usta jeszcze szerzej. Nie mieli pojęcia, co się dzieje. Adan nachylił się w stronę Endoriila. Obaj wciąż stali za drzewem. Blondyn powiedział:
- Wydaje mi się tylko, czy on miał walczyć z tym potworem na śmierć i życie?
- Nie mam pojęcia - odrzekł Bosmer, bardzo zdziwiony. - Wygląda jakby się... przywitali?
Smocze Dziecię mówiło już w znanym wszystkim języku.
- Czemu straszysz tych poczciwych ludzi, Odahviing? Umawialiśmy się, że nie będziesz tego robił.
- Ach - bestia westchnęła, wypuszczając z nosa gorącą parę. - Jestem Dovah, muszę Naak.
Adan, nieco ośmielony sytuacją, wyszedł zza drzewa i podszedł do mężczyzny w rogatym hełmie.
- Czemu go nie zabijesz? - spytał. - Przecież to smok. Głodny smok!

Odahviing wyciągnął szyję w stronę Adana. Człowiek nie spodziewał się, jaki zasięg ma rozciągnięta smocza szyja. Łeb czerwonego stwora zagościł tuż przed twarzą Adana. Ten w przerażeniu cofnął się.
- Spokój, Dovah - Smocze Dziecię zatrzymało swojego "przyjaciela". - A ty, nieznajomy, cofnij się. Zdaje się, że nie jesteś stąd. Smoki nie są już zagrożeniem. A jeśli jakiś zmieni zdanie i zechce takim być, to wciąż tu jestem.
- Ale to smok! On nie chce nas zabić? - Endoriil podszedł do Adana. Inni ludzie wciąż ukrywali się po krzakach i w domach.
- On jest głodny, prawda, Odahviing?
- Zbliża się zima. Dovah potrzebuje Naak, by być Haas - smok mówił mieszaniną języka ludzkiego i, wszystko na to wskazywało, smoczego. - Bahlok Dovah nie ma Mulaag.
Endoriil i Adan zmarszczyli brwi, nic nie rozumieli. Smok spojrzał na chwilę na Bosmera. Trwało to ułamek sekundy, ale elf poczuł się bardzo nieswojo.
- Dostatecznie dużo Naak chodzi po równinach Skyrim - odrzekł mu Dovahkiin. - Nie chce ci się polować? Chcesz iść na łatwiznę i dostawać Naak od mieszkańców wiosek?
- Mmm - smok mruknął i machnął szybko głową jak pies suszący swoje mokre futro.
Rozmowę przerwał wąsaty mężczyzna o szerokich barkach, który podszedł do smoka. Nieco przestraszony, powiedział:
- W sumie... Ja to w sumie sądzę, panie... panie smoku, że można by się dogadać.
Odahviing wyciągnął teraz szyję w stronę wąsacza, słuchając z uwagą.
- Moglibyśmy czasem prosiaka jakiego dać, albo krowę, jeśli byś, panie... smoku, pomógł czasem.
- A jakże Dovah miałby pomóc Bron? - odrzekł smok swoim dźwięcznym głosem, od którego wręcz drżało powietrze.
- Czasem bandyci napadają na karawany, co do naszego miasta zmierzają. Bosmerzy, którzy z Valenwood uciekli tutaj rabunkiem się zajmują, męty jedne. Jakbyś czasem pomógł z nimi, to dogadać się można.

Wtedy z tłumy wyszedł mężczyzna, który przyglądał się przyjezdnym w karczmie. Złoty łuk błyszczał mu w promieniach słońca, a tatuaże pod oczami sprawiały, że jego twarz wyglądała dość ponuro. Kasztanowa broda dopełniała całokształtu. Mężczyzna bez wątpienia był Nordem.
- Ci bosmerscy bandyci są zmorą południa Skyrim, a ostatnio osiedlają się w pobliżu Whiterun. Należy zrobić z nimi porządek. Nie po to walczyliśmy o norską kulturę, żeby teraz imigranci nam ją okradali.
Po tej wypowiedzi spojrzał wymownie na Endoriila, co do którego korzeni nie miał żadnych wątpliwości.
- Dopiero tu przyjechałem - odrzekł elf, nie czekając na kolejne zdanie.
- Wszyscyście tu dopiero przyjechali, a jednak nie przeszkadza wam to rabować.
Endoriil skrzywił się. Smok spojrzał na Dovahkiina. Ten wzruszył ramionami, mówiąc:
- Ten elf niczego złego nie zrobił. A co do sprawy, twoja decyzja, Odahviing. Nie będę cię niańczył. Wolałbym jednak, żebyś się nie roztył. Mogę cię jeszcze potrzebować. Oby twoja Suleyk nie zmieniła się na gorsze.
- Drem Yol Lok, Fahdon - rzekł smok.
- Drem Yol Lok, Zeymah.

Odahviing skłonił się i rozłożył swoje skrzydła. Po chwili podskoczył na wysokość kilku metrów i odleciał w siną dal z hukiem. Jego skrzydła uderzały powietrze z taką mocą, że Endoriilowi wydawało się, że słyszy grzmoty. Gdy smok odlatywał, Bosmer usłyszał w swojej głowie słowa, których znaczenia nie znał. Ich autorem musiał być smok, chyba że Endoriil oszalał. Kiedy bestia zniknęła za górskim pasmem, elf próbował podejść do Dovahkiina, ale Nord z kasztanową brodą stanął mu na drodze.
- Jak masz na imię, elfie? - spytał.
- Nie twój interes. Najpierw rzucasz oskarżenia, a teraz chcesz poznać moje imię?
- Zrozum, sytuacja w Skyrim jest trudna. Wyglądasz nieco inaczej niż twoi pobratymcy. Jestem Faridon. Podróżuję po kraju i próbuję robić... porządek od czasu wojny. Może zbyt pochopnie cię oceniłem. Jeśli tak czujesz, to bądź za tydzień w Whiterun i pytaj o mnie strażników miejskich.
- Nie bardzo rozumiem, co mi oferujesz.
- Zwykłe spotkanie, rozmowę w tamtejszej gospodzie. Słuchałem waszej rozmowy w karczmie. Wiem, że i tak tam kończy się wasza trasa, więc nic nie tracisz. Przyjdź, a pogadamy. Mamy wspólnego znajomego, którego tożsamości jeszcze nie zdradzę.

Faridon odwrócił się i odszedł. Endoriil chwilę zastanawiał się, kto może być tym wspólnym znajomym. Jedynym, kto przyszedł mu do głowy był... Octavius, ale wydawało mu się to niemożliwe. Natychmiast ruszył biegiem w stronę Dovahkiina, który wskakiwał już na konia, by ruszyć w drogę.
- Przepraszam - powiedział, zatrzymując się u nóg mężczyzny. - Może zabrzmi to głupio, ale możesz mi przetłumaczyć kilka słów?
- Naak to jedzenie, w znaczeniu z rozmowy, mięso - odrzekł mu heros - Suleyk to potęga. Coś jeszcze?
- Nie o te słowa chodzi. Kiedy odlatywał... usłyszałem jakieś słowa w głowie.
Mężczyzna zaciekawił się, spojrzał na elfa, nachylił się do niego z siodła i powiedział ściszonym głosem:
- Co ci powiedział?
- Kilka słów. Nawet nie wiem, czy tworzyły zdanie. Hahnu, Fahliil, Zahkrii, Nahkriin.
- Dziwne.
- Tak sądzisz? Co to znaczy?
- Sam nie wiem, może z tobą pogrywał. Smoki też miewają poczucie humoru, uwierz. To tylko cztery losowe słowa. No może nie do końca losowe, bo Fahliil znaczy elf, a ty bez wątpienia takowym jesteś.
- A pozostałe słowa?
- Hahnu to sen albo marzenie. Zahkrii to miecz, ostrze, a Nahkriin to zemsta. Mówi ci to coś?
Endoriil uniósł wysoko brwi. Po chwili milczenia powiedział cicho:
- Muszę się zobaczyć z twoim... "przyjacielem".

KONIEC ODCINKA SZÓSTEGO

 SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków

--------------------------------------------------------


W tym odcinku wchodzi kolejna postać, którą dostałem od czytelników. To już trzecia taka. Wdzięczny będę za opinie :)
http://elderscrolls.wikia.com/wiki/Dragon_Language <---- słownik angielsko-smoczy

czwartek, 1 maja 2014

[Wiedźmin] Powrót - odcinek IV (ostatni)

POWRÓT

ODCINEK IV (ostatni)
KONFRONTACJA


I

Wiedźmin. Pierwsze słowo, które przyszło mu do głowy, gdy Diego - przywódca bandyckiej szajki - zadał mu najprostsze możliwe pytanie: kim jesteś? A przecież właśnie od tego uciekał, tym nie chciał być i tego przez długi czas nienawidził. Wielu młodych wiedźminów - ledwie po ukończeniu wszelkich niezbędnych prób, mutacji i testów - była pozytywnie nastawiona do swej profesji. Mieli chronić ludzi przed potworami. Nie oczekiwali w zamian wielkiej wdzięczności, ale ci właśnie entuzjaści najboleśniej zderzyli się z rzeczywistością. Ludzie bali się wiedźminów, bo byli inni. Najczęściej tuż po wykonaniu zlecenia, pogromca potworów otrzymywał zewsząd delikatne sugestie, że nie jest już w pobliżu mile widziany. Berengar nie był jak inni wiedźmini; od początku wiedział, że nie jest to coś, czego pragnął. A czego pragnął? Prostego życia, ładnej żony, zdrowych dzieci i spokojnej okolicy. Zamiast tego został odmieńcem, mutantem, który nigdy nie będzie miał dzieci, a spokojne życie to coś, czego wiedźminowi nie przystoi praktykować, a wręcz żaden z nich, po wieloletnim szkoleniu, praktykować nie potrafi.

Berengar musiał przyznać - i stąd też odpowiedź, jakiej udzielił hersztowi bandytów - że jest wiedźminem. Nie z wyboru, ale w wyniku wieloetapowego szkolenia, którego już nie sposób cofnąć i wykorzenić, bo ta profesja stała się częścią tego, kim jest. Kucharz może któregoś dnia rzucić w kąt fartuch i czapkę, chwycić wędkę i zostać rybakiem. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby lekarz, znudzony zakładaniem szwów obijającym się w karczmach drabom, został kupcem, albo i właścicielem przybytku rozkoszy i rzeżączki. Wiedźmin jest jednak wiedźminem. To nie tylko jego zawód, to jego... rasa? Członkowie tej kasty nierzadko mówili, że nie są już ludźmi. Po części dlatego, że ci właśnie ludzie wyganiali ich ze swoich miast, obrzucali kamieniami i złorzeczyli. Byli odrzuceni, więc nie mieli potrzeby podpinania się pod rasę, która ma ich za nic. Bezsprzeczny fakt był taki, że wiedźmińskie organizmy funkcjonowały inaczej, niż wszystkie inne. Zdecydowanie większa odporność na trucizny, kilkukrotnie szybsza regeneracja ran, talent do używania znaków i widzenie w ciemności. Berengar był wiedźminem i chociaż nie lubił się tak nazywać, to wciąż działał jak wiedźmin. Jeśli ludziom działa się krzywda, to naturalnym odruchem było im pomóc. Naturalnym czy wyuczonym - czasem się zastanawiał. Tego uczono go w Kaer Morhen i to stało się jego credo, nawet po tym, gdy wyrzekł się wszystkiego innego i zdradził innych wiedźminów.

Pogromca potworów - jak sama nazwa wskazuje - miał zabijać potwory, nie mieszając się do spraw ludzkich i zostawiając kryminalistów władzom. Berengar zostawił jednak ideały swojej kasty za plecami i postanowił pomóc wieśniakom z wioski niedaleko Haen Dor, na północy cesarstwa Nilfgaardu.

II

Mały Adam zaglądał przez okno do chaty wójta Ernesta, obserwując uważnie każdy ruch czarownika. Widział, że ów człowiek, który ma pokonać bandytów, siedzi właśnie przy stole i uderza w blat rękojeścią sztyletu, rozdrabniając w ten sposób kilka roślin, które przywiózł ze sobą wczoraj z Haen Dor. Następnie wyjął ze swojego kuferka dwie kule, dziwne, których chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Mieściły się w dłoniach czarownika, który wsypał starte w proch roślinki do środka, w równych, starannie wymierzonych proporcjach. W chacie był jeszcze wójt Ernest, ale Adam nie słyszał rozmowy, którą mężczyźni prowadzili.
- Cóż to jest, czarowniku...? - spytał Ernest, ale po chwili zreflektował się. Gość powiedział mu zeszłego wieczoru, kim jest. - Eee, wiedźminie, znaczy się.
- Te kulki? - Berengar westchnął. Jak już mają go jakoś nazywać, to niech mówią wiedźmin, a nie czarownik. Nie znosił czarodziejów, co było jedną z niewielu rzeczy łączących go z pozostałymi wiedźminami. - To petardy. Tak zwany smoczy sen.
Oczy Ernesta otworzyły się jeszcze szerzej, a usta złożyły się w dziwny uśmiech. Berengar słyszał wcześniejsze wypowiedzi wójta i Adama. Wiedział, czego się spodziewają. Chcieli ognistych kul, a chociaż rzadko stosował petardy, to pomyślał, że nie stanie się nic złego, jeśli dostaną to, czego oczekują. Delikatnie się uśmiechnął.
- Czy wszystko jest gotowe? - spytał. - Wszyscy na swoich miejscach?
- Tak jest, panie drogi. Paru rybaków obstawiło wioskę dookoła, tak jak mówiłeś. Dowiemy się, jeśli dostrzegą tych bandziorów.
- Baby pochowane? Dzieci pochowane?
- Tak, tak, tylko Adam chciał jeszcze się napatrzeć na was, panie. - Spojrzał z uśmiechem w stronę okna, za którym stał chłopak. - Jakżem miał tego odmówić urwisowi. On podziwia cię, panie wiedźminie.
- Broń macie gotową? Może się okazać, że jednak nie dam rady. Musicie być gotowi i dobić tych, których ja nie zdołam.

Ernest pogładził się po wąsie. Bardzo liczył na to, że nie będą musieli walczyć, ale taka ewentualność istniała. Każdy chłop zdolny do tego, by trzymać broń, miał mieć ją pod ręką. Na całą wioskę przypadały dwa miecze, kilka kos i zaostrzonych wczorajszego wieczoru patyków mających robić za dzidy. Wiedźmin czuł się dość pewnie, ale wolał, żeby mieszkańcy byli przygotowani na wszystko. Po wizycie w karczmie w Haen Dor, gdzie spotkał całą bandę, sądził, że jedynym naprawdę poważnym przeciwnikiem może być przywódca - Diego, człowiek wysoki, muskularnie zbudowany i niegłupi. Reszta wydawała się być po prostu bandą nie mających nic do stracenia szczeniaków, którzy chcą dorobić się na nieszczęściu innych. Berengar wyciągnął spod stołu podłużny pakunek, owinięty rzemieniem. Płynnym ruchem odwinął materiał i pogładził dłonią ostrze. Ernest przyglądał się z zapartym tchem. Widział już ten miecz, ale teraz wydawał się jakby bardziej majestatyczny. Chłop sam nie wiedział, dlaczego.
- Naprawdę myślisz, panie wiedźminie, że oni dzisiaj przybędą do nas?
- Tak. - Wyjął z kuferka buteleczkę z olejem, który począł wsmarowywać w stal. - Jak tylko wytrzeźwieją, przyjadą. Wczoraj byli mocno... urażeni moim brakiem pokory. Takie typy nie zwykły odpuszczać w takiej sytuacji.
Gdy kończył zdanie, postawił na blacie stołu flakonik, chwilę potem następny, a sam zszedł z krzesła i klęknął na kolana.
- Zasuń zasłony - powiedział bardzo poważnym tonem - i zostaw mnie samego. Jak rybacy ich dojrzą, zawiadomcie mnie jak najszybciej, rozumiesz, wójcie? Ale niech nikt nie wchodzi, tylko krzyczy przed drzwiami. Albo niech puka. Rozumiesz?
- No, tak, rozumiem - odrzekł Ernest, nieco zaskoczony. Myślał, co ten czarownik będzie tu wyprawiał, że nie chce, by ktokolwiek mu przeszkadzał. Czarną magię?

III

Pogoda na zewnątrz była słoneczna, niebo niemal bezchmurne, ale wiedźmin klęczał teraz na kolanach w zaciemnionej chacie wójta. Uspokajał oddech i, medytując, przygotowywał organizm na przyjęcie eliksirów: jaskółki i puszczyku. Nienawidził brać wspomagaczy, ale bez nich byłby "tylko" lepszy od swoich przeciwników. Same mutacje dawały wiedźminom wyraźnie sprawniejszy refleks i orientację w przestrzeni, ale korzystanie z eliksirów sprawiało, że mało który człowiek był w ogóle w stanie walczyć z wiedźminem jak równy z równym. Z racji tych faktów Berengar wciąż, rzadko bo rzadko, ale korzystał z eliksirów, znosząc wszelkie efekty uboczne, szczególnie silne chwilę po zażyciu. To właśnie sprawiło, że wyprosił Ernesta. Nie chciał, by ktokolwiek widział, jak będzie wyglądał tuż po wypiciu zawartości buteleczek. Wciąż jednak nikt nie nadchodził. Czekał w samotności.

.

Ernest kilkukrotnie walnął pięścią w drzwi. Krzyczał:
- Jadą, jadą! Są na wzgórzu. Cała szóstka! Będą za kilka minut. Słyszysz, czarowniku?!
- Tak, wójcie, słyszę! - krzyczał z pozycji klęczącej, tyłem do drzwi. - Schowajcie się teraz. Wyjdę za parę chwil.
- Dobrze, panie czarowniku. Ale błagam... Oni spalą naszą wioskę, pomordują nas, jeśli...
- Schowaj się, Ernest! - odkrzyknął zdecydowanie Berengar, przerywając mu.
Usłyszał przyspieszone kroki Ernesta, coraz dalej i dalej. Nadszedł czas. Podniósł się z kolan, usiadł przy stole. Na blacie, obok miecza, leżały dwa flakoniki - puszczyk i jaskółka. Za nimi dwie petardy, po które sięgnął i włożył w skrytki na swoim skórzanym pasie, okalającym jego klatkę piersiową. Wziął głęboki oddech i szybko, zupełnie bezceremonialnie, wypił zawartość obu flakoników, jeden po drugim. Jego głowa zaczęła delikatnie drżeć. Szczęka ścisnęła się do granic możliwości. Czuł, że kruszą mu się zęby. Najgorsze było jednak to, co działo się w jego brzuchu. Picie dwóch różnych eliksirów w tak krótkim odstępie czasu miało swoją cenę. Jego żołądek płonął. Berengar miał wrażenie, jakby w jego wnętrznościach siedział jakiś złośliwy gnom, który wbija dziesiątki tępych igieł we wszystkie organy wewnętrzne. W tej chwili, w najgorszym momencie, do chaty wszedł Adam - uśmiechnięty i zziajany. Chciał zobaczyć swojego bohatera jeszcze przed walką. Stanął w drzwiach, a naprzeciw niego, na krześle, siedział "Człowiek z Lasu", bo tak znała go cała okolica. Siedział tyłem, mocno drżał i ciężko oddychał. Zmartwiony Adam podbiegł i chwycił go za ramię. Wtedy wiedźmin spojrzał na chłopca. Oczy Berengara były całe czarne, ale nie to było najstraszniejsze. Chłopiec o złotych włosach cofnął się instynktownie, a z jego twarzy zniknął uśmiech, kiedy zobaczył nienaturalną bladość cery wiedźmina i wielkie, pulsujące zupełnie nierytmicznie żyły na czole i skroniach. Te po kilku chwilach znikły jednak, zostawiając czarne oczy i marmurową wręcz skórę.

- Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać. - Berengar wstał z krzesła i chwycił miecz. Starał się mówić wolno. Jego ruchy, a także mowa, były teraz wyraźnie szybsze niż przedtem. Najmocniej zmienił się jednak ton głosu. Był niski, głęboki i niezwykle ponury.
- Już są... - wyszeptał przestraszony Adam. W zdumieniu patrzył na twarz wiedźmina. - Ja przyszedłem... powiedzieć. Biją Galena...
- Nie wychodź stąd, chłopcze.
Po tych słowach Berengar wyszedł z chaty, a Adam stanął w drzwiach, skąd widział centrum wioski, czyli teren naprzeciw karczmy, gdzie dwa dni wcześniej zginął jego dziadek, a teraz bandyci katowali starego rybaka - Galena.

Berengar nie mylił się. Słowa Diego o rzekomej większej liczebności grupy były tylko czczym gadaniem. Był on, herszt bandy, i pięciu jego ludzi. Brodaty Haren z wielką blizną na twarzy, półelf Osen, oraz trzech chłystków, szczupłych, wyraźnie przestraszonych. Widocznie jego wizyta w Haen Dor sprawiła, że połowa szajki straciła rezon. Nie zdziwiło go to, bo już wcześniej wywnioskował, z kim ma do czynienia. Za jedyne realne zagrożenie uważał Diego. Musiał też wziąć poprawkę na dość potężnie wyglądającego brodacza, oraz kościstego elfa, który z racji swej budowy był zapewne dość szybki.
Szedł w ich stronę powoli, z mieczem w prawej dłoni. Nie chciał jeszcze pokazywać swej szybkości i wyczulonych zmysłów. Diego rzucił pochodnię na słomiany dach jednego z budynków, który od razu zapłonął potężnym ogniem. Haren i Osen kopali leżącego rybaka, a trójka chłystków próbowała wyważyć drzwi innej chaty. Zgodnie z zaleceniami wiedźmina, ludzie pochowali się do domów i zaryglowali drzwi. Kilku wieśniaków schroniło się w karczmie i zerkali przez niewielkie okna. To oni jako pierwsi dostrzegli Berengara.
- To on? - spytał młynarz, opierając się na ramieniu wójta.
- Bogowie kochani! - krzyknął Ernest. - Tak, to on, ale... ale jakby nie on... Przecie on jak duch wygląda. A jak idzie, jakby płynął!
- Złego ducha żeś przywołał, wójcie! - jeden z rybaków panikował. - Bogowie nas ukarzą, ukarzą, mówię wam. Do czarodzieja złego się zwracać po pomoc, śmierć nas za to czeka.

IV

Podszedł na odległość kilkunastu kroków. Teraz nie mogli go nie zauważyć. Haren już chciał otworzyć usta. Cały poranek planował, co powie temu włóczędze, który znieważył ich poprzedniego wieczoru. Pomysłów miał kilka, na przykład: "przyszedłżeś wczoraj, poobrażałżeś nieco, a teraz, przybłędo, zginiesz od miecza". Bardzo mu zależało, żeby były tam rymy, ale nic lepszego nie zdołał wymyślić. Całe planowanie wzięło jednak w łeb, kiedy zobaczył tego włóczęgę. Żaden z członków bandy nigdy nie widział tak wyglądającego człowieka. W gospodzie w Haen Dor mówił, że jest wiedźminem, ale oni nie wiedzieli, co to znaczy. Teraz mieli się przekonać, ale jakby stracili na to ochotę.

- Jesteś. - Diego wysunął się przed szereg. Trzech chłystków odeszło od zaryglowanych drzwi jednej z chat i zaczęli zachodzić wiedźmina od lewego boku. Teraz trzech było z lewej, a trzech, wraz z Diego, przed nim.
- Jestem pod wrażeniem - kontynuował, próbując zrobić wrażenie niewzruszonego, ale Berengar wiedział, że jest pierwszym wiedźminem, z którym ci ludzie się zmierzą, a nikt, kto widzi wiedźmina na eliksirach, nie jest niewzruszony. W dużej mierze dlatego, że do drugiego spotkania już nie dochodzi, bo takowy człowiek odchodzi z tego świata w okolicznościach raczej przykrych. Trzeba było jednak przyznać, Diego był dobrym aktorem: - Muszę wyznać, obstawialiśmy, czy podkulisz ogon i zwiejesz, czy jednak zostaniesz. Nawet karczmarz z gospody się do zakładu przyłączył. I jakiś zielarz, który na rynku handluje. Wszyscy stawiali na to, że zwiejesz. Tylko ja i ten zielarz sądziliśmy inaczej. Podzielę się z nim nagrodą. A może i nie... Ostatnio nie zwykłem się dzielić. Poza tym, zdawał się wiedzieć o tobie nieco więcej, mało rozmowny był, jak pytaliśmy, więc ucięliśmy mu język. Drugiego sobie nie kupi, ale zakład to zakład. Jak już padniesz, to dostanie swoją dolę. Ja człowiek honorowy jestem
- Powiem krótko - odrzekł mu Berengar, ignorując kwiecistą wypowiedź. Wciąż usiłował mówić powoli i starannie. - Zostawicie wioskę w spokoju i oddacie zrabowane kosztowności, jak prosiłem?
- Widzisz, popełniasz jeden bardzo istotny błąd, szczególnie w tych trudnych czasach. Jeśli chcesz czegoś, to nie prosisz, a sam sobie to bierzesz, a jeśli ktoś się stawia, to dostaje w łeb. To proste. Takie są prawa wojny, a to jest czas wojny. My tylko żyjemy zgodnie z tymże prawem, prawem silniejszego. Oczywiście, takie życie nie jest dla każdego, ale wyglądasz mi na kogoś, kto by sobie poradził. Zdaje się, że niezły z ciebie zabijaka. A jeśli wtedy, w karczmie, to tylko przechwałki były, to i tak znalazłoby się coś dla ciebie, jestem tego pewien. Co na to powiesz? Przyłączysz się do nas? Moglibyśmy razem wiele osiągnąć.

Wiedźmin parsknął. Nie tylko z powodu usłyszenia tak kuriozalnej propozycji, ale też dlatego, że podczas jej składania trzech chłystków znalazło się jakieś pięć metrów za jego plecami. Za chwilę byliby gotowi, aby wbić mu sztylet w plecy. Wieśniacy wyglądali z okien swoich domostw, martwiąc się o swój los. Sześciu bandytów na jednego czarownika. Nie sądzili, by było tu możliwe cokolwiek, co uratowałoby ich i cały dobytek.
- Jesteś strasznie blady. To ze strachu? - syknął długowłosy półelf, uśmiechając się krzywo. Nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił.

Berengar, zupełnie bez ostrzeżenia, błyskawicznym ruchem lewą dłonią wyciągnął ze skrytki w pasku petardę, odwrócił się i rzucił ją między trzech chłystków. W górę wzbił się będący w formie gazu brązowy pył. W mgnieniu oka przerzucił miecz z prawej dłoni do lewej, złożył palce w znak. Wtedy obłok eksplodował, mocno raniąc trójkę bandytów i podpalając ich włosy i ubrania, które teraz topiły się na ciałach. Zaczęli krzyczeć, płakać, biegać w różne strony. Jeden po prostu padł na kolana z krzykiem. Zemdlał chwilę później. Drugi podjął najgorszą możliwą decyzję. Skoczył w stóg siana, który po chwili stał się miejscem jego bolesnej śmierci. Ostatni z nich zachował odrobinę rozumu i rzucił się w jedną z kałuż, pozostałych po wczorajszych opadach deszczu. Przez kilka sekund turlał się w błocie. Zanim zdołał się ugasić, walka przed karczmą trwała w najlepsze.

Zszokowany widokiem Haren cofnął się aż pod jedną z chat. Wyjął miecz i stał, przyglądając się cierpieniom płonących kompanów. Diego spojrzał na Osena, który natychmiast rzucił się do ataku na stojącego tyłem do niego wiedźmina. Liczył na to, że przeciwnik nie zdąży się odwrócić. Przeliczył się. Ukośny cios mieczem został odbity, a wróg wykorzystał impet ciosu, dodał do tego nagły skręt stóp i tym manewrem zwrócił się w stronę oponenta. To było najkrótsze natarcie w życiu Osena. Uwielbiał być w ofensywie, a atak z zaskoczenia był jego specjalnością. Miał już spore doświadczenie, wiedział, że jeśli nawet wróg jakimś cudem sparował pierwsze uderzenie, zawsze był na tyle zdezorientowany, że można było uderzyć jeszcze dwa, trzy razy. Zabił w ten sposób wielu ludzi, nie dając ofiarom nawet cienia szansy na ripostę. Jednak wiedźmin, zamiast cofnąć się w nieładzie, wykorzystał impet drugiego ataku pół elfa i wykonał piruet przez lewe ramię, wyprowadzając cios na niekryty łokieć wroga. Ten zdążył zmienić swój trzeci atak w rozpaczliwy blok, ale jego miecz zsunął się z wiedźmińskiej klingi, a siła natarcia zwaliła Osena z nóg. Stojący nad nim Berengar wyprowadził mało elegancki, ale potężny cios. Zamierzył się, niczym kat wykonujący egzekucję, i uderzył od góry, z całej siły. Osen uniósł swój miecz w próbie bloku, ostrza zderzyły się, ale mocy uderzenia nie wytrzymał jego nadgarstek, wypuszczając broń. Stalowy miecz trafił w jego obojczyk, wbijając się na dobre piętnaście centymentrów w ciało. Wiedźmin szybko wyciągnął ostrze gwałtownym ruchem, a półelf upadł na ziemię w drgawkach.
- Sam walcz z tym potworem - krzyknął przerażony Haren w stronę Diego. - Ja spieprzam!
Ledwo zdążył się odwrócić, a w jego plecy wbił się sztylet, który Berengar błyskawicznie wyjął ze swojego pasa. Brodacz padł na ziemię, plując krwią. Ostrze musiało przebić płuco.

Diego nie mógł uwierzyć w to, co widział. Trzech jego ludzi nie żyło. Haren chciał go zostawić i uciec. Teraz wylądował twarzą w ziemi, krztusząc się własną krwią. Najmłodszy członek bandy leżał w kałuży, cały w błocie. Zdołał zgasić płomienie, uratowało mu to życie, ale leżał teraz w bezruchu, cierpiąc katusze, jęcząc i łkając na przemian. Został on sam, Diego, człowiek, który myślał, że jest kimś, z kim trzeba się liczyć. I liczono się z nim, aż do wczoraj. Ten człowiek, a może raczej potwór, który stał teraz przed nim z mieczem skąpanym we krwi ludzi, z którymi jeszcze wczoraj Diego hulał w gospodzie w Haen Dor. Ten właśnie odmieniec stał teraz wyprostowany po zabiciu kilku ludzi, niewzruszony, jakby to było ubicie bezpańskich kundli. Dokonał tego w nadludzki sposób, a jednak wyglądał tak, jakby nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Oddychał spokojnie. Jego biała niczym marmur twarz przyozdobiona była teraz stróżkami gorącej krwi Osena. A jego oczy... Były czarne, puste. To nie mógł być człowiek, w żadnym razie.
- Przeklęty zielarz - powiedział bandyta, szeptem, sam do siebie.

Bez słowa ostrzeżenia, potwór ruszył na Diego, który uniósł miecz, parując cios. Siła tego natarcia była znacznie większa, niż się spodziewał, a przecież był potężnym, dwumetrowym olbrzymem. Ten o dwie głowy niższy wiedźmin, bo tak się przedstawił dzień wcześniej, dysponował niebotyczną siłą. Herszt musiał improwizować, więc od razu wyprowadził kontrę, mierząc w nogi przeciwnika. Wiedział, że jest to ryzykowny manewr, odsłaniał w ten sposób swój korpus. Tylko na ułamek sekundy, ale zorientował się już, że wróg jest nadludzko szybki. Miał nadzieję na zadanie mu poważnej rany, spowalniając go i dając sobie samemu szansę w tej walce. Wiedźmin zareagował jednak na cios w nogi. Takie podejście mocno go zaskoczyło. Na tyle mocno, że nie zdążyłby sparować tego uderzenia. Wyskoczył więc w górę, niemal dotykając kolanami swej klatki piersiowej. Równo z wylądowaniem na ziemi, ciął zamaszyście, od lewej do prawej. Źle wyliczył jednak odległość, bo Diego zdążył się cofnąć o dobre pół metra. I tak, zamiast uciąć bandycie głowę, rozciął mu tylko skórę na policzku samym sztychem. To była chwila, którą Diego, jak sądził, musiał wykorzystać. Doskoczył krok w przód, zadając cios od góry, mierząc potężnie prosto w głowę wiedźmina. Zdarzyło mu się już niemal rozpłatać człowieka na pół podobnym ciosem. Gdy z impetem opuszczał ramiona, zadając śmiertelny cios, dostrzegł, że rywal w mgnieniu oka ukląkł na jedno kolano i wyprowadził oburęczne pchnięcie. Diego poczuł ostrze przebijające mu brzuch. Miecz wypadł z jego dłoni. Spojrzał w dół i nie mógł uwierzyć. Klinga wiedźmina przebiła jego ciało wraz z kolczugą na wylot. Żaden miecz, którym w życiu władał, nie byłby w stanie tego dokonać. Gigant stał przed klęczącym Berengarem, ale to on był pokonany. Wiedźmin wstał, uniósł nogę na wysokość brzucha Diego i kopnął go, wyciągając jednocześnie miecz. Dwumetrowiec padł głucho na ziemię, łapiąc się za brzuch. Po kilku chwilach przestał się ruszać.

V

Mieszkańcy wioski - kobiety w przeróżnym wieku, dzieci oraz starcy - w większości nie wychodzili ze swoich domostw. Kilka osób z karczmy zdecydowało się na to, idąc pospiesznym krokiem w stronę swoich chałup. Mijali makabryczne obrazy. Wszyscy widzieli z okien przebieg zdarzenia, ale dopiero z bliska, mijając ciała bandytów, widzieli skutki pracy wiedźmina. Dwie młode kobiety odwracały wzrok, gdy mijały młodego chłopaka leżącego w błocie. Miał straszne poparzenia. Ubranie, które nosił, stopiło się w jedno z jego skórą. Jęczał i unosił rękę w stronę kobiet, błagając o pomoc. Przyspieszyły kroku. Jeden z rybaków biegł w stronę swojego domostwa. Minął szerokim łukiem wciąż płonący stóg siana z jednym z bandytów w środku. Spoglądał ukradkiem na wiedźmina, szepcząc wielokrotnie: "potwór, potwór".

Berengar spojrzał w stronę domu wójta. W drzwiach wciąż stał Adam. Z jego ekscytacji i radosnego uśmiechu nie pozostało już nic. Jego usta drżały, a sam mocno trzymał się klamki. Wiedźmin zrobił kilka kroków w stronę chłopca, ale ten, gdy to dostrzegł, natychmiast wbiegł do środka i zamknął drzwi. Kule ognia, których oczekiwało parę osób, najwyraźniej nie były tym, czego chcieli, a może raczej efekty były czymś innym. Berengar stał teraz między karczmą i domem wójta, sam. Znowu sam. Znowu liczył na to, że zrobi coś dla ludzi, a oni będą mu wdzięczni. Tak typowo, po ludzku. Że uśmiechną się do niego, podziękują, po prostu okażą sympatię. Nic takiego się jednak nie działo. A on przeklinał się w myślach, bo przecież wiedział, że tak to się skończy, bo bywało tak nie raz. To właśnie przez takie chwile nienawidził być wiedźminem. Drzwi karczmy uchyliły się, a ze środka wyszedł Ernest. Trzymał w dłoniach małą sakiewkę. Szedł powoli i ostrożnie, cały czas obserwując Berengara.
- Oto sto florenów. - Wójt nie patrzył mu w oczy. Wzrok miał wbity w ziemię. - Więcej nie mamy, przysięgam...
- Mówiliście, że nic nie macie. Coś się zmieniło?
- Proszę, weź, czarowniku.
Mieszkańcy wciąż byli przerażeni i wyglądali z karczmy, oraz z okolicznych domostw, z niepokojem obserwując sytuację.
- Konia waszego - pytał Berengar - tę starowinkę, co na niej jechałem do Haen Dor, mogę zabrać?

Nie zamierzał już zostawać w okolicy. Yannick aep Aerl, zarządca miasta, płacił mu co prawda za zabijanie trupojadów, ale ostatnio był mocniej zainteresowany jego przeszłością i znajomościami. Berengar doskonale wiedział, że jeśli władze Nilfgaardu zechcą go pojmać, to czeka go los nie lepszy, niż człowieka dogorywającego teraz w błocie. Siły specjalne cesarza Emhyra nie mają skrupułów. Podjął decyzję, a przynajmniej połowicznie. Wiedział, że zajedzie do Haen Dor i kupi klacz o ciemnej grzywie, którą ostatnio sobie upatrzył. Cena pięciuset florenów i wymęczonej klaczy z wioski nie była czymś, co by go teraz powstrzymało. Druga część decyzji, czyli kierunek, w którym ruszy, wciąż pozostawała niewiadomą. Na północy toczyła się wojna, na południu rozciągało się wielkie imperium cesarza Emhyra, a na wschodzie wznosiły się nieprzebyte góry. Ernest kiwnął głową, zgadzając się na prośbę wiedźmina. Spuścił wzrok jeszcze niżej, przyglądając się swoim dziurawym butom.

Berengar poczekał, aż Adam wyjdzie z domu wójta, wszedł, pospiesznie zgarnął swój ekwipunek. Kilka chwil później opuścił chatę i zarzucił wszystko na podstawionego przez Ernesta konia. Spojrzał na wąsacza. Ten uniósł wzrok na ułamek sekundy.
- Bądź zdrów, czarowniku - powiedział i cofnął się w stronę karczmy.
Wiedźmin ruszył. Wiedział, że ta chabeta pomagała starszym mieszkańcom wioski i miejscowym kobietom podczas żniw w czasie nieobecności młodych mężczyzn, ale w końcu... był potworem. A potwory nie mają uczuć.

KONIEC

---------------------------------------
Dziękuję, jeśli udało się dojść do końca. Będę wdzięczny za wszelkie komentarze do tekstów :)