niedziela, 22 lutego 2015

ME - Siła Wiary - odcinek IX


SIŁA WIARY

ODCINEK IX 

Odcinek - Poprzedni - Następny 

Horyzont - planeta średnich rozmiarów, jedna z młodszych ludzkich kolonii, której przyszłość do niedawna była widziana w kolorowych barwach. Miała stać się ekonomicznym zapleczem ludzkości, a także zostać handlowym partnerem Hierarchii Turian. Przynależność polityczna była jednak na tyle niejasna, że Przymierze nie posiadało wojsk na Horyzoncie. Przybycie pierwszego oddziału zbiegło się w czasie z atakiem zbieraczy w 2185 roku. Niewielka grupa żołnierzy miała za zadanie budowę i kalibrację broni przeciwlotniczej. Atak obcych nastąpił nagle i niespodziewanie, obracając kolonię w ruinę. Większość mieszkańców została porwana, a plany szybkiego rozwoju porzucono. Świat ten stał się planetą trzeciej kategorii, leżącą na uboczu galaktycznego życia. Zapewne dzięki temu Żniwiarze ignorowali Horyzont, koncentrując się na miejscach, z których podbicia wynikałyby większe korzyści.

Miejsce, do którego leciał prom z rodziną Youngów, Amandą, Pavlem i Hamedem, było czymś w rodzaju obozu dla uchodźców. Zyskało nazwę Sanktuarium, którą podobno nadali jej pierwsi uchodźcy, którzy znaleźli tu schronienie. Wojna trwała zaledwie od kilku dni, ale nowo przybyli ludzie widzieli całkiem pokaźny kompleks budynków. Nie wyglądało to na obóz, raczej na ośrodek. Niemożliwym było postawienie tego miejsca w parę dni, więc musiało powstać wcześniej. Od razu po lądowaniu na dużym placu, który służył za lotnisko, cała grupa prowadzona była do swego rodzaju punktu kontrolnego. Co ciekawe, Hamed i Tom nie dostrzegali nigdzie znaków Cerberusa. Towarzyszący im żołnierze zdjęli mundury przed wyjściem z promu i teraz wyglądali na zwykłych cywili. Nieopodal był drugi punkt, który właśnie obsługiwał dwie inne grupy podróżnych. W końcu dowódca, "niemiły" Kyle, odezwał się do elegancko ubranej młodej kobiety, siedzącej w budce.

- Cześć, Layla. Widzę, że nie jesteśmy pierwsi. Mam tu grupę prosto z Ziemi. Potrzebują dachu nad głową i chwili wytchnienia.
- Witam, panie Fish. Sama jestem zdziwiona. Od chwili ataku Żniwiarzy na Ziemię, przyjęliśmy już sześćdziesiąt trzy promy. Zatrzęsienie ludzi, a to przecież ledwie kilka dni. W tej chwili w ośrodku mamy niecałe pięćset osób. Robimy, co możemy. - Zwróciła głowę w stronę Hameda, który stał na czele grupy. Wcisnęła guzik, a z budki wysunęła się mała konsola. Kobieta wskazała na nią dłonią, wychylając się ze swojego stanowiska. - Zapraszam. Tutaj macie państwo wpisać swoje dane, nie zatajając niczego. To pomoże ekipie naszych naukowców w poznaniu państwa potrzeb.

Hamed, Tom i Frank Young podeszli do konsoli. Każdy z nich wpisywał dane w kolejne tabelki. Niektóre kolumny były nieco dziwne, jak na obóz dla uchodźców. Grupa krwi, historia chorób, wady genetyczne w rodzinie. Do konsoli przymocowane były małe, jednorazowe igiełki, które każdy kolejny użytkownik wymieniał i przystawiał palec, który lekko nakłuwano w celu pobrania kilku kropel krwi - próbki DNA. Następnie owijano je w plastikowe torebki i wkładano do drugiej przegródki, podpisane nazwiskiem dawcy. Grupa, wciąż nieco oszołomiona ucieczką i rozpoczętą wojną, posłuchała się bez szemrania. Nakazano im też pozostawienie wszelkich urządzeń, które nadają jakikolwiek sygnał. Komunikatory, telefony, datapady, omni-klucze. Hamed oddał swój niechętnie, ale nie miał wyjścia. Wszystko miało być im zwrócone po przejściu kilkudniowego okresu kwarantanny. Przez cały proces przeszli naprawdę szybko. Ich odpowiednicy z punktu obok wciąż stali przy bramce. Kyle Fish odprowadził ich jeszcze kilka metrów, aż do głównego wejścia, gdzie czekał niewysoki, nieco otyły mężczyzna.

- Dziękuję, panie Fish. Również za przesłanie nam wstępnych danych jeszcze podczas lotu. To pozwoliło nam przygotować się specjalnie na państwa wizytę. Ja przejmę naszych szanownych gości - powiedział, odsyłając Fisha. - Jestem Barry i to ja wskażę państwu drogę do miejsca, w którym przez kilka dni będziecie przebywać. Proszę o wyrozumiałość, ponieważ nie jest to szczyt wygody, ale obiecuję, że po "przeróbce" dostaniecie coś, czego się nawet nie spodziewacie w obozie uchodźców.
- Jakiej "przeróbce"? - odezwała się Amanda. Frank i Sara uśmiechnęli się, bo były to pierwsze słowa, które powiedziała dziewczyna ich syna od czasu wylotu z Ziemi.
- Ach, proszę wybaczyć. To taki nasz miejscowy żargon. Chodzi o wszelkie procedury związane z kwarantanną i dodawaniem do naszego systemu danych, które zostawili państwo w punkcie kontrolnym. To zajmie góra dwa, no może trzy dni. - W tym momencie dotarli do czegoś w rodzaju kontenera. Białe, prostokątne pomieszczenie z tworzywa sztucznego, a w środku koce, podstawowe jedzenie i kilka krzeseł. W szafce w rogu znajdowały się proste ubrania na zmianę. - Tak jak mówiłem, na razie skromnie. Jedzenie będą państwo dostawać każdego ranka. Mam jeszcze jedną prośbę. Niech panowie - spojrzał na datapad, który przed chwilą wyjął zza paska - Tom Young, Hamed Al Jilani i Pavel Svoboda będą gotowi do wyjścia za około dwie godziny. Przyjdę tu po panów, a tymczasem, proszę się czuć jak u siebie w domu - powiedział na odchodne.

*

- Chwila wytchnienia - odezwała się Sara, siadając na prostym krześle i biorąc na kolana córeczkę, Emily. - Trudno sobie wyobrazić, że tutaj jest tak cicho i bezpiecznie. Bóg ma nas w swojej opiece.
- Horyzont w ostatnich latach stracił na znaczeniu - odpowiedział jej mąż, Frank. - W jednym z zeszłorocznych wydań "London Daily" czytałem artykuł, że ta kolonia nie podniosła się po ataku zbieraczy. Nikt nie chce tu przylatywać, aby odbudowywać zniszczenia. Wszyscy są przekonani, że samo przebywanie tutaj może przynieść pecha.
Amanda usiadła w kącie pomieszczenia, na ziemi i zatopiła się w myślach. Podczas lotu dowiedziała się, że jej chłopak - Michael - w chwili rozpoczęcia inwazji był w Vancouver. Z Londynu miała tam daleko, ale z Horyzontu... To była już zupełnie inna skala odległości. Zastanawiała się, czy Michael w ogóle żyje. W przeciwległym kącie stała trójka "szeregowców" i żywo dyskutowała.
- Czemu oni nas chcą? - pytał nieco zdenerwowany Pavel. - Myślicie, że wiedzą, że służyliśmy w Przymierzu?
- Uspokój się. Nikt z nas nie służył w Przymierzu - odparł Hamed. - Nie wiem, po co chcą nas poznać bliżej.
- Nikt nie służył? - zdziwił się Tom. - Przecież byłeś na jednej misji, Hamed.
Hamed przez chwilę zaciskał wargi i odezwał się:
- Byłem na misji, ale nie jako szeregowiec Przymierza, a jako cywil-zaopatrzeniowiec. Poza tym, misja była tajna i nie sądzę, aby o tym wiedzieli.

W głębi duszy Al Jilani wciąż obawiał się, że jakimś cudem Cerberus dowiedział się o jego udziale w misji "księżycowej" przed dwoma laty. Mocno się stresował. Jeszcze bardziej niepokoiło go to, że nigdzie w Sanktuarium nie widział oznaczeń Cerberusa. Pilot promu, Jake Welsh, otwarcie mówił o tym, że to inicjatywa ich organizacji. Może był po prostu zbyt gadatliwy i to miała być tajemnica? Hamed nie znał odpowiedzi i to martwiło go jeszcze mocniej.
- Hej, chłopcy - powiedziała w ich stronę babcia. Miała poważną minę i machała palcem wskazującym prawej dłoni. - Nie ufajcie tym łobuzom, nie ufajcie!


*


Gdy zaczęło się ściemniać, przyszedł do nich poznany już niewysoki Barry i zaprowadził do pomieszczeń biurowych ośrodka. Tak przynajmniej wyglądały.
- Dyrektor Sanktuarium, Henry Lawson, chciałby was poznać - powiedział Barry.
Youngowi nazwisko zabrzmiało znajomo, ale nie powiązał go z Mirandą Lawson - agentką Cerberusa, która kontaktowała się z nim, kiedy służył jako pomocnik Widma na Cytadeli. To właśnie Young wszedł pierwszy. Po przekroczeniu progu, wszedł do niezwykle jasnego pomieszczenia. Było usytuowane akurat w ten sposób, aby ostatnie promienie zachodzącej gwiazdy lokalnej oświetlały całe wnętrze. Przy biurku ustawionym przy oknie siedział Lawson, który wstał chwilę po wejściu Toma.
- Witaj w Sanktuarium, Tom, jeśli mogę po imieniu - powiedział pytająco, ale Young dostrzegł, że nie czekał na odpowiedź. - Nie mam wiele czasu, poza tym nie myśl, że każdego witam tu osobiście. Widzisz, problem jest w tym, że mamy na twój temat niekompletne informacje. Ta wojna zaskoczyła wszystkich i, jakby to powiedzieć... Straciliśmy sporą część danych naszej organizacji.

Tom cały czas stał w miejscu i słuchał dyrektora. Ręce miał złożone z tyłu.
- Wiem, że byłeś obserwowany przez, hm... Mirandę Lawson. Z części dokumentacji, którą mamy, wynika, że dysponujesz pewnymi talentami, które mogłyby mi się przydać. Tak samo, jak twoi przyjaciele, z którymi porozmawiam za chwilę. - Lawson znów usiadł za biurkiem i chwycił datapad. - Szeregowiec Przymierza, pomocnik Widma z całkiem niezłymi wynikami, najlepszy rekrut z Doncaster. Osobiste notatki Mirandy zostały... stracone. - Skrzywił się wyraźnie. - Dlatego zrobimy tak. Najpierw pytanie. Jesteś tu dlatego, że zwróciłeś się do Cerberusa o pomoc. Mniemam, że to równoznaczne z chęcią przyłączenia się do organizacji?

Toma przeszedł dreszcz. Chłopak miał mętlik w głowie. Zdaje się, że od czasu podróży do ośrodka Cerberusa, w którym leczono Sheparda, oni wciąż go obserwowali. Skoro pomimo zniszczenia części danych wiedzieli o nim tak wiele... Ostatnie lata sprawiły, że przestał wierzyć w siebie. Praca w fabryce mebli nigdy nie była szczytem jego marzeń, ale innego wyjścia nie miał. Musiał zarabiać i utrzymać mieszkanie i babcię. Teraz okazało się, że Cerberus wciąż miał go na oku. "No to dlaczego nie odezwali się wcześniej?" - nie rozumiał.
- Przyłączenia się... - Tom mówił, spoglądając na podłogę i wodząc po niej oczami. - Jeśli zagwarantujecie mi bezpieczeństwo mojej rodziny i Amandy, to będę dla was pracował.
- Zapewnimy im bezpieczeństwo, nie obawiaj się. - Henry Lawson uśmiechnął się. - W porządku. Wracaj do swojej rodziny, a ja zastanowię się, co by tu z tobą zrobić. Do widzenia

Tom wyszedł z sali. Jego przyjaciele patrzyli się na niego z ciekawością. Nie zdążyli niczego dostrzec, ponieważ Barry nakazał im bezzwłoczne wejście do biura.


*

- Pavel Svo.. Slobo - Lawsonowi łamał się język.
- Svoboda, panie dyrektorze - odpowiedział Pavel spokojnie. Był przyzwyczajony do przekręcania jego nazwiska.
- Potomek słowackich imigrantów, poszukiwanie chleba... - Lawson wiódł niedbale wzrokiem po kolejnych akapitach akt, które wyświetlał na swoim datapadzie. - Byłeś na obozie w Doncaster, u majora Burgessa. O tym obozie słyszeliśmy wiele dobrego, ale zdaje się, że ty niczym się nie wyróżniłeś.

Svoboda skrzywił się. Jego rozmówca miał rację. We wszystkim był piąty albo szósty na dwudziestu. Był dobry, ale nie najlepszy. Skończył szkolenie z dokładnie takim samym wynikiem, jak koledzy, którzy w każdym ćwiczeniu byli na szarym końcu. Wtedy mu to nie przeszkadzało, bo i tak nie wiązał swojej przyszłości z wojskiem. Teraz jednak czuł, że jest oceniany właśnie przez pryzmat ówczesnych rezultatów. Dyrektor Sanktuarium spojrzał na Hameda, który starał się zachować spokój. Stał na baczność i oddychał powoli.
- Hm, Al Jilani. - Lawson podrapał się po głowie. - No tak, krewny tej dziennikarki?
- Tak, prosze pana - odparł Hamed. - To moja siostra.
- Całkiem niezła. To znaczy pod względem dziennikarskim. Nie gustuję w tak wygadanych kobietach. - Znów zagłębił się w ekran datapada. - Tutaj mamy to samo, Doncaster, ale widzę, że chwalono cię tam za umiejętności technologiczne, inżynieryjne. Nieźle obchodzisz się z omni-kluczem. Hm, ciekawe, ciekawe.
Młodzi mężczyźni stali na baczność kilka metrów od biurka. Światło gwiazdy padało na nich pod takim kątem, że nie mogli już dostrzec twarzy rozmówcy. Hamed nieco się uspokoił. "Nie wiedzieli o Księżycu" - myślał, czując ulgę.
- Wasz kolega, Young, wyraził chęć współpracy z nami. Jak widzicie po Sanktuarium, mamy pełne ręce roboty, a każda para rąk, to w tym momencie cenna rzecz. Macie jako takie wykształcenie wojskowe, więc i wy możecie się przydać. Nie proponuję wam złotych gór. Szeregowcy w Przymierzu, szeregowcy tutaj. Zapewniam jednak, że jeśli się wyróżnicie, to nie ominie was nagroda. My doceniamy każdego, kto jest gotów ciężko dla nas pracować i zaangażować się w sprawę.

Hamed nie wiedział, co powiedzieć. Zobaczył kątem oka, że Pavel uśmiechnął się i dość szybko zgodził. W sumie, to co innego można było powiedzieć. Sanktuarium pomaga uchodźcom, więc Cerberus, mimo że się z tym nie afiszuje, też pomaga. Al Jilani był bardzo bliski zgody, ale rozważał "za" i "przeciw" tak długo, że Lawson odezwał się.
- Widzę, że nie jesteś do końca zdecydowany. - Ton głosu Lawsona zmienił się. Może odczytanie mimiki twarzy by pomogło, ale Hameda raziło światło i nie mógł dostrzec grymasu na obliczu dyrektora.
- Nie o to chodzi, panie Lawson - zaczął Hamed. Próbował się zwinnie wykręcić. - Po prostu tyle się ostatnio dzieje, że muszę się nad tym zastanowić. Proszę dać mi czas do jutra. Do wieczora.
- W porządku - odrzekł. - Jutro wieczorem o tej samej porze. Natomiast ty, Slobo...Sbodo... Cholera jasna. Ty, Słowaku, jutro rano staw się tutaj, w biurze. Fish ci wszystko wyjaśni. Tymczasem, żegnam was, bo wystarczająco wiele czasu już zmarnowałem.


*

Zapadła noc. Cała grupa spała już w swoim "apartamencie". Hamed bił się z myślami. Tom się zgodził, Pavel też. To jego przyjaciele i po rozmowach przed snem powiedzieli mu, że spodziewają się, że się do nich przyłączy. Tom nie mógł doczekać się pierwszej wspólnej akcji. W obu wstąpiła młodzieńcza fantazja. Al Jilani musiał przyznać, że Cerberus wyglądał... dobrze. Pomógł im ewakuować się z ziemskiego piekła. Na prośbę Toma uratowali Amandę, ryzykując przy tym własnym życiem, a teraz okazuje się, że to oni stoją za Sanktuarium, projektem, który już teraz ratuje setki żyć, a jeśli się rozrośnie, to może zbawić i miliony. Nie mógł zasnąć, musiał zaczerpnąć świeżego powietrza, więc wyszedł przed kontener. Niebo było przepiękne. Ogrom kosmosu sprawił, że Hamed odetchnął głęboko i patrzył w odległe gwiazdy. Postanowił się przejść i oczyścić umysł. Kiedy był małym chłopcem, zawsze mu to pomagało i zasypiał błyskawicznie po powrocie. Po kilku minutach przechodził obok basenu, w którym za dnia kąpały się dziesiątki uchodźców, relaksując się, jakby wojna wcale nie wybuchła. Teraz basen był... pusty. Woda gdzieś wyparowała, a Hamed usłyszał kroki wojskowych butów. Błyskawicznie schował się za rogiem i wyglądał ostrożnie.

Przy krawędzi basenu szło trzech żołnierzy ubranych po cywilnemu. Mieli broń i lekkie pancerze, bez oznaczeń. Prowadzili dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę - oboje w średnim wieku. Wyglądali oni na lekko zestresowanych, ale szli dobrowolnie.
- Spotkał was nie lada zaszczyt - powiedział jeden z eskortujących ich żołnierzy. - Jesteście jednymi z pierwszych, którzy pomyślnie przeszli kwarantannę.
- To fantastycznie - odpowiedziała kobieta. - Dostaniemy teraz to mieszkanie, o którym była mowa? A kiedy dołączą do nas nasze dzieci? Tęsknimy za nimi. Oddacie nam komunikatory? Damy znać rodzinie na Eden Prime, że wszystko w porządku.
- O dzieci proszę się nie martwić. Z moich informacji wynika, że wszystko idzie zgodnie z planem i nie mamy z nimi żadnych problemów.

Grupa zeszła na dno basenu po drabince. Al Jilani tracił ich z oczu więc przeszedł kilka metrów, kuląc się i upadł na ziemię tuż przy krawędzi. Dalej obserwował. Żołnierz otworzył drzwi kodem. Konsola wyglądała na model, który Hamed z łatwością łamał, ale teraz nie miał omni-klucza. Ręcznie mogłoby być trudno, ale postanowił, że musi spróbować. Zeskoczył na dół, kiedy wszyscy weszli do środka. Kątem oka dostrzegł kamerę, która zwrócona była akurat w drugą stronę. Nie miał pojęcia, czy nie namierzyła go wcześniej, musiał być ostrożniejszy. Dobrał się do konsoli i otworzył drzwi metodą prób i błędów. Pomogło mu to, że widział w jakie cyfry mniej więcej klikał żołnierz. Po wejściu w wąski korytarz, rozejrzał się przezornie. Nigdzie nie było kamer, więc szedł dalej, jak najmniej hałasując. W następnym pomieszczeniu zobaczył coś, co go przeraziło.
Dwóch ludzi w białych kitlach przywiązało do pionowo ustawionych stołów kobietę i mężczyznę, których Hamed widział wcześniej. To już nie wyglądało dobrowolnie. On był otumaniony, ona krzyczała, ale natychmiast dostała zastrzyk, po którym ucichła, nie tracąc przytomności. Al Jilani wyglądał zza rogu ze zdumieniem w oczach. Jeden z "lekarzy" wcisnął coś na niewielkiej konsoli i swego rodzaju pole siłowe zmaterializowało się wokół pacjentów. Z góry zsunęły się dwie kapsuły, które pokryły stanowiska ze stołami. Szklane pokrywy były przezroczyste, co pozwalało wszystkim obserwować następne wydarzenia. Do kapsuł wpuszczono jakiś gaz. Ofiary próbowały się wyrywać, ale nie miały szans. Gazu było tak wiele, że w końcu zapełnił całe komory, czyniąc wnętrze zupełnie niewidocznym.

Wtedy, z jednej z nich dobiegło stukanie. Żołnierze i naukowcy Cerberusa zaniepokoili się. Jeden z ludzi w białym kitlu podszedł do kapsuły z mężczyzną i przybliżył do niej głowę z ciekawością. Wydawało mu się, że dostrzegł pęknięcie. Po chwili, szklana kapsuła rozsypała się w drobny mak, a "lekarz" został chwycony przez mężczyznę. Hamed widział jednak, że to już nie był człowiek... Potwór w rodzaju zombie, które atakowały ludzi na Ziemi właśnie zamordował jednego ze swoich oprawców i wyskoczył z pojemnika. Od razu potem rzucił się na pierwszego z uzbrojonych ludzi. Ten próbował strzelać, ale zapomniał odbezpieczyć broń. Dostał cios, w wyniku którego przecięta została jego tętnica szyjna i cały zalał się krwią. Dopiero dwóch jego towarzyszy zdołało otworzyć ogień i zabić potwora. Wszyscy byli przerażeni.
- Kurwa! Musimy zmienić materiał tych kapsuł. Musimy! Czeka nas jeszcze mnóstwo pracy! - krzyczał drugi z "lekarzy", trzęsąc się ze strachu.

Hamed nie czekał. Powoli i ostrożnie wycofał się, nie wiedząc czy przypadkiem nie śni jakiegoś koszmaru. Udało mu się wydostać niepostrzeżenie. Wracał powoli, nie chcąc przyciągnąć niczyjej uwagi. Po dotarciu do reszty swojej grupy położył się, ale znów nie mógł zasnąć. Wiedział, że tym razem żaden spacer nie pomoże.


*

Spali dość długo. Frank obudził się, gdy lokalna gwiazda była w najwyższym punkcie na niebie. Głowa rodziny Youngów była optymistycznie nastawiona. Przed wejściem znalazł kilka paczek z jedzeniem i piciem, które uchodźcy dostawali codziennie rano. To on robił śniadanie. Wtedy podszedł do niego Hamed. Kiepsko wyglądał - miał podkrążone oczy, jakby całą noc nie spał.
- Panie Young - zaczął Al Jilani. Mówił bardzo cicho, wręcz szeptał. - Musimy stąd uciekać. To miejsce nie jest takie, jakie nam się wydawało.
- Hamed - Frank uśmiechnął się szeroko. - Nie przesadzasz? Zobacz, co nam dali na śniadanie. Chleb, szynka, ser, jajka. No prawie jak na mojej farmie. Prawie, podkreślam.
Hamed widział, że nawet jeśli powie, co widział zeszłej nocy, to nikt mu nie uwierzy.
- Proszę posłuchać. Dziś wieczorem idę porozmawiać z dyrektorem placówki. Musi mi pan obiecać, że jeśli nie wrócę, to uciekniecie stąd. - Ton głosu Hameda był na tyle poważny, że Frank faktycznie się przejął.
- Ale jak to, nie wrócisz? Co masz na myśli?
- Tutaj dzieją się bardzo złe rzeczy. Jeśli nie wrócę, to uciekajcie.

Rozmowę przerwała mała Emily, która wyrwała ojcu z ręki kanapkę z szynką i uśmiechnęła się, wgryzając się w nią. Niedługo później cała grupa jadła. W rozmowach dominował temat końca kwarantanny. Niby byli tam tylko jeden dzień, ale przecież nikt na nic nie chorował, więc wszystko powinno pójść szybko i sprawnie. Nie mogli się doczekać. Na miejscu nie było tylko Pavla, który miał szkolenie z Fishem. Niedługo po śniadaniu, które - patrząc po porze spożycia - było raczej obiadem, przyszedł do nich Barry i zabrał na spacer po ośrodku. Pokazał im zielone ogrody, zadbane budynki biurowe, naukowe oraz basen, który służył uchodźcom i bardzo go sobie chwalili. Al Jilani był zdumiony. Woda znów wypełniała go po brzegi i po podziemnym kompleksie nie było ani śladu. Potem poszli na stołówkę, gdzie dziesiątki ludzi spożywało obiad. "Zupełnie za darmo" - jak mówił Barry. Frank i Tom patrzyli się na wszystko z zachwytem, tak samo Sara i Emily. Babcia bardziej koncentrowała się na poprawianiu fryzury swojej wnuczki niż na wycieczce. Frank spoglądał ukradkiem na Hameda i wciąż zastanawiał się, co przyjaciel jego syna miał na myśli podczas wcześniejszej rozmowy. Po tej trwającej około dwóch godzin wycieczce wrócili do siebie. Tylko Tom poszedł z Barrym na prośbę samego Lawsona.

Gdy zapadał zmierzch, nadeszła pora, aby Hamed poszedł na swoje drugie spotkanie z dyrektorem Sanktuarium. Wiedział, że nie chce pomagać w tym, nad czym pracuje Cerberus, cokolwiek by to nie było. Musiał się jednak sprytnie wykręcić i wrócić do grupy, po czym obmyślić plan ucieczki. Największy problem dostrzegał w przekonaniu Pavla i Toma, którzy po oprowadzaniu byli coraz bardziej entuzjastyczni, jeśli chodzi o Cerberusa.


*

Emily siedziała w kącie kontenera i grała w łapki ze swoją babcią. Sara i Frank przyglądali się córce. Wtedy rozległo się pukanie o ścianę pomieszczenia, więc podeszli i otworzyli drzwi. Przed nimi stało czterech ludzi w lekkich, czarnych pancerzach bez oznaczeń.
- Idą państwo z nami - powiedział jeden z nich.
- Ale dlaczego? - pytał zaniepokojony Frank. - Czy coś się stało?
- Proszę nie dyskutować, tylko słuchać poleceń. Z danymi państwa grupy jest pewien problem. Layla z lądowiska często się myli. Dostała już niejedno upomnienie. Muszą państwo tylko uzupełnić dane.
- Biurokracja - odezwała się Amanda. Spojrzała na uzbrojenie gości. - Ale po co panom ta broń, jeśli można wiedzieć?
- Mówiłem już, proszę nie dyskutować. Im szybciej to załatwimy, tym szybciej przejdą państwo przez proces. Idziemy.
Frank, Sara, Amanda oraz Emily z babcią poszli z grupą żołnierzy.


*

Hamed wszedł do biura, a Barry zamknął za nim drzwi. Henry Lawson siedział przy swoim biurku, dokładnie w tej samej pozycji, co dnia poprzedniego. Tym razem żaluzje pokrywały pokaźne okna pomieszczenia, które było mocno przyciemnione. Gość poczuł się nieswojo.
- Witaj, Al Jilani - zaczął rozmowę Lawson. - Rozważyłeś moją propozycję?
- Długo o niej myślałem - mówił Hamed. Pół dnia planował swoją wypowiedź. - Jest bardzo atrakcyjna i chętnie skorzystam, ale najpierw muszę się upewnić, że rodzinie Youngów i Amandzie nic nie grozi.
- Ależ zapewniałem was już, że absolutnie nic złego ich nie spotka. Twoi przyjaciele to widzą.
Hamed stracił pewność siebie. Usłyszał za plecami cichutki dźwięk, jakby lekkie uderzenie buta o but.
- Myślałeś, że nie przejrzymy twojego planu? - Lawson podniósł głos i włączył wielki, naścienny ekran. - Wszystko jest nagrane.

Al Jilani spojrzał. Film przedstawiał go, kiedy skradał się przy basenie i włamywał do kompleksu. Potem pokazano ujęcie chwilę po sytuacji z zombie, kiedy zabity lekarz leżał na ziemi w kałuży krwi. Kamera z drugiego kąta pomieszczenia uchwyciła ciemną sylwetkę Hameda, który wychylał się zza ściany. Nie było ani śladu zombie ani żołnierzy.
- Nie wiem skąd wziąłeś broń, którą go zabiłeś, ale ci ludzie chcieli nam pomóc - powiedział głos zza pleców Hameda.
- Pavel - odpowiedział, poznając go. - Nie słuchaj go. To nie jest tak, jak wygląda. Musisz mi uwierzyć. Trochę razem przeszliśmy, Pavel, proszę cię, zaufaj mi.
- Kamery wszystko widziały. Masz to nagrane, nie widzisz? - Pavel był coraz mocniej zdenerwowany.
- Niczego nie widziały. Widziały tylko to, że wiem, co się tam działo. Nikogo nie zabiłem, Pavel, opuść broń!
Wtedy przed wejściem usłyszeli szybkie kroki.
- Zabij go. To może być jakaś jego pomoc. Nie wiemy, gdzie był jeszcze tamtej nocy! - krzyknął Lawson. - Może znalazł sojuszników.

Hamed popatrzył się na Lawsona, potem na Pavla. Usłyszał odgłos wystrzału, poczuł impet uderzenia. Rozejrzał się. Leżał na podłodze w kałuży krwi. Dotknął prawa ręką swojej lewej piersi. Mocno krwawił. Dostał w serce.


*

Do biura wbiegł Tom Young. Zatrzymał się zdumiony, kiedy zobaczył uzbrojonego w pistolet Pavla i Hameda, który leżał na ziemi. Szybko podbiegł do przyjaciela i padł na podłogę, próbując go ratować. Ale Hamed już nie żył. Jego oczy były wlepione w sufit, a usta szeroko rozwarte.
- Co tu się stało?! - krzyknął zrozpaczony Tom. - Do cholery! Co się stało? Hamed...
Henry Lawson wstał zza swojego biurka.
- Twój przyjaciel, Pavel, ocalił mnie. Al Jilani to morderca i zdrajca. Wczoraj zabił co najmniej jedną osobę, a dziś przyszedł tutaj, aby zabić mnie. Na szczęście był tu Svoboda.
- Hamed? Mordercą i zdrajcą? - z niedowierzaniem mówił Young. Tym bardziej, że przy Al Jilanim nie było widać żadnej broni. - Niemożliwe. Po co miałby cię zabijać? Przecież nam pomagasz. Pavel?
- Zobacz na to nagranie, Tom - odpowiedział mu Svoboda zimnym głosem, po czym puścił mu spreparowany film.

Young złapał się za głowę. Po chwili odezwał się w sprawie, z którą przyszedł:
- Moja rodzina... Wróciłem do nich, ale ich już tam nie było... Niczego nie zabrali. Wie pan coś o tym, panie Lawson?
- Rodzina? - dyrektor przybrał skupioną minę. - To musiała być część planu Al Jilaniego. Prześledziliśmy jego profil. Zawsze był drugi lub trzeci. Nigdy nie mógł być najlepszy. Ty i twój kuzyn wyprzedzaliście go we wszystkim. Musiał was za to skrycie nienawidzić. Mam szczerą nadzieję, że ich nie skrzywdził... Obiecuję ci, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby pomóc ci ich odnaleźć.

Do biura weszło trzech ludzi i bezceremonialnie wynieśli ciało Hameda, po którym został jedynie krwawy ślad na podłodze. Wraz z nimi wyszedł Pavel, odesłany na wyraźne polecenie Lawsona. Tom usiadł przy ścianie, zrezygnowany. Płakał, łkał jak małe dziecko. Stracił rodzinę i jednego z najlepszych przyjaciół.
- Rozumiesz chyba, że odzyskanie twojej rodziny, to nie jest łatwa sprawa? - spytał Lawson. - Musisz nam pomóc. To będzie swoista symbioza. Współpraca w celu odniesienia obopólnych korzyści. Mam dla ciebie zadanie. Jeśli je wykonasz, pomożemy ci wszystkimi naszymi środkami.
- Co mam zrobić? - odrzekł Tom. Głos mu się łamał.
- Polecisz z Fishem i Welshem. Macie wyśledzić i schwytać moją córkę, Orianę. Pavel też poleci z wami. Widzę, ze przydałby ci się teraz... prawdziwy przyjaciel.

wtorek, 17 lutego 2015

Dlaczego czekam na Wiedźmina 3

DLACZEGO CZEKAM NA WIEDŹMINA 3?

Wiedźmin to dla mnie gra wyjątkowa. Zresztą nie tylko gra. Całe uniwersum wykreowane przez Andrzeja Sapkowskiego jest tak wspaniałe, pełne i głębokie, że już dawno przekroczyło w mojej głowie ramy jednego medium - gry, książki czy filmu.

Aby odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule tego artykułu muszę pokrótce napisać, jak zaczęła się moja przygoda z Wiedźminem, a zaczęła się dość dziwnie. Wiedziałem, że jest książka, wiedziałem, że jest gra, ale wskoczyłem w ten pociąg dopiero, kiedy na sklepowe półki wskoczył xboxowy Wiedźmin 2: Zabójcy Królów. Grę przeszedłem z zapartym tchem, chłonąc uniwersum i zaglądając za każdy kamień, drzewo, chałupę we Flotsam, Vergen i wszędzie, gdzie się tylko dało. Po zakończeniu gry nie czekałem długo. Przeczytałem oba zbiory opowiadań, całą Sagę, a potem zagrałem w pierwszą część gry. Następnie obejrzałem serial, a potem... Zrobiłem wszystko tak, jak pan Bóg przykazał. A więc przeczytałem po raz drugi książki, zagrałem w jedynkę, a potem w dwójkę. Proces ten powtórzyłem w całości już trzy razy, a zapewne zrobię to po raz czwarty jeszcze przed majową premierą Dzikiego Gonu.
Po tym krótkim słowie wstępu czuję się już na siłach, by wypisać kilka rzeczy, przez które pokochałem gry o Geralcie i które sprawiają, że czekam na nią jak na żadną inną wcześniej.

GERALT

Punkt pierwszy nie mógł być inny. Postać już teraz, nawet przed premierą trzeciej części gry, ochrzczona została przez wielu największym badassem w historii gier video. W tej chwili w największych RPGach przyjął się raczej model "od zera do bohatera". Możemy grać anonimowym elfem, krasnoludem, człowiekiem i rośniemy w siłę, stajemy się kimś wielkim i... tyle. Są to jednak postacie bez ikry, bez historii i jakiegokolwiek charakteru. Bioware spróbowało to zmienić w DA Origins, dając nam jakieś podstawy identyfikacji z naszym protagonistą, ale od razu w kolejnej części pomysł zarzucono. Rzadko jestem w stanie związać się z postaciami w ten sposób tworzonymi. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że jeśli coś jest dla każdego, to jest tak naprawdę dla nikogo. Chcąc zadowolić każdą grupę i dając nieograniczone możliwości tworzenia swojej postaci, twórcy jednocześnie spłycają bohatera, a więc i jakość fabuły pikuje w dół. CD Projekt RED poszło inną droga. Wzięli pełnokrwistego, świetnie napisanego mutanta z obszernie wypełnioną przeszłością, z rozbudowanymi relacjami międzyludzkimi, z długą listą łóżkowych podbojów, z przyjaciółmi, a nawet "adoptowaną" córką, która ma zaliczyć wejście smoka w Dzikim Gonie. I to mi się podoba. Czasem odnoszę wrażenie, że CDP ma łatwe zadanie. W końcu nie tworzą Geralta podstaw, a tylko dopisują historię po Sadze. Jednak trzeba pamiętać, że wiarygodne poprowadzenie tak pełnej postaci łatwym zadaniem nie jest i jak dotychczas - po dwóch częściach gry - czapki z głów przed ludźmi odpowiadającymi za historię "po sagową". Baza fanów gry i książek jest na tyle wielka i tak mocno zaangażowana w tytuł, że każdy błąd i nieścisłość wytknie ze zdwojoną siłą.



NAWIĄZANIA DO KSIĄŻEK

To coś, co sam dostrzegłem oczywiście przy drugim przejściu gier i na co mocno liczę w Dzikim Gonie. Dysponując licencją na tak bogate i obszerne uniwersum grzechem byłoby nie wypełnić go smaczkami i jestem spokojny o to, że w tej kwestii się nie zawiodę. Co prawda Redzi uspokajają graczy, którzy wraz z trójka dopiero wejdą do świata Wiedźmina, zapewniając ich, że nie będą pogubieni w historii, ale... co mają twierdzić? Mają sami siebie pozbawiać potencjalnego źródła dochodu? Wydaje się, że CDPR próbuje metody "złotego środka" - ciężar lore i całego uniwersum jest umiejętnie obniżany, żeby nowi gracze nie poczuli się odrzuceni, ale jednak jego obecność jest zaakcentowana w wystarczającym stopniu, żeby tacy wyjadacze i pasjonaci jak ja nie czuli, że traktuje się ich jak dzieci. Ilość postaci, nawiązań do książek w rozmowach, książkach czy wydarzeniach w Wiedźminie aż przyprawia o pozytywny ból głowy. Niektóre nawiązania są subtelne, inne rzucają się w oczy od razu. CDP RED umiejętnie korzysta z całej palety miejsc, interesujących charakterów, a nawet uwarunkowań politycznych z Sagi. Kończy niektóre wątki przez Sapkowskiego nie dokończone, inne delikatnie porusza. Kiedy, znając już książki, przechodziłem Zabójców Królów, miałem wątpliwości co do linii fabularnej. Wymordowanie głów państw północy to NIESAMOWICIE śmiały manewr ze strony scenarzystów. To wstrząsa fundamentem całego świata. Na szczęście twórcom udało się ułożyć fabułę i zakończenie Wiedźmina 2 tak, że trudno się czepiać. Co jak co, ale wizja kolejnej, tym razem decydującej już inwazji na północ dominowała w mojej głowie jako czytelnika pod koniec Sagi. Cesarz Emhyr z Nilfgaardu szykował, zmiękczał sobie Północ i plany ataku bez wątpienia były gotowe. Jedyne, co może dziwić, to wspomniane wymordowanie monarchów, ale... To w sumie jeden z potencjalnych sposobów, trochę mało subtelny jak na Emhyra, ale nie jest nie do zaakceptowania.

OTWARTY ŚWIAT, PŁOTKA

Wiedźmin w otwartym świecie. Kiedyś brzmiało to jak bajka, ale dziś, gdy oglądam gameplaya z Geraltem przemierzającym Redanię na Płotce, nabrało to realnych kształtów. Świat ma być wielki, odwiedzimy Novigrad, Skellige, Oxenfurt. Pojedziemy tam, gdzie nas oczy poniosą. Liczę tylko na to, że koń będzie trzymał poziom raczej Red Dead Redemption niż Skyrima. Western od Rockstara to w mojej opinii wciąż najlepsze przeniesienie tych pięknych zwierząt do wirtualnej rzeczywistości. Gameplaye Dzikiego Gonu wyglądają pod tym względem obiecująco. Dodatkowo 50 godzin głównej linii fabularnej i najmniej drugie tyle pobocznych? Brzmi pięknie.


FABUŁA

Mówi się, że Dziki Gon ma być Skyrimem z dobrą historią. Gry z otwartym światem mają problem z wiarygodnym zapełnieniem wykreowanych przez siebie terenów, każdy gracz to wie. Ich zawartość często budzi wątpliwości odnośnie jakości. Nudne questy poboczne, bezpłciowi NPC, historia niby wielka, niby epicka, a jednak trudno się w nią wczuć. Redzi korzystają z bogatego uniwersum i doskonale wiedzą, jak z niego czerpać, co wyciągnąć, a co doprawić odrobiną własnej inwencji. Dlatego mamy pewność, że postacie będą miały swoje charaktery, motywacje i opinie. Wiemy, że historia koncentruje się na osobie Geralta, jego uczuciach i na osobach mu bliskich. Jeśli ktoś lubi się wczuwać w postacie z gier i zanurzyć w jej przygodach, to trudno o lepszą okazję.

QUESTY POBOCZNE

Zapowiedzi Redów są muzyką dla moich uszu. Zadania robione na "odwal się" i bezrefleksyjne "robienie expa" stały się normą w grach RPG. Byle tylko zrobić poziom i zyskać dostęp do nowego ciosu etc. O ile przy Dragon Age: Inkwizycja bawiłem się dobrze, to jednak ilość questów "przynieś, wynieś, pozamiataj" sprawiała, że człowiek po prostu się frustrował. Powtarzalność i nuda ziejąca z monitora w chwilach realizowania tych zamówień na pięć kawałków barana, albo zbierania kolejnych z czterdziestu części "czegośtam" nie służyła niczemu. Nasz wielki Inkwizytor biega po wzgórzach i poluje na barany? Serio? W Dzikim Gonie questy poboczne mają być wciągające, zaskakujące, a przede wszystkim rozwinięte. Słowo klucz! Co stoi na przeszkodzie, żeby z takiego questa zrobić ciekawą historię z trudnymi decyzjami i konsekwencjami? Czasem mam wrażenie, że Bethesda czy Bioware (inni też) stracili ogólnie pojmowaną kreatywność. Nie chcą się przemęczać. Wystarczy wspomnieć owiane złą sławą lokacje z DA2, czyli kopiuj - wklej x 10. Nastawienie CDPR pokazuje jednak, że można mieć do tego innego podejście. Nie dali mi jeszcze powodu, żeby w nich wątpić, więc mocno wierzę, że dostaniemy questy poboczne na wysokim poziomie.

BEZPŁATNE DLC I ŚWIETNY PR

Jeśli ktoś przejrzy dowolne zagraniczne strony internetowe o tematyce growej, poprzegląda filmiki na youtubie (niekoniecznie dotyczące Wiedźmina) ten znajdzie nie dziesiątki, a setki, a może nawet tysiące pozytywnych komentarzy odnośnie działań CD Projekt Red. Pomysł udostępnienia kilkunastu drobnych dodatków za darmo niedługo po premierze został gorąco przyjęty przez fanów i media branżowe. W erze dojenia porfteli graczy, w której każe się sobie płacić za zbroję dla konia, czy nową fryzurę protagonisty jest to ewenement. To przykre, bo pokazuje, jak zboczyła z drogi branża gier wideo. W Dzikim Gonie otrzymamy to za darmo, a zespół chętnie o tym mówi w niemal każdym wywiadzie i na każdym większym evencie. Skoro jest się czym chwalić, to czemu nie? Wychodzą tam z założenia, że jeśli zapłaciłem te 120 zł za grę, to obdarowałem ich zaufaniem i po prostu są zobligowani, żeby to zaufanie utrzymać, a nie odwracać się plecami i liczyć kolejne banknoty od naiwniaków, jak to często robi EA. Jeśli CDPR wyda dodatek płatny, to obiecują, że będzie to kilkanaście godzin historii. Do mnie to przemawia.


KONIEC HISTORII GERALTA

Ciri i Yennefer - dwie fundamentalne postacie w historii wiedźmina wchodzą na scenę na sam koniec trylogii. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć wizję scenarzystów CDPR. Ciri prezentuje się pięknie i śmiało mogę stwiedzić, że jej wygląd spełnia wszelkie moje oczekiwania. Ba, jest nawet lepiej, niż przypuszczałem. Yennefer nie pokazała się jeszcze na żadnym gameplayu (poza zamkniętymi pokazami), a jej przedstawienie na kilku trailerach jest niespójne, dlatego wciąż nieco się obawiam. Ważniejsze od wyglądu jest jednak ostateczne rozwiązanie, finał historii i walka z Dzikim Gonem. Liczę na dużo wspaniałych dialogów między całą wspomnianą trójką, wizję Gonu przedstawioną przez scenarzystów oraz pasjonujące przygody w otwartym świecie. Liczę na to, że nasze decyzje faktycznie będą miały wpływ na otoczenie, ale też, że wywołają silne odczucia w nas samych. 

Czasem stwierdzam, że Władca Pierścieni jest filmem mojego życia. Jest w moich oczach perfekcyjny w niemal każdym względzie i naprawdę nie spodziewam się, bym w wieku siedemdziesięciu lat twierdził, że jakiś film przebił dzieło oparte na twórczości Tolkiena. Podobne odczucie mam odnośnie Wiedźmina i branży gier. Chcę, żeby to była gra mojego życia i bardzo liczę na to, że już w maju będę tego pewien. Oba te dzieła, oba uniwersa i obaj ich twórcy i zespoły odtwórców poruszają bowiem we mne coś więcej niż pragnienie zabawy i rozrywki. Odnoszą się do treści ponadczasowych w kulturze i są dla mnie czystą sztuką, płynącą w wartkim potoku nijakości i bezcelowości. Cieszę się, że byłem w stanie je wyłowić i pozostaną ze mną na całe życie. A odnośnie Wiedźmina 3 z pewnością pokaże się jeszcze sporo moich tekstów. Zastanawiałem się nawet nad Let's Play'ami, ale do tego droga jest trochę dalsza.

W międzyczasie zapraszam do mojego niedługiego opowiadania (około 28 storn) w uniwersum Wiedźmina.


A dlaczego Wy czekacie na Wiedźmina? :)

Dikajos Opowiadania, recenzja na Facebooku

Od dziś blog istnieje też na Facebooku

Oto link do fanpage'a. Jeśli często tu bywasz i czytasz moją twórczość, to zapraszam do polubienia przyciskiem z prawej strony bloga, albo w wejście w link poniżej :)

ME - Siła Wiary - odcinek VIII

SIŁA WIARY

ODCINEK VIII

Odcinek - Poprzedni - Następny

Drugi dzień wojny, 2186, las nieopodal Vancouver.

Ta noc była chłodna. Nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo zmarzną. Przyzwyczajeni do ciepłych łóżek, ogrzewania domów, kiedy tylko najdzie ich taka ochota, nie mieli pojęcia, jak chłodne potrafią być noce. Po wejściu w lasy szli przed siebie przez dwie godziny. Michael chciał iść dalej, ale Walter - właściciel restauracji - nie nadążał. Z miejsca, w którym się zatrzymali wciąż było słychać odgłosy pojedynczych eksplozji, dochodzące z miasta. Young wraz z Maxem poszli nazbierać suchego drewna i liści, aby nie leżeć na gołej, chłodnej ziemi. Michael nauczył się co nieco o tego typu sytuacjach na obozie w Doncaster, ale były to jedyne zajęcia na których niespecjalnie uważał. Teraz bardzo tego żałował. Podczas gdy on i Max konstruowali bardzo skromne posłania, Emily próbowała nawiązać łączność z kimkolwiek. Zorientowała się jednak, że nie ma zasięgu, co tylko przybiło ją jeszcze bardziej. Posłania były gotowe, kiedy zapadł już głęboki mrok. Właśnie wtedy poczuli ten przejmujący chłód. Wszyscy mieli na sobie letnie ubrania, krótkie rękawy, a mały Max nawet spodenki, sięgające zaledwie do kolan. Dość szybko opuścił swoje "łóżko" i położył się przy ojcu, aby było cieplej. Emily widziała to. Z zimna zgrzytała zębami i zaproponowała Michaelowi to samo. Zgodził się, ale zauważyła, że mocno się speszył. Było cieplej. Trójka z nich spała głęboko, zmęczona wydarzeniami tego dnia. Young nie potrafił zasnąć. Leżał obok Emily, przytulając ją, ale wzrokiem wciąż ogarniał bezgraniczne ciemności lasu. Zastanawiał się, czy nikt za nimi nie szedł. Sen dopadł go po kilku godzinach, ale nie trwał długo. Rano obudził go Max.
- Niech pan wstaje - prosił młody chłopak, kładąc rękę na ramieniu niewyspanego Younga i trzęsąc nim delikatnie. - Proszę wstawać.

Young otworzył podkrążone oczy, nie wyspał się. Usiadł mozolnie na posłaniu z gałęzi i liści, oparł brodę na kolanach i mrużył oczy, patrząc w stronę towarzyszy niedoli. Max podsunął mu pod nos wafelki, jeden z elementów menu w restauracji Waltera. Właściciel knajpy właśnie jadł chleb z serem, popijając go wódką. Mężczyzna opierał się o drzewo i był bardzo blady. Wong nie jadła śniadania, nie była w stanie nic przełknąć. Tępym wzrokiem patrzyła się na telefon, który nie dość, że kompletnie stracił zasięg, to jeszcze rozładowywał się. Cała kompania trzęsła się z zimna. Na szczęście słońce zaczynało przenikać przez korony wysokich drzew, które dawały im schronienie i złudne wrażenie bezpieczeństwa. Michael kończył swoje "śniadanie" i wiedział, że muszą iść dalej. Nie miał jednak pojęcia gdzie. Pomyślał też, że najwyższa pora dowiedzieć się z kim zetknął go los.
- Myślę, że zanim ruszymy w dalszą drogę powinniśmy się sobie przedstawić. Jestem Michael Young, dziennikarz "London Daily". To znaczy praktykant, ale po tym reportażu miałem dostać etat... - zaczął, mówiąc nieco więcej niż chciał.
Emily uniosła wzrok z nad telefonu i odpowiedziała zrezygnowanym głosem:
- Jaki jest sens w przedstawianiu się? Tej nocy prawie zamarzliśmy, nie mamy broni, a jedzenia też niewiele. Poza tym, jakbyś nie zauważył, właśnie trwa inwazja Żniwiarzy.
Walter popatrzył się na nią, krzywiąc się, nie wiadomo, czy to od wódki, czy po wypowiedzianych przez nią słowach.
- Słuchaj, panienko. Wciąż żyjemy, a do tego mamy trochę prowiantu. Mamy więcej farta niż większość mojego miasta, więc przestań pieprzyć oczywistości i pomyślmy, co robić.
Michael uśmiechnął się. Walter był bezpośredni, a co najważniejsze, chciał działać.
- Jestem Walter, a to mój syn, Max. Jestem właścicielem tej knajpki, którą mieliście okazję zwiedzić. W sumie, to nie wiem, co jeszcze mam dodać... Lubię rozwiązywać krzyżówki. - Zaśmiał się.
- A co niby proponujesz, wąsaczu? - pytała dość ostro Emily. - Nie mamy łączności, ani nawet żadnych map. Nigdzie nie dotrzemy. Możemy iść tylko ślepo przed siebie. Myślisz, że jak daleko dojdziemy zanim nas dopadną?
- Walter - przerwał Young - jesteś stąd, tak? Znasz okolice? Pomyśl, gdzie moglibyśmy się udać, żeby zdobyć jakieś zapasy. Ciepłe ubrania, jedzenie, a najlepiej broń.
- A co potem? - drążyła temat Emily. - Zdobędziesz broń i w pojedynkę pokonasz Żniwiarzy? Tak jak te dwa zombie, które chciały mnie zabić? Tych gigantycznych statków w ten sposób nie zabijesz... A w ogóle, to jakim cudem je załatwiłeś? Wszystko działo się tak szybko...
- Parę lat temu byłem na szkoleniu wojskowym. Zdobyłem stopień szeregowca, ale nie służyłem. No, poza jedną, małą misją - odrzekł młody dziennikarz koleżance po fachu. - Pytasz, co potem? Nie wiem jeszcze, ale od czegoś trzeba zacząć. Broń, ubrania, medi-żel, jedzenie. Pomyśl, Walter. Jakaś baza wojskowa w okolicy? Nieduże miasteczko z posterunkiem policji? Nawet strzelnica.

Walter podrapał się po swojej niemal łysej głowie. Kilka czarnych włosów niechlujnie wiło się po jego czole.
- Przy Denver Road, wyjeździe z Vancouver, jest małe miasteczko z posterunkiem policji, ale to bardzo blisko miasta. Te potwory na pewno tam będą. - Zmarszczył swoje krzaczaste, czarne brwi. - Jest jedno miejsce... Ale nie, to nie ma sensu.
- Jakie miejsce? - naciskał Young. - Mów, proszę. Co masz na myśli?
- Hm, jesteśmy w lesie na północ od Vancouver. Kilkanaście lat temu, jak byłem młody, chodziłem tam z kumplami postrzelać. Niewielki ośrodeczek, który od dawna nie działa. Wiecie, ochrona praw zwierząt, musieli zamknąć działalność. Za młodu można było wynająć od nich broń i pobawić się w myśliwych. Często jeździłem tam z moim bratem, Henrym. Nie mam pojęcia, czy nie zrównali tego miejsca z ziemią, ale chciałeś, to mówię.
- Jak daleko? - spytał Michael.
- A skąd ja mam, psia mać, wiedzieć? - odburknął Walter. - Mapy nie mamy. Wiem tylko, że poszliśmy na północ od Vancouver. Jeśli w ciągu godziny, dwóch marszu natkniemy się na leśną drogę, to musimy skręcić w prawo. Wtedy to będzie już niedaleko. Ale kilkanaście lat po zamknięciu okolica mogła się mocno zmienić...
- W porządku. Zwijamy się - powiedział Young, po czym pomógł wstać Emily i oboje zaczęli zbierać skromny obóz. Pakowali wyjęte jedzenie do plecaków i mogli ruszać w drogę. Zza pleców wciąż dochodziły do nich przytłumione huki eksplozji.

*

Lasy w XXII wieku były rzadkością w większości krajów świata. Jedynie wielkie, nie do końca ujarzmione państwa dysponowały sporymi połaciami takich terenów. Rosja, Ameryka Południowa oraz Północna. Kanada to jeden z najmniej zaludnionych krajów na Ziemi. Poza tym, kraj liścia klonowego zawsze był tylko ubogą siostrą Stanów Zjednoczonych, traktowaną po macoszemu, a nawet lekceważoną. Trochę zmieniło się to, kiedy Przymierze wybrało sobie właśnie Vancouver na siedzibę. Trudno powiedzieć dlaczego. Znaczenie polityczne Kanady wzrosło, ale rozległe tereny państwa wciąż pozostawały dzikie. Las na północ od miasta taki nie był. Rozmiarowo był spory, ale zwierzyna praktycznie tam nie występowała, do czego przyczyniły się takie ośrodki jak ten, do którego teraz zmierzali. Od niemal trzydziestu lat zamknięty, nie wiadomo w jakim stanie, ale stanowił teraz cel, który trzeba było osiągnąć. Michael szedł śmiało do przodu i kierował się na północ. Zegarek po dziadku działał wyśmienicie, a kompas był jedną z jego funkcji. "W końcu się przydaje" - myślał Young.

Po nieco ponad dwóch godzinach wyszli na wąski, niezalesiony pas ziemi. Walter zdziwił się.
- Cholera, ale zarosło. To chyba ta droga - mówił, a klęcząc wyrywał źdźbła trawy z ziemi, która niegdyś była często uczęszczaną drogą.
- Jesteś pewny, tato? - pytał Max.
Emily i Michael spojrzeli pytająco na najstarszego członka wyprawy.
- Pewny to ja jestem tego, że alkohol mi się kończy, a odkąd opuściła mnie żona, trudno mi znosić ten świat na trzeźwo - odrzekł. Po chwili dodał: - Idziemy w prawo. Za kilka minut powinniśmy tam być.

Po kwadransie wędrówki las przerzedzał się, a zza linii drzew widać było jakieś niewielkie zabudowania. Michael przyklęknął i odezwał się.
- Czekajcie tu na mnie. Nie wychodźcie zza tych drzew. Chyba nikogo tu nie ma, ale ostrożności nigdy za wiele - powiedział i ruszył powolnym krokiem, stąpając możliwie najciszej.
Przed sobą miał zaledwie dwa zaniedbane budynki. Oba niewielkie i zarośnięte. Mały placyk między nimi był co prawda asfaltowy, ale trawa śmiało przebijała się przez niego i ten widok przypominał Youngowi post-apokalitpyczne filmy, które oglądał w dzieciństwie. Był uzbrojony tylko w omni-ostrze, ale czuł się pewnie, bezpiecznie. Nie spodziewał się znaleźć w tym miejscu żywej duszy. Wyprostował się i szedł do przodu śmielej. Podszedł do drzwi pierwszego z budynków. Zaryglowane - tak jak się spodziewał. Próbował zaglądać przez szyby, ale były tak brudne, a w środku panowała ciemność, że nie był w stanie niczego dojrzeć. Wtedy usłyszał dźwięk jakiegoś metalowego przedmiotu, upadającego na ziemię w drugim budynku. Michael skamieniał ze strachu. Nie był dość ostrożny i teraz mógł zginąć. Usłyszał zza siebie głos.
- Stój! Bo strzelę, przysięgam! - Nieznajomy był zdecydowany, chociaż głos delikatnie mu drżał. Young cieszył się, że obcy odezwał się. Teraz przynajmniej wiedział, że to człowiek. - Kim jesteś i co tu robisz?
- Jestem tylko facetem, który szuka schronienia, tak jak ty. Nie strzelaj, pomóż mi. - Young mówił powoli i wyraźnie.
- Jesteś sam?
Young nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie znał intencji mężczyzny. Zdarza się, że podczas kryzysowych sytuacji niektórym ludziom odbija. Może ten facet zabił tu już kilka osób? Cisza przeciągała się.
- Pytam się, czy jesteś sam?! - Głos obcego drżał coraz mocniej.
Michael, wciąż odwrócony plecami, usłyszał kroki drugiego człowieka, który wyszedł z tego samego budynku, co ten pierwszy.
- Spoko, Henry, ja go znam! Niezbadane są wyroki Jah. Wiedziałem, że nic ci nie jest, Mickey.
Young poznał ten głos i, nie czekając na pozwolenie, odwrócił się. Przed nim stał Robert, operator "London Daily". Te czarne jak noc dredy i śnieżnobiały uśmiech poznałby wszędzie. RR położył dłoń na pistolecie swojego towarzysza i opuścił ją zdecydowanym ruchem.
- Pokój, bracie. To mój koleżka, Michael - powiedział, podchodząc do współpracownika. - Mówiłem, że Jah się nami zaopiekuje.

Wszyscy byli zdziwieni tym spotkaniem. Tak samo towarzysze Younga, którzy zobaczyli to rozprężenie, wyszli zza drzew i wkroczyli na teren ośrodka.
- Walter, stary byku! - powiedział Henry. - Jaki cudem uciekłeś? Fantastycznie. Max, chodź no tu. - Podbiegł do chłopaka i wyściskał go. Okazało się, że to ten sam Henry, o którym Walter opowiadał z samego rana. Mężczyźni byli braćmi i obaj w chwili niebezpieczeństwa pognali w to miejsce.

Grupa weszła do otwartego budynku i usiadła na pokrytych kurzem krzesłach. Okazało się, że RR i Henry przypadkiem wpadli na siebie, kiedy operator w momencie ataku schodził z budynku Przymierza dokładnie tą samą drogą, która na nią wchodził. Na dole zetknął się z Henrym, policjantem, który pilnował tłumów podczas przesłuchania komandora. Potem było dużo eksplozji, krzyków, biegu, aż w końcu dotarli do lasu. RR zdał się na swojego towarzysza i dotarli do opuszczonego ośrodka myśliwskiego pół godziny przed resztą. Udało im się otworzyć pierwszy budynek. W środku było biuro, w którym właśnie siedzieli. Karty myśliwskie, zezwolenia, jelenie głowy spoglądające na nich ze ścian. Wszystko pokryte sporą warstwą kurzu. Nie było broni. Henry miał przy sobie tylko pistolet na ślepaki, taki sam, który Young widział u martwego policjanta przy restauracji Waltera.
- Nie mieliśmy jak otworzyć drugiego budynku - mówił Henry. - Jest dobrze zamknięty, a okna przeciwwłamaniowe. Waliliśmy czym się dało, ale nie chciały pójść...
- Mam coś, co może pomóc - powiedział Michael i włączył swoje omni-ostrze. Wstał i chwilę później był już przy drzwiach zamkniętego budynku. Cała grupa poszła za nim.
- O ile pamiętam, to tu właśnie składowali broń - powiedział Walter, patrząc na brata, który przytaknął mu zdecydowanie.

Michael włączył omni-ostrze i kilka razy mocno uderzył kłódkę i łańcuchy u drzwi. Metalowe zabezpieczenia nie stawiały oporu i spadły, brzęcząc. Young zdecydowanym kopniakiem otworzył drzwi. Wszedł do środka wraz z RR, który oświetlał pokój reflektorem ze swojej kamery. Za nimi wszedł Walter. W pomieszczeniu było sporo skrzyń, kilka z nich otwartych, więc podeszli, aby sprawdzić zawartość. Young skrzywił się. Tego się nie spodziewał. Okazało się, że faktycznie była to broń, ale mocno przestarzała, z zaledwie kilkoma egzemplarzami z XXII wieku. Projekty tych broni powstawały w czasach, kiedy o pochłaniaczach ciepła nikt nawet nie marzył. Była to zwykła broń palna, która nie mogła równać się nawet z "Lansjerem", karabinem szturmowym z Wojny Pierwszego Kontaktu. Walter widział jego rozczarowanie i odezwał się.
- Ej, tego właśnie szukaliśmy. Broń, która strzela, a obok skrzynie z amunicją. Nie spodziewałeś się chyba "Wdowy" albo "Paladyna", co?
- Ja nigdy nie strzelałem z takich antyków - odrzekł młody dziennikarz.
- Ale my strzelaliśmy, ja i mój brat - powiedział Walter, chwytając w dłoń karabin, którym za młodu polował na króliki w okolicy. - Uwierz mi, ta broń jest niezawodna, nawet jeśli jest stara. Musimy wziąć ile się da.
W tej chwili zza drzwi wejściowych wychyliła się Emily, zaglądając do środka.
- Dobra, widzę, że mamy jakąś broń. W biurze znaleźliśmy kilka kurtek. Śmiesznie wyglądają, ale wyglądają na ciepłe. Jedzenia nie ma, zresztą i tak byłoby przeterminowane. Co teraz? - spytała.

Wszyscy patrzyli po sobie. Nikt nie odpowiedział. Trójka mężczyzn zabrała się do wybierania broni i jak największej ilości amunicji. Emily wróciła do drugiego budynku, gdzie wraz z Robertem i Maxem znaleźli kilka sporych plecaków, do których spakowali znalezione kurtki, rękawiczki, a nawet buty, które zdecydowanie bardziej nadawały się do spacerów po lesie niż tenisówki, które miał na sobie RR. Po kilkunastu minutach spotkali się na placu między budynkami. Michael, Henry i Walter wzięli po jednym karabinie myśliwskim dla każdego z nich oraz jeden dla Roberta, który skrzywił się, ale przyjął broń. Zabrali ze sobą tyle amunicji, ile mogli i nadeszła pora na zaplanowanie kolejnego ruchu.
- W porządku, mamy broń. Byle jaką, ale jest. Co robimy teraz? - spytał Michael. Henry spojrzał się niemiło i odpowiedział:
- Słuchaj, chłopaku. Ja tu jestem szefem, więc mnie będziemy się słuchać. Jestem gliną, więc to ja powinienem decydować.
- Powiedz w takim razie, co powinniśmy zrobić? - spytała Emily. Michael milczał.
- Hm... - Henry myślał, ale kiedy już cisza trwała kilka sekund, dziennikarka odezwała się.
- Dobra, może nie będziemy zajmować się tym, kto dowodzi, a po prostu zrobimy burzę mózgów. U mnie w redakcji zawsze się sprawdza. Pomysły?
- Ja mam jeden - powiedział Walter. - Henry, twój posterunek przy Denver Road... Proponowałem, żeby tam iść, ale woleliśmy najpierw pójść tutaj. Może tam nam pomogą twoi kumple?
- Nie ma po co tam iść - Henry zasępił się. - Szliśmy tam z Robertem, ale ze skraju lasu widzieliśmy płomienie szalejące w miasteczku. Zaatakowano je. Pewnie nawet nie ma co zbierać...
- Musimy tam iść - powiedział Young, zaskakując resztę. - Z tego, co wiem, policja ma własny system komunikacji krótkiego zasięgu, tak?
- No... Tak - Henry podrapał się po głowie - ale jak na swój wiek masz poważne problemy ze słuchem. Powiedziałem: zaatakowane. - Ostatnie słowo wręcz wyrecytował, sylaba po sylabie.
- Mam na myśli to, że musimy skontaktować się z... kimś. Przymierze najlepiej. Oni będą wiedzieli, co robić. Ktoś musi wiedzieć...
- Chcesz, żebyśmy poszli we czterech odbijać małe miasteczko? - zdziwił się Walter.
- Nie - zaprzeczył - we trzech. RR zostanie z Maxem i Emily tutaj. Mówiliście, że to miasteczko jest niedaleko. Jeśli będziemy mieli szczęście, to już nikogo tam nie będzie. Jest godzina - spojrzał na zegarek - pierwsza. Na którą tam będziemy?
- Jakoś na w pół do czwartej pewnie - odpowiadał Henry - ale nie popieram tego pomysłu. Jako policjant z wieloletnim doświadczeniem nie zgadzam się. Powinniśmy tu zostać.
- I co dalej? - Michael uniósł głos. - Ile chcesz tu siedzieć? Powinniśmy działać dopóki mamy na to siły. Ta wojna nie skończy się dzisiaj, ani jutro. Może trwać wiele lat. Chcesz tu czekać, aż będzie bezpiecznie?! Słuchaj, też co nieco wiem o tych sprawach i liczę na to, że pójdziesz ze mną. Walter, a ty?

Walter popatrzył na brata, potem na Younga.
- Idę. On ma rację, Henry. Złapanie kontaktu to nasza jedyna szansa. Jeśli nie zrobimy tego teraz, to nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja.
Henry spuścił głowę i wziął głęboki oddech.
- W porządku, idziemy.


*

Dwie godziny ostrożnego marszu przypomniało Michaelowi ćwiczenia pod Doncaster. Bywało, że całe noce spędzali maszerując po okolicy, szukając punktów wskazanych przez majora Burgessa. Miało to symulować manewry podczas wojny, ale chłopcy traktowali to jako zabawę. W tej chwili Youngowi towarzyszyły zupełnie inne uczucia. Zza każdego drzewa wyglądał ostrożnie, z bronią przyłożona do ramienia i gotową do strzału. Szedł pośrodku grupy. Walter zamykał, a prowadził Henry, który dobrze wiedział, którędy iść. Między nimi były kilku-kilkunastometrowe odstępy. W końcu doszli do linii drzew, o której była mowa wcześniej. Niewielkie miasteczko na przedmieściach Vancouver wyglądało strasznie. Zgliszcza dopalały się, a do wędrowców dochodziły nieprzyjemne zapachy. Stali właśnie na niewielkim wzgórzu i patrzyli w stronę zabudowań. Trójka mężczyzn zebrała się przy jednym z drzew.
- W porządku. Na razie cisza. Gdzie jest ten komisariat? - spytał Young.
- Widzisz tę małą, białą kopułkę? - Henry wskazał palcem na pobliski budynek. - To tam. Dość blisko. Oby poszło gładko... Dostęp do radiostacji powinniśmy mieć już w recepcji.

Posterunek był niedaleko. Za nim był skwer zaprojektowany na kształt kwadratu, którego krańce zdobiły drzewa - teraz były niemal zupełnie zwęglone. Nagle, przy posterunku, nie wiadomo skąd, pojawił się wojskowy pojazd terenowy z działkiem na tyle. Kierowca jechał z dużą prędkością, a żołnierz przy karabinku pruł seriami za siebie. Moment nieuwagi prowadzącego kosztował ich koniec jazdy. Uderzyli w jedno z aut porzuconych przez mieszkańców. Ich pojazd odmawiał posłuszeństwa. Poobijani żołnierze ruszyli w stronę posterunku i skryli się za kolumnami podtrzymującymi piętro budynku. Przez skwer biegło kilkanaście zombie i potworów przypominających batarian, którzy nieustannie strzelali do rannych.
Mężczyźni na wzgórzu nie wiedzieli, co robić.
- Musimy im pomóc! - krzyknął Michael.
- Niby jak? Tamtych stworów jest kilkanaście, a nas jest trzech - odpowiedział Walter, trzęsąc się ze strachu i ściskając dłonie mocniej na kolbie swojego karabinu. - Ja strzelałem ostatnio kilkanaście lat temu, a ty mówisz, że ta broń jest do dupy. Oni i tak nie mają szans, prawda, bracie?
- Nie mają - przytaknął Henry. - Nie jesteśmy w stanie im pomóc.
- Mamy dobre pozycje - nalegał Young. - Zostańcie tu. Ja zbiegnę do zabudowań. Widzicie ten dom? - wskazał palcem na najbliższy im budynek. - Wejdę na dach i otworzę ogień. Kiedy wystrzelę pierwszy raz, wy też zaczniecie strzelać. Oni was nie dostrzegą. Jeśli będziemy celnie strzelać, to może się udać.
- Tych potworów jest jakaś dwudziestka, w tym czterech z bronią! Oszalałeś! - krzyknął Walter.
- Zaufajcie mi - powiedział Michael i ruszył biegiem ze wzgórza. Po około dziesięciu sekundach dobiegł do upatrzonego wcześniej domu. Przerzucił sobie broń przez ramię, korzystając z paska przytwierdzonego do karabinu i wspinał się po rynnie na tyłach domu. Dwóch żołnierzy broniło się dzielnie. Walcząc o życie, zastrzelili czterech wrogów - zombie. Henry i Walter patrzyli na te wydarzenia z zapartym tchem. Jeden z otoczonych oberwał w ramię. W tym czasie Michael był już na dachu, położył się i szybko przyczołgał do samej krawędzi. Sięgnął za plecy, po swój karabin. Zza koszulki wypadł mu łańcuszek z wizerunkiem Jezusa - prezent od ojca. "A co mi tam. Daj mi siłę i precyzję" - pomyślał i pocałował kawałek metalu. Zombie biegły już prosto na posterunek, wybiegając z terenu skwerku. Czterech "batarian" zostało za murkiem, wychylając się co chwilę i otwierając ogień do wroga. Young liczył na to, że jego towarzysze wciąż są tam, gdzie ich zostawił i zaraz zaczną strzelać do zombie. Czekał na dobry moment, aby zdjąć pierwszego z "batarian" i dać w ten sposób sygnał kolegom. Karabin Michaela nie miał lunety, ale na odległość pięćdziesięciu metrów nie była mu potrzebna. Wybrał cel i wytężył wzrok, przykładając policzek do kolby i wzmacniając napięcie mięśni ramion, aby odrzut nie wybił mu barku. Spodziewał się, że broń, którą miał, musiała mieć spory odrzut. W końcu wróg wychylił się. Michael strzelił.

Trafienie w głowę zabiło "batarianina" na miejscu. "No, strzelajcie!" - krzyczał w swoich myślach. Kiedy zabił drugiego z wrogów, jego towarzysze otworzyli ogień. Oddali kilkanaście strzałów, ale jedynie dwa zombie oberwały. Wystarczyło jednak, aby wróg stracił impet. Michael znalazł sobie świetne miejsce. Strzelał z dachu dwupiętrowego budynku. Jeden pocisk po drugim lądowały w ciałach wpierw "batarian", a kiedy zdjął wszystkich - w zombie. Gdy zostało już tylko kilka stworów, Young usłyszał huk, a w skwerku nastąpiła eksplozja, potem kolejna, która rozerwała kilka potworów Żniwiarzy. Z zachodu nadjechał pojazd wojskowy - Mako. Działko pojazdu nie milkło jeszcze przez kilka chwil. Kiedy już było po wszystkim, Michael głęboko odetchnął i przewrócił się z brzucha na plecy, patrząc w niebo i rozluźniając wszystkie mięśnie. Czuł buzującą w żyłach adrenalinę i wręcz słyszał bicie swojego serca. Czuł odprężenie. Z dołu docierały do niego odgłosy rozmowy.
- Nieźle, panowie. Dwóch was jest, a cała horda Żniwiarzy odparta - powiedział jeden z ludzi wysiadających z Mako. Miał lekko londyński akcent. Michael poznał, bo sam wywodził się z tych okolic.
- Panie admirale, ja nic nie rozumiem. My zabiliśmy ze cztery zombie... Myśleliśmy, że to wy idziecie z odsieczą - odpowiedział jeden z rannych, zupełnie zdezorientowany.
- Przybyliśmy, ale bałem się, że za późno. Ale i my sprzątnęliśmy zaledwie kilku. Kto ubił całą resztę?
Drugi z rannych dostrzegł lufę karabinu, wystającą z dachu budynku, z którego wydawało mu się, że słyszał wcześniej strzały.
- Tam, sir! - krzyczał i skierował dłoń w stronę konkretnego dachu. - Tam ktoś jest!
- Hej! Pokaż się, jeśli żyjesz! - krzyczał "londyńczyk".

Wtedy podniósł się. Zobaczyli człowieka w brudnych spodniach, ich kolor i materiał trudno było opisać. Były umorusane w ziemi i wilgotnej trawie. Włosy miał czarne, krótkie, sylwetkę przeciętną, tak samo jak wzrost. W prawej dłoni trzymał karabin, który przypominał stare, dwudziestowieczne modele. Zza jego pleców wyglądało zachodzące słońce, nieco oślepiając wpatrzonych w niego żołnierzy. Zszedł do nich.
- Tyś to zrobił? - spytał "londyńczyk", kiedy Young był już na ziemi. - Masz talent, jak się nazywasz?
Młody strzelec od razu rozpoznał rozmówcę.
- Kapitan Anderson - powiedział zdziwiony, a usta nie mogły mu się domknąć.
- Nie - zaśmiał się Anderson - Anderson to ja. A przynajmniej tak mam wpisane w dowodzie.
- Przepraszam, kapitanie. Jestem Michael Young.
- Michael Young. I co jeszcze?
- Dziennikarz "London Daily" - odrzekł.
- "London Daily", mówisz? Jesteś z Londynu? No, nieważne. To może omówimy kiedy indziej. Tak samo jak to, skąd mnie znasz. Zdaje się, że właśnie ocaliłeś dwóch naszych od śmierci. A do tego strzelałeś z procy. - Anderson spojrzał na stary karabin myśliwski Younga. - Nieźle, nieźle. Zapewne chcesz się z nami zabrać?
- Nie byłem sam, kapitanie. Z lasu wspierali mnie ogniem dwaj ludzie. Do tego jest jeszcze trójka, w tym kobieta i dziecko. Dwie godziny drogi pieszo przez las.
- Admirale, nie możemy sobie pozwolić na opóźnienia - powiedział jeden z jego ludzi, którzy wychodzili właśnie z posterunku z policyjnym sprzętem, w tym radiostacją.
- Milcz. - Dowódca zmroził go wzrokiem. - Nie po to walczymy, żeby opuszczać ludzi w potrzebie. Poza tym ten człowiek właśnie ocalił dwóch naszych. Zamiast gadać głupoty, odezwij się do drużyny "Bravo". Jedziemy po tych ludzi.

poniedziałek, 16 lutego 2015

MOJE RECENZJE

Poniżej lista napisanych przeze mnie recenzji.

ARMA 3
THE WALKING DEAD

The Walking Dead recenzja

The Walking Dead - recenzja gry i dodatku 400 days

Oto tytuł, który zdobył niezliczoną ilość nagród w branży gier, a zarazem dzieło wyjątkowe, nie pozostawiające nikogo obojętnym.

Marka The Walking Dead jest dobrze znana. Zaczęło się od komiksów, właśnie powstaje trzecia seria telewizyjnego serialu. Osobiście nigdy nie byłem fanem żywych trupów i większość tego typu filmów omijam szerokim łukiem. Z grami też kontakt miałem niewielki. Grałem w Dead Rising, ale jedyne wspomnienie, jakie mam w związku z tym tytułem, to akcja w hipermarkecie, gdzie mogłem chwytać przeróżne przedmioty, typu elektryczna gitara i sztuczny penis, i nawalać nimi w zombie. Od razu wiedziałem, że to nie dla mnie, więc gry o tematyce "trupiej" sobie darowałem. Docierały mnie jednak słuchy o rewelacyjnej, zbierającej nagrody grze - The Walking Dead, która opowiadała o apokalipsie zombie w sposób poważny. Akurat była promocja, więc... spróbowałem i szczerze przyznam - jestem zachwycony.

WADY
Zacznę nietypowo, ponieważ wady zwykle omawia się na końcu, jednak wymienię je teraz, bo potem, przyznaję, będzie potok pochwał i uwag troszkę niecodziennych w recenzjach. Grę przeszedłem na X360, ale słyszałem, że na żadnej platformie nie jest idealnie pod względem technikaliów. W grze uświadczymy dość sporo "ścinek", nawet w tak ważnych momentach jak walka z wrogiem. To mocno irytuje i nie można oprzeć się wrażeniu, że twórcy mogli się mocniej postarać. I... to by było na tyle. Ja więcej wad w tej grze nie widzę. Są dwie kwestie, które nie podobały się niektórym graczom. Pierwszą jest komiksowa grafika. Mi przypadła ona jednak do gustu, jest ładna, a to, co mogło być złe, czyli mimika postaci i ich dopracowanie zostało sprytnie zamaskowane pod grubszymi kreskami, prosto z komiksu. Gdyby Telltale nie zdecydowało się na ten manewr, trudno byłoby im osiągnąć zadowalający efekt, bo nie da się ukryć, że nie dysponują jeszcze zbyt wielkim środkami. 


O dziwo jednak, postacie na tym zyskują, bo w tej grze chodzi o emocje, a tego typu rysowanie ludzi sprawia, że podczas rozmów ich mimika jest ważnym elementem, który często wybija się na pierwszy plan. Drugim przedmiotem narzekań bywa poziom trudności. Gra jest śmiesznie łatwa. To platformówka niemal pozbawiona zagadek, gdzie nie musimy wykazywać się nadludzką zręcznością, ale czy to źle? Tym bardziej, że mowa o grze, która wyraźnie stawia na opowiadaną historię. Poza tym, może to zachęcić graczy mniej obytych w tematyce rozrywki video. Mi to nie przeszkadza. Rzeczą, która co nieco gryzie także mnie jest natomiast kwestia wyborów. Przed każdym epizodem na ekranie pojawia się napis, że rozgrywka jest kształtowana przez nas, na co niektórzy gracze narzekali, czuli się oszukani, ponieważ, gdy przechodzili grę drugi raz, podejmując inne wybory, nie uświadczyli tak wielu zmiennych, jak się spodziewali. Co zrobiłem ja? Byłem tak znokautowany po zakończeniu, że mimo chęci ponownego rozpoczęcia gry, nie byłem w stanie tego zrobić. Ostatnią grą, która nie wychodziła mi tak z głowy było Red Dead Redemption i jego zakończenie. Kilka dni rozmyślań o fabule gierki? Tylko jeśli jest to
gra wyjątkowa...

CZY TO FAKTYCZNIE GAME OF THE YEAR?

Warto się zastanowić czym TWD zaskarbiło sobie miłość fanów. To w pewnym sensie gra nowatorska. Nie jest to pierwsza próba wydawania gry w odcinkach, ale jako pierwszej naprawdę się to udało. Ludzie czekali z wypiekami na twarzy na kolejne, ukazujące się w odstępie czasowym odcinki. To zbliża tę grę właśnie do seriali, a niektórzy nazywają ją nawet interaktywnym serialem. Ja zagrałem w nią jako całość. Jeden odcinek po drugim, a na koniec 400 days czyli dodatek mający być tzw. pilotem drugiej serii (czy to słowo samo w sobie nie kojarzy się z serialami?).

Drugą sprawą jest coś, co kiedyś wydawało się być normą. W tej grze ważna jest FABUŁA. W ostatnich latach niewiele jest gier, które naprawdę są w stanie poruszyć nasze serca. Kiedy myślę o największych emocjach, które towarzyszyły mi podczas gier, wciąż wspominam pierwszego KOTORa i historię Revana, mistrzowsko opowiedzianą i zaskakującą, do której regularnie wracam. Ostatnio jesteśmy świadkami wyścigu, kto zrobi grę ładniejszą, większą, ale niewielu inwestuje w klimat i fabułę. Telltale wraca do "starych dobrych" czasów i naprawdę związuje nas nie tylko z postacią, którą prowadzimy, ale też towarzyszami niedoli - grupą ocalałych i wciąż walczących o przetrwanie ludzi, często zdesperowanych, którzy mają swoje motywacje, charaktery i często wzajemnie się nie zgadzają, wręcz kłócą.

 Za tym idą nasze wybory. Dwójka naszych kompanów kłóci się? Możemy poprzeć jedno albo drugie, a także zachować neutralność. Gra zapewnia nas prawie na każdym kroku, że nasze decyzje mają konsekwencje, a reszta grupy je zapamięta i może nam je wypomnieć. Produkcja jest pełna tego typu wyborów, bardzo często podejmowanych na czas i w żadnej innej grze nie miałem wrażenia, że uczestniczę w autentycznej wymianie zdań, wręcz kłótni. W takim Wiedźminie są chwile, w których teoretycznie mamy sytację, gdzie musimy decydować w ciągu sekund, a my możemy pójść i zrobić sobie kanapkę. Nasz rozmówca poczeka. Tutaj jest inaczej. Jeśli przegapimy moment, to po prostu nas przekrzyczą i nie dojdziemy do słowa. Niezłe...

CO NIECO O FABULE

Spojlerów nie będzie, bo jakże mógłbym Wam to zrobić? Wcielamy się w Lee Everetta, który właśnie siedzi w policyjnym radiowozie i zmierza do więzienia, aby odsiadywać wyrok za zabójstwo. Tyle wiemy, kiedy stajemy się ofiarą wypadku samochodowego. Kiedy się budzimy, świat nie jest już taki sam. Skąd wzięły się zombie? Nie wiemy, tak samo jak w serialu. Tak po prostu jest, a my musimy walczyć o przetrwanie. Dość szybko znajdujemy nietypową towarzyszkę, którą musimy się zaopiekować. potem spotykamy wiele bardzo dobrze nakreślonych postaci, a każda z nich ma swój charakter i własne zdanie. Formuje się grupa i zaczyna się wspólna walka o przetrwanie, wypełniona dramatami, śmiercią, ciężkimi wyborami i wiecznym, moralnym kacem. Bo co, jeśli zrobilibyśmy coś innego? Tak jak wspomniałem, wielu graczy było rozczarowanych brakiem większych konsekwencji przy drugim przejściu gry, ale ja postanowiłem nie naruszać swojej wersji historii, mojego Lee i po prostu żyć z konsekwencjami swoich decyzji. Bo należy podkreślić, że gra perfekcyjnie buduje w nas wrażenie, że wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej w wypadku podjęcia innej decyzji.

WARTO?

Bez wątpienia. Dawka emocji w tej historii jest potężna, zakończenie również. The Walking Dead to interaktywny serial. Zapewne oglądaliście parę seriali i pewnie nie raz stawialiście się w miejscu bohaterów. Tutaj naprawdę możemy poczuć się częścią tej opowieści, podejmować decyzję i uświadczać ich konsekwencji.

OCENA 9/10

Plusy:
+ fabuła
+ wiarygodny świat
+ wrażenie podejmowania niezwykle ważnych decyzji
+ duża ilość zapadających w pamięć "żywych" postaci

Minusy:
- spora ilość "ścinek"

400 DAYS

O tym dodatku za dużo napisać się nie da. Opowiada historię kilku osób, które zapewne będą naszą grupą w drugim sezonie gry. Dodatek trwa około 2,5 godziny, więc na każdą z postaci przypada zaledwie kilkanaście minut, co sprawia, że jesteśmy w stanie zaledwie "liznąć" fabułę. Nie przywiązujemy się też do bohaterów, bo tak naprawdę nie ma jeszcze do kogo. Uczestniczymy w jednej sytuacji z życia każdego z nich i widzimy w jaki sposób stali się grupą. I niewiele więcej. 400 days to faktyczny pilot. Niewiele pokazuje, jest niedługi, ale intensywny. Mniej jest spokojnego chodzenia i przyglądania się pomieszczeniom, za to więcej akcji. Jest więc swoistym pomostem między serią pierwszą, a drugą. Oceny wystawiać nie będę, bo czy wystawia się ocenę filmowi po zobaczeniu krótkiego trailera?

ARMA 3 recenzja


 Zacznijmy od początku. ARMA to marka, która jest kontynuatorem kultowego tytułu - Operation Flashpoint, który ma niewiele wspólnego z OF: Dragon Rising. Nazwa gry została po prostu przy wydawcy, a twórcy gry poszli swoją drogą, tworząc serię ARMA, w której część trzecią mamy przyjemność grać. Pierwszy Operation Flashpoint: Cold War Crisis i późniejszy dodatek - Resistance, były dla świata gier czymś nowatorskim, zupełnie innym podejściem do "strzelanek". Nie znaczy to jednak, że osiągnęły wielki sukces. Wystarczyło jednak, aby zgromadziły rzeszę oddanych fanów, co pokazało Bohemii, że popyt na ambitne strzelanie jest. Nie miały one na celu tylko i wyłącznie bawić gracza wybuchami, cudną grafiką i mnóstwem tanich emocji (tak, biję do serii CoD i jej pokrewnych, w które i ja się zagrywałem). To miała być symulacja pola walki, a nie zwykłe wybijanie dziesiątek wrogów. Do dziś pamiętam pierwszą misję i szeregowego Armstronga, który ze swoją drużyną miał zdobyć miasto na wyspie Everon. To było coś, czego nie sposób przyrównać do Call of Duty czy Battlefielda. W jednej recenzji ARMA 3 czytałem porównanie, że CoD i ARMA 3 to strzelanki na tej samej zasadzie, co regularny uliczny samochód i bolid F1 to samochody. Bolidem jest rzecz jasna ARMA. Wspomnianą misję w OF zakończyłem po około trzydziestu minutach, mając na koncie jednego (!) zabitego przeciwnika, co do którego sam nie byłem pewien, ale statystyki na koniec misji pokazały, że był "mój". Nie byłem pewien, ponieważ strzelałem z kilkuset metrów, ledwo go widząc. Przy ówczesnym Medal of Honor było to coś niesamowitego. Tam ubijało się wrogów dziesiątkami, ratowało się życie setkom, wygrywało wojnę dla milionów, przyjmując przy tym całe magazynki na klatę i ratując się znajdowanymi wszędzie apteczkami. W OF nic takiego nigdy nie było. Jedna zbłąkana kula była w stanie zabić, ranny żołnierz tracił celność (ranna ręka) lub mobliność (ranna noga). Od czasu OF: Cold War Crisis i Resistance i poprzez ARMA i ARMA 2 oraz fascynujący mod Day Z, czeskie studio doszło do momentu, w którym, posiadając rzeszę fanów, było w stanie wydać grę, którą spróbują spełnić wszystkie oczekiwania swoje i fanów. Czy to się udało?



RÓŻNE OPINIE

Po przeczytaniu kilku recenzji polskich portali można wysnuć wniosek, że nie. Ja jednak jestem absolutnie oczarowany tą grą i postaram się wyłożyć dlaczego. Otwarte beta testy pozwoliły twórcom wyeliminować setki błędów, które od zawsze cechowały serię. Nie zapominajmy jednak, że mówimy o grze, której akcja toczy się na przestrzeni nie kilku plansz (patrz konkurencja), a na ogromnym obszarze kilkuset kilometrów, których przebycie nie tylko pieszo, ale też autem zajmie szmat czasu. Z racji ogromu tego projektu wiadomo było, że nie wszystkie bugi da się wyeliminować, ale recenzenci zgodnie podkreślają, że gra w aspektach technicznych wyraźnie przewyższa poprzedniczki (przynajmniej w momencie wydania). Skoro jesteśmy przy technikaliach, to należy podkreślić fantastyczną oprawę graficzną gry, która na mocnym sprzęcie zapewne powoduje u graczy niekontrolowany opad szczęki. Efekty pogodowe, eksplozje, wygląd miast i ogólny projekt wysp to po prostu rewelacja.

Prawie wszyscy recenzujący grę narzekali, że gra w momencie premiery... nie ma zawartości. Ja również, jako gracz zakochany w starym dobrym Operation Flashpoint, spodziewałem się pasjonującego trybu dla jednego gracza, bo to, co wyczarowali Czesi w Cold War Crisis i Resistance do dziś pozostało w mojej pamięci. Armstrong i Troska, postacie w które się wcielaliśmy wbiły mi się do głowy mimo bardzo skromnych ówczesnych środków twórców. Z tym większym żalem patrzyłem na początkowo pusty ekran kampanii single player w ARMA 3. Zawsze służyła ona graczom jako bardzo miłe i klimatyczne przetarcie przed wejściem na serwery gry wieloosobowej, do której za chwilę dotrzemy. Wszyscy, którzy zakupili grę, kampanię dostali ostatecznie w trzech "odcinkach". Były one oczywiście bezpłatne, ale trudno zrozumieć taką zagrywkę Bohemii. Myślę, że gracze nie obraziliby się na nieco opóźnioną premierę. Należy nadmienić, że Steam Workshop jest bardzo zgrabnie zintegrowany z grą i widać, że Bohemia ma grono niezwykle utalentowanych fanów, na których liczy i którzy wykorzystują edytor zawarty w grze i dają jej niezwykle wiele. W tej chwili istnieją dosłownie setki misji większych, bądź mniejszych. Gracze otrzymali niesamowitą swobodę. Jeden z recenzentów słusznie zauważył, że Czesi dali nam nie tyle grę, ale całą platformę, która będzie kwitła i rozwijała się właśnie dzięki graczom. W tej chwili, pomijając gigantyczne zasoby Steam Workshop, gra zawiera kilkanaście krótkich misji "samouczkowych", które objaśniają podstawy bez których do gry nie powinien siadać nikt. Weterani Operation Flashpoint oraz ARMA 2 mogą jednak od razu wziąć się za multi, ponieważ zmiany w interfejsie są kosmetyczne (uwaga na stary przycisk, który odpowiadał za ekwipunek).

SINGLE PLAYER

Historia żołnierza nazwiskiem Kerry nie jest ani wspaniale napisana, ani doskonale zagrana. To po prostu w miarę solidna fabuła z dość ciekawie zrobionym plot twistem. Niestety, poza tym mamy tu niewiele więcej. Zdecydowanie lepiej wspominam wspomnianego na początku recenzji Troskę czy Armstronga. W skrócie - wraz z oddziałem jesteśmy na greckiej wyspie, gdzie staramy się zaprowadzić porządek po lokalnym konflikcie. Zaczyna się spokojnie, aby w krótkim czasie wszystko wywróciło się do góry nogami. Bywa intensywnie i - jak zawsze w przypadku ARMY - trudno. O ile nie jestem graczem lubującym się w grze po sieci i preferuję jednak rozbudowanego singla, to miałem świadomość, że w tym tytule kampania singleplayer pozwoli mi po prostu doszlifować sterowanie przed prawdziwym wyzwaniem.

MULTI


Współczesne czasy pokazują nam, że to, co w tej chwili w grach najważniejsze, to właśnie multiplayer, a ten w ARMA 3 jest oszałamiający... o ile jesteśmy cierpliwi. To nie jest multi w stylu CoD czy Counter Strike'a (wybaczcie, że się na to powołuję). Nie jesteśmy rzucani na niewielką, zamkniętą planszę, gdzie biegamy, strzelając często na oślep i w szalonym tempie. Klasy w wyżej wymienionych grach też są tylko namiastką tego, co zobaczycie w ARMA 3. Moja opinia bazuje na wielu rozgrywkach, przede wszystkim w trybie kooperacycjnym, gdzie grupa 40-100 graczy dostaje serię zadań do wykonania i tylko od nas i naszych towarzyszy zależy, jak osiągniemy cele. Na samym początku serwery zaludniały się w sposób zupełnie przypadkowy i trudno było o sensowną rozgrywkę, bo gdzie jak gdzie, ale w tej grze współpraca między członkami oddziału odgrywa rolę kluczową i warto wiedzieć, że posiadanie własnej ekipy do gry jest czymś bezcennym. Ja takowej nie miałem, ale znalazłem 2-3 serwery, na których zbierają się ludzie, którym chodzi o to samo, co mnie, a więc realistyczną rozgrywkę. Przysięgam, że grając na tych serwerach, człowiek czuje się, jakby służył w prawdziwym wojsku i słowo "symulacja" nabiera realnych kształtów. Niezbędnym elementem rozgrywki jest zestaw słuchawkowy z mikrofonem, który już od czasu poprzedniej gry z serii jest fantastycznie wkomponowany w grę. Większość serwerów ma własne kanały na TEAMSPEAK'u, ale mamy też kilka kanałów wewnątrz gry, na które możemy się przełączać. Możemy zarówno pisać i mówić globalnie, do naszych sojuszników, do naszego kilkuosobowego oddziału, do ludzi jadących z nami tym samym pojazdem lub bezpośrednio do kompanów w zasięgu kilkunastu metrów od naszej postaci. Komunikacja jest wręcz kluczowa i podczas gry na serwerach co chwilę docierają do nas głosy graczy, którzy raportują wykonanie misji, plany na kolejną itp. , a to wszystko w żargonie wojskowym. ETA, LZ, RTB, AO i dziesiątki innych terminów znanych w kręgach wojskowych i o których praktycznie nie ma mowy w przypadku innych "strzelanek", a których jednak powinniśmy się nauczyć, jeśli chcemy wiedzieć, co się dzieje. Ile jest gier, w którym, gdy widzimy wroga, krzyczymy do innych - dwa kontakty, azymut 220, odległość około 300 metrów? Tutaj naprawdę czuć klimat, a wszystko zaostrza się, kiedy wchodzimy do AO, czyli Area of Operation. Pomyślałem, że zamiast suchej recenzji spróbuję Wam, drodzy czytelnicy, opisać przebieg jednej misji. Zadania w trybie kooperacji dotyczą głównie zdobywania miast, niszczenia wież radiowych oraz stanowisk moździerzowych wroga.




OPIS MISJI W TRYBIE KOOPERACJI

Zaczynamy w naszej bazie, na lotnisku, gdzie piloci już uruchamiają silniki swoich śmigłowców transportowych. Cel, jedno z miast będących pod kontrolą wroga (w tej roli w trybie kooperacji występuje AI), znajduje się wiele kilometrów od nas. Dotarcie tam na piechotę mija się z celem, a autem dotarlibyśmy za najbliżej pół godziny, o ile nie skończyłoby nam się paliwo. Pilotów może być czterech, nikt inny nie uruchomi nawet maszyny, ponieważ... nie jest pilotem. Realizm, prawda? Ja w tej konkretnej misji grałem medykiem, na którego na początku niewielu zwraca nawet uwagę. Wsiadam do śmigłowca. Czekamy jeszcze kilka minut, aby nie marnować paliwa, lecąc w kilka osób. W końcu zbieramy około dwunastu ludzi. W drugiej maszynie leci drugie tyle graczy. Patrzę na mapę, na której piloci zaznaczyli już LZ - strefy lądowania, na razie dość ryzykowne, ponieważ nie sprawdzone. Nie wiemy jeszcze czy wróg dysponuje obroną przeciwlotniczą, więc pierwsze LZ ustawiamy w bezpiecznej odległości, a przynajmniej tak nam się wydaje. Lot trwa kilka minut, mkniemy przez powietrze z prędkością dochodzącą do 300 km/h. Im bliżej celu, tym niżej schodzą piloci, nie chcąc dać się namierzyć wrogom. Rola pilotów jest niezwykle istotna. Sam spędziłem parę (paręnaście?) godzin na samym tylko dostarczaniu żołnierzy w rejon walk. To bardzo odpowiedzialne zadanie, a do tego wymagające prawdziwych umiejętności. Sam lot to bułka z masłem, ale lądowanie w strefie zagrożenia, na nierównym często terenie, kiedy polega na nas kilkunastu ludzi, to spore wyzwanie. W tej rozgrywce piloci spełniali swoje zadanie wręcz wzorowo. Wylądowaliśmy za wzgórzem, osłonięci przed wrogiem. Drugi helikopter nie miał tyle szczęścia. Pilot przy drugiej LZ podleciał nieco za wysoko, próbując ustabilizować lot przed lądowaniem. Poszło kilka rakiet, a dwunastu naszych zginęło. To się po prostu zdarza, żadnej winy pilota w tym nie było. Respawn nastąpił w bazie i po około dziesięciu minutach podjęli kolejną próbę, ale my byliśmy już wtedy zupełnie gdzie indziej. Po tym wydarzeniu nasza strefa lądowania została przemianowana na LZ SAFE, a druga - HOT LZ.

Od samego dotarcia w rejon miasta do walki jeszcze daleka droga. Przez kilka minut podążaliśmy najpierw pod górę, następnie w dół, już w stronę celu, szukając osłon (absolutna podstawa w grze) w postaci niewielkich głazów i drzew. Na szczycie zostało dwóch ludzi wyposażonych w lornetki i karabiny snajperskie. Namierzali i oznaczali na mapie miejsca, w których zaobserwowali wroga. Korzystanie ze wspomnianej mapy to rzecz kluczowa, jeśli w ogóle chcemy przeżyć misję. Sposób "na Rambo"? Nie tutaj. Nasz około 10-osobowy oddział idzie w sposób niezwykle zdyscyplinowany, rzadko spotykany na większości przypadkowych serwerów: idziemy gęsiego, jeden za drugim. Pierwszy wchodzi w uliczkę i znajduje zasłonę, kolejni przechodzą na drugą stronę i osłaniają resztę, jeden za drugim, jeden za drugim. Wszyscy idą skuleni, przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo. W ARMA 3 mamy wielką różnorodność, jeśli chodzi o tryby ognia. Możemy strzelać na stojąco, kucając, leżąc, biegnąc na stojąco, biegnąc w pozycji skulonej, wychylając się z zza rogu itp..  W końcu wchodzimy w pierwsze podwórka i niewysokie zabudowania. Snajperzy otwierają ogień do wroga, którego my nawet nie widzimy. Jeden z naszych raportuje - ""T-100" na północy wschód!" Nasz czołg przybędzie za kilka minut, teraz nie mamy szans, więc staramy się nie zwracać uwagi tej pancernej bestii. Na szczęście dość szybko odjeżdża w północny rejon miasta. W końcu słychać pierwsze strzały z bliska. To już nie snajperzy, zaczęły się walki na ulicach. Wróg zajmuje podwórza, wygląda z okien budynków. Znów słychać meldunki: "dwóch w podwórzu przed nami", "trafił mnie, chyba z okna na przeciwko!". Chłopaki walczą dzielnie, ale już po kilku chwilach słychać w radiu rozpaczliwe wezwania: "medic! I need a medic!". To samo komunikują w formie pisemnej. Wtedy do akcji wkraczam ja, w końcu to moje zadanie. Naszych trzech leży. Wrogów padło nieco więcej, a ja... dalej nie widziałem żadnego przeciwnika, a z broni nie wystrzeliłem ani razu. Biegam od zasłony do zasłony. Zadanie mam ułatwione, bo na mapie widzę kto potrzebuje FA (first aid). Problem polega na tym, że skoro oni tam dostali kulkę, to dlaczego ja miałbym nie dostać? Jeden pocisk i po mnie, a przecież liczy na mnie trzech... a nie, już czterech, kolejny dostał dwie ulice dalej. Słyszę regularny ostrzał, biegnąc przez podwórka trzymam głowę jak najniżej. W końcu dobiegam do muru, wyglądam ostrożnie i dostrzegam pierwszego z rannych, jest cały we krwi. Wciąż słyszę strzały, wpadam na pomysł. Rzucam granat dymny na środek ulicy, wiatr jest dobry, więc po kilku sekundach w sąsiedztwie mojego celu nie widać nic. Biegnę, wciąż skulony, i łapię gościa za kombinezon. Ciągnę w boczną, wąską uliczkę. Stresuję się co niemiara, bo po chwili przerwy znowu strzelają, dym się ulatnia. Zdążyłem... Po chwili wyciągam strzykawkę i opatruję ranę żołnierza, doprowadzając go do stanu "używalności". Skromne "thanks, Michael" na czacie głosowym jest dla mnie wystarczającą nagrodą. Chwile później idę w kolejną uliczkę z rannym. Patrzę jak inny medyk opatruje go na środku ulicy. Myślę: "pewna śmierć" i faktycznie, medyk oberwał i obaj zdecydowali się nie czekać na ratunek i zrespawnowali się w bazie, nic tu po mnie. Wracam wąską uliczką i nagle serce bije mi szybciej. Widzę przed sobą kogoś, nie wygląda na naszego. Biegnie przez środek ulicy jakieś pięćdziesiąt metrów od mnie. Warto dodać, że często na pierwszy rzut oka nie można odróżnić wroga od towarzysza i nie jest rzadkością bratobójczy ogień. Mam ułamek sekundy na podjęcie decyzji, inaczej przejdzie przez ulicę i zniknie w podwórzu. Celuję, otwieram ogień, zabijam. Szybko patrzę w statystyki - Autorifleman x1, czyli jednak wróg. Chwilka radości i bieg do kolejnego rannego w totalnym zamieszaniu, gdzie wciąż próbujemy pamiętać o taktyce, a raczej koledzy próbują, bo ja, siłą rzeczy, tylko latam od jednego rannego do drugiego, starając się unikać otwartych przestrzeni. W ciągu kilku kolejnych minut ratuję paru ludzi, nie strzelam, bo nie widzę wroga, a jak widzę, to zbyt daleko, abym był w stanie zrobić mu krzywdę, a nie ma sensu go alarmować, bo znajdzie osłonę i stanie się poważniejszym zagrożeniem. W końcu słyszę po raz kolejny: "i need a medic! Please". Ruszam co sił w nogach. Dwóch towarzyszy widzi mnie i rusza, by mi pomóc. Ranny jest w budynku, na piętrze. Wbiegam po schodach, koledzy zostają przed wejściem. Opatruję rannego, ratując mu życie. Popełniam jednak błąd. Wyglądam przez okno, chcąc namierzyć wroga... Dostaję kulkę. Na szczęście nie był to strzał w głowę, a tylko draśnięcie. Krew się leję, ale jestem medykiem, łatam, co trzeba. Chwilę później w okolicy domu słyszę strzały. Moi kompani z dołu zlokalizowali gościa, który postrzelił mnie i człowieka, którego uratowałem. Okazało się, że był to ostatni wróg w rejonie i zdobyliśmy miasto.

Całość trwała około pół godziny + transport na miejsce, razem około czterdzieści minut. Otworzyłem ogień raz, na szczęście skutecznie, ubijając jednego wroga. Uratowałem sześciu ludzi. Jeśli czekamy na podsumowanie to... rozczarujemy się. Chłopaki, którzy przeżyli, cieszą się chwilę ze zwycięstwa, ale od razu zaznaczamy na mapie EVAC, aby zasugerować pilotom śmigłowców, skąd mają nas zabrać. Mija kilka minut, gadamy, spacerujemy, podziwiając miasto. Wokoło jeździ nasz czołg, wypatrując niedobitki wrogich sił. W końcu słyszymy helikoptery. Kilku ludzi rzuca na ziemię granaty dymne przeróżnych kolorów. Mozaika złożona z pomarańczowego, zielonego i niebieskiego wyraźnie pokazuje pilotom, gdzie jesteśmy. Nie chcą ryzykować rozbicia maszyn i zmieniają punkt EVAC z gęsto zabudowanego centrum miasta na boisko piłkarskie, lądując na jego środku. Wskakujemy do środka i lecimy do bazy, aby odnowić zapasy i lecieć na kolejną misję, która już została nam wyznaczona...

PODSUMOWANIE

I tak to się kręci. Misja za misją, a mimo ich powtarzalności, co chwilę mamy do czynienia z jakimiś nowymi sytuacjami. Powyższy opis gry medykiem to oczywiście tylko malutki wycinek z tego, co oferuje gra w trybie multi. W czasie, kiedy ja ratowałem towarzyszy broni, kilku specjalistów od materiałów wybuchowych wysadziło w powietrze wieżę radiową wroga. Snajperzy osłaniali nas ze wzgórza, raz po raz raportując, gdzie znajdują się wrogowie. Żołnierze z bazookami polowali na wrogie wozy pancerne. W międzyczasie pojawiła się misja poboczna, w której chodziło o zniszczenie stanowiska moździerzowego wroga. Nikt tam nie poleciał, ale jeśli ktoś by chciał, wystarczyłoby skrzyknąć paru ludzi w bazie, poprosić pilota i w drogę. Ta gra jest nam w stanie zaoferować niezwykle dużo, ale nie będzie nikogo trzymać za rączkę. Każdy wyciągnie z niej tyle, ile będzie chciał i potrafił. Początki dla tych, którzy nigdy nie grali w Operation Flashpoint i ARMA 2, mogą być ciężkie, ale jeśli już wgryzą się w grę, to nawet nie dostrzegą, że z godziny 14 zrobiła się nagle 2 w nocy. Ta gra to raj dla wielbicieli taktycznych gier wieloosobowych, a jak będzie z singlem, nie wiadomo..

OCENA SINGLA: 5/10
OCENA MULTI: 9/10

PLUSY
+ ogrom mapy
+ realizm
+ kooperacja
+ oprawa audio-wizualna
+ prawdziwe emocje

MINUSY
- brak kampanii single player w momencie premiery

niedziela, 15 lutego 2015

ME - Siła Wiary - odcinek VII

SIŁA WIARY
ODCINEK VII

Odcinek - Poprzedni - Następny

"Żniwiarze - rasa krwiożerczych maszyn oczyszczających całą galaktykę z przejawów inteligentnego życia. Mają regularność szwajcarskiego zegarka i na swoje "żniwa" przybywają co 100 000 lat! Wiele osób twierdzi, że już niedługo przybędą i po nas!"

Sara rzuciła w kąt piwnicy gazetę sprzed kilku dni. Jeszcze wtedy ten artykuł wydawał się czymś w stylu "napadła mnie szafa. Zobaczcie, co mi zrobiła!" - jak większość tekstów "The Moon", londyńskiego brukowca. Teraz było jednak inaczej. Sara zaparzyła herbaty w małym czajniku elektrycznym i zaniosła ją swojej córce - Emily oraz babci Barbarze. Kobiety milczały, siedząc w kącie pomieszczenia. W tym samym czasie Tom Young ścierał z twarzy ostatnie resztki zakrzepłej krwi wilgotnym ręcznikiem. Jego wuj - Frank - zastanawiał się, co można zrobić.
- Musimy pomyśleć, co dalej... Pomyślmy logicznie... - powiedział, drapiąc się po siwej, łysiejącej głowie. - Żniwiarze... Co o nich wiemy?
Sara wytężyła umysł.
- To starożytna rasa maszyn, która przybywa co wiele tysięcy lat i morduje wszystko... Co więcej chcesz wiedzieć? - Uniosła łamiący się głos.
Babcia Barbara piła powoli gorącą herbatę, delektując się jej smakiem i uśmiechając, jakby zupełnie odcięta od aktualnych wydarzeń. Emily, otulona ciemnym kocem, schowała się w nim tak głęboko, że było widać tylko czubek jej głowy.
- Tom. Służyłeś na Cytadeli z Widmem, tak? Proszę cię, powiedz, że wiesz coś więcej... - błagającym wręcz tonem spytał Frank.
- Nigdy nie zwracałem na to uwagi... Jakieś pogłoski krążyły, ale sam nie wiem - odpowiedział Tom. Podczas pracy z Jondumem Bau był tylko pomocnikiem. Był świadomy, że spora część Widm traktowała legendę o Żniwiarzach poważnie, ale jego partner - Bau - miał myśli skoncentrowane na złodziejce, Kasumi Goto, do której podczas ich trwającej rok współpracy nawet się nie zbliżyli. Po chwili intensywnych rozmyślań, wpadł na trop:
- Tak... To chyba może pomóc - zaczął. - Pamiętacie aferę ze znikaniem ludzkich kolonii z układów Terminusa? - zapytał i sam sobie odpowiedział: - Głośna sprawa... Cerberus rozprawił się ze zbieraczami. Raporty, które dostawał Bau, a ja po nich myszkowałem, mówiły, że między zbieraczami, a Żniwiarzami jest jakiś związek, sojusz.
- Ale co z tego? - pytał zniecierpliwiony Frank. - Oni mogą tu być lada chwila, a my mamy moją strzelbę i twój pistolet.
- To znaczy, że ich celem jest łapanie ludzi, a...
Sara dokończyła jego myśl:
- Tu jest nas mało, więc jesteśmy... bezpieczni? Nie opłaca im się tutaj przyjść? A w końcu oni mordują, czy łapią?
- Bezpieczni może nie, ale na pewno bezpieczniejsi niż wszyscy, którzy zostali w Londynie - odpowiedział Tom z posępną miną. - Druga rzecz... Mam tu wizytówkę z kontaktem do Cerberusa. Może mogliby nam pomóc...
Babcia uniosła głowę znad kubka z herbatą:
- Oj nie, nie, wnusiu. Nie będziesz ty mi się z tymi łobuzami zadawał. Ja słyszałam, co w telewizji o nich mówią! I Helenka, przyjaciółka moja, też mówiła, że to hultaje.
- Hultaje, czy nie, nie znam nikogo innego, kto mógłby nam teraz pomóc! - Tom zdenerwował się. - Zresztą oni wcale nie są tacy źli, na jakich ich się kreuje. To oni ocalili komandora Sheparda, a gdyby Rada słuchała się Sheparda, to do tego wszystkiego mogłoby nie dojść!

Babcia nie przestraszyła się krzyku swojego wnuka. Wróciła do siorpania ciepłej herbatki. Frank skinieniem głowy wyraził poparcie dla decyzji o odezwaniu się do Cerberusa. Obaj mężczyźni spojrzeli na Sarę.
- Nie mamy wyboru... Ściągaj ich. Niech Bóg ma nas w swojej opiece.

Tom Young wyciągnął z portfela wizytówkę, którą otrzymał dwa lata wcześniej. Były na niej numery telefonów, skrzynki mailowe, a nawet adresy. Mała Emily bawiła się komórką swojej mamy, ale Tom szybkim krokiem podszedł i wyrwał jej z rąk urządzenie i wbił numer. Emily nie zdążyła zaprotestować, bo Tom odkrył coś niepokojącego.
- Cholera. Nie macie tu zasięgu? Jest tylko jedna kreska...
- Mamy idealny. Przecież jesteśmy kilka mil od Londynu. Nigdy nie było z tym problemów - odpowiedział Frank, niepokojąc się.

Mężczyźni spojrzeli na siebie i bez słów domyślili się, co się dzieje. Żniwiarze musieli być bardzo metodyczni i zapewne niszczyli wszelkie metody komunikacji na Ziemi i na orbicie, czyli satelity. Jedna kreska nie nastrajała optymistycznie. Tom próbował, ale najlepszym, co usłyszał w słuchawce, był sygnał. Po kilkunastu minutach próbowania, wszyscy byli w coraz większym stresie. Sara modliła się od chwili rozmowy, Emily wtuliła się w babcię i obgryzała paznokcie. Tylko babcia zachowała spokój, drzemała. Wtedy usłyszeli dźwięk silnika jakiejś potężnej - wnioskując po rodzaju odgłosu - maszyny, która musiała zatrzymać się na podwórzu. Tom błyskawicznie rzucił telefon Sarze, wyjął zza paska swój pistolet i pobiegł po schodach na górę. Frank chwycił strzelbę, kilka pochłaniaczy ciepła i pobiegł za bratankiem. Gdy wybiegł przez drzwi wejściowe, jego zdziwienie sięgnęło zenitu. Stanął obok Toma i przyglądał się gościom. Przed werandą domu na farmie Youngów zaparkował... autobus miejski numer 132. Wszystkie szyby - poza przednią, której brakowało - były szare od popiołu i nie było widać wnętrza pojazdu. Drzwi otworzyły się, a mężczyźni unieśli swoją broń i skierowali ją w stronę intruzów. Ze środka wyszło dwóch młodych chłopaków. Tom ich znał.
- Ja pierniczę! - Opuścił broń. - Hamed! Pavel! Jakim cudem... Autobus, no ja pierniczę!

Obaj przyjezdni oparli się plecami o przednią oponę autobusu i usiedli, ocierając pot z czoła. Musieli mieć za sobą niemniej ciekawą jazdę niż Tom z babcią, a teraz mogli wreszcie odetchnąć. W końcu Hamed wziął głęboki oddech i zaczął mówić:
- Mieliśmy nadzieję, że nic państwu nie jest. - Skierował zdanie do Franka Younga, potem spojrzał na Toma. - Hej, Tommy. Nie wiedzieliśmy, gdzie uciekać... To Żniwiarze. Ja nic nie rozumiem...Darren...

Przerwał. Siedzący obok niego Pavel początkowo milczał, ale jako że kolega nie był w stanie mówić dalej, to on opowiedział im całą historię. Darren i Hamed przyszli po niego do domu, aby zawiózł ich swoim autem do siedziby komunikacji miejskiej, gdzie mieli zrobić obszerny wywiad z zarządem spółki, celem omówienia sprawy strajku. Pavel zgodził się bez wahania, wiedział, że inaczej trudno im się tam będzie dostać. Znał Al Jilaniego jeszcze z czasów szkoły, był też w obozie pod Doncaster razem z Hamedem, Tomem i Michaelem. Po dojechaniu na miejsce, dyrektor zaprosił ich do biura, ale Darren pomyślał, że warto byłoby zrobić materiał w jednym z autobusów, stawiając dyrektora na fotelu pasażera i robiąc mu parę zdjęć. Ta decyzja uratowała życie Pavla i Hameda. W momencie ataku byli już w środku pojazdu, który chwilę wcześniej podjechał z przeglądu, a kierowca wyszedł na papierosa, nie gasząc silnika. Darren i dyrektor poszli na chwilę do biura po oświadczenie, które zarząd komunikacji chciał przekazać mediom. Kiedy zaczęły się eksplozje, Pavel siedział wygodnie na fotelu kierowcy. Hamed od kilku chwil szukał odpowiedniego miejsca na zdjęcie. Jeden z ognistych, czerwonych promieni uderzył tuż przed maskę pojazdu, bijąc przednią szybę i rozrywając na kawałki Darrena, dyrektora i kierowcę. Przerażony Pavel, nie czekając ani chwili, instynktownie złapał kierownicę i wcisnął pedał gazu.

- Mieliśmy cholernego farta, że ten kierowca nie zgasił silnika - kończył opowieść. - No i dotarliśmy tutaj. Ale nie mam pojęcia, co dalej...
- Próbuję się odezwać do Cerberusa - mówił Tom. - Są naszą jedyną nadzieją. Mam do nich kontakt, ale Żniwiarze próbują zakłócić komunikację i mam tylko jedną kreskę zasięgu... Niedługo pewnie i ona zniknie...
Hamed podniósł się na nogi. Jego czarne brwi zmarszczyły się na dźwięk nazwy Cerberus. Miał z nimi styczność podczas misji na Księżycu. Tom o tym nie wiedział.
- Tom, Cerberus? Czy ty mówisz poważnie? Nic o nich nie słyszałeś? - spytał trochę teatralnie, mając nadzieję, że Young podziela opinię znacznej części ludzi i boi się Cerberusa.
- Słuchaj, Hamed. Lubimy ich, czy nie, to oni są teraz naszą jedyną szansą na przeżycie. Wiem, co się o nich mówi, ale sami nie mamy szans! - uniósł głos. Po chwili uspokoił się i dodał: - Znasz się trochę na technologii, prawda? Mógłbyś mi z tym pomóc?
Hamed zmarszczył brwi jeszcze mocniej. Teraz już prawie stykały się z oczami. Cerberus nie mógł wiedzieć, że ktoś przeżył misję Przymierza na Księżycu. Al Jilani doszedł do wniosku, że nic mu nie grozi, a przynajmniej nie za to, co się wydarzyło na Srebrnym Globie.
- Przynieś mi ten telefon... I numery, jakie chcesz wykręcić.

*

Hamed próbował przez około godzinę, ale jedynym, co zdołał osiągnąć, było wysłanie kilku wiadomości tekstowych na podane numery. Liczył na to, że przejdą. O ile stabilne połączenie uważał za niemożliwe, to łudził się, że krótkie teksty mogą przejść. Frank i Pavel zeszli do piwnicy, a Tom wraz z Hamedem siedzieli na werandzie i obserwowali czerwoną łunę nad płonącym Londynem. Nad nim górowały w oddali sylwetki olbrzymich maszyn - Żniwiarzy.
- Nasze miasto umiera, nasi przyjaciele giną... Darren nie żyje, a równie dobrze to mogłem być ja. To on mógł szykować aparat, a ja mogłem iść z dyrektorem do biura... - mówił Hamed, zwieszając głowę.
- Pamiętasz Kate? Pielęgniarkę mojej babci? - spytał Tom po chwili ciszy. - Ona też nie żyje. Widziałem, jak umiera... Jeden z nich trafił w moje mieszkanie. Widzisz jakie te potwory są ogromne? To chyba dopiero początek.
- Najgorsze są te mniejsze...
- Jakie mniejsze? - zdziwił się Tom. - O czym mówisz?
- Więc nie widziałeś...Tom, po Londynie grasują teraz tysiące zombie takich, jak kiedyś pokazywał nam na slajdach major Burgess, pamiętasz? - Tom kiwnął głową twierdząco. Hamed nie przerywał. - Właśnie, a tutaj są jeszcze jakieś inne stwory... One strzelają do ludzi. Widziałem je z okien autobusu, jak tu jechaliśmy. To prawdziwe ludobójstwo.
- A wiesz, co z Amanda? - Young spytał o dziewczynę swojego kuzyna.
- Nie mam pojęcia, Tom. Cholera, a Michael jest po drugiej stronie oceanu... Co on tam musi przeżywać... - pomyślał Hamed.

Patrzyli w kierunku wschodnim. Z dymów płonącego miasta wyłoniła się biała kropka, która zbliżała się do nich i powiększała. To był prom. Kiedy już mogli go zidentyfikować, Tom uśmiechnął się. Logo Cerberusa znaczyło, że odebrali ich wiadomość.
- Biegnij po resztę do piwnicy! - krzyknął do przyjaciela, uśmiechając się. Hamed nie podzielał entuzjazmu, ale posłuchał i wszedł do domu. Prom wylądował kilkanaście sekund później, a ze środka wyszedł żołnierz ubrany w biało-żółty pancerz. W ręku miał pistolet, który odbezpieczył wraz z zejściem z pokładu. Tom zaniepokoił się.
- Tom Young? Szeregowiec? - spytał żołnierz mało przyjaznym tonem. Jego głos był nieco zniekształcony wskutek działania specyficznego hełmu, który miał na głowie. Young podniósł do góry wyprostowane ręce.
- Tak, to ja. Fantastycznie, że dostaliście wiadomość. - Chciał kontynuować, ale żołnierz mu przerwał.
- Wskakuj do promu. Wiejemy, bo to cholerstwo nas rozwali. - Żołnierz był stanowczy.
W tej chwili na werandę domu wyszła cała grupa. Frank, Sara, babcia, Emily, Pavel i Hamed. Żołnierz zdziwił się.
- Chyba sobie jaja robicie. To, że na podwórzu macie autobus nie znaczy, że i nasz prom będzie za taki robił. Young, wsiadaj. Z resztą się żegnamy.
Sara i Frank spojrzeli na siebie z przerażeniem. Babcia podziwiała autobus. 132 często woził ją na bingo z przyjaciółką Heleną. Hamed starał się zachować kamienną twarz, a Pavel podszedł do przodu i zrównał się z Tomem.
- Musicie nas zabrać - powiedział. - To znaczy... Zabierzcie nas, przecież sami nie mamy szans!
- Mamy polecenie, by zadbać o Toma Younga - odrzekł członek Cerberusa. Chwilę później przyłożył prawą dłoń do ucha i kiwał głową, mówiąc cicho "cholera, dobra, Welsh". Musiał dostać jakąś wiadomość. - Macie iść tak, jak stoicie. Żadnego bagażu, zrozumiano?! - krzyczał.

Cała gromadka posłusznie weszła do promu, w którym ledwo się mieścili. W środku było już trzech innych żołnierzy i pilot.
- Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział Tom, patrząc się na żołnierza, z którym przed chwilą rozmawiał. Prom właśnie wzbijał się w powietrze. - Musimy lecieć do Londynu po trzy osoby.
Wszyscy pasażerowie promu spojrzeli się na niego ze zdziwieniem. Ledwo uniknęli śmierci, a teraz sami mają się pchać w jej paszczę? Żołnierzy zatkało na tyle, że nie byli pierwszymi, którzy odpowiedzieli.
- Wracać tam?! - Pavel był zszokowany. - Tom, oszalałeś! Po co ty chcesz wracać? Mamy wiać! Musimy wiać!
- Amanda i jej rodzice - odpowiedział, patrząc na Franka i Sarę. Obie rodziny przyjaźniły się od kilku lat. - Widziałem już dziś śmierć jednej dziewczyny... Amanda nie może zginąć. Michael by nam tego nie wybaczył. Lincoln Boulevard 21.
Żołnierze wciąż milczeli, patrząc po sobie. W końcu jedyny, który do tej pory się odzywał klepnął dwa razy w ściankę dzielącą ich od pilota, nakazując lot we wskazane miejsce.
- Jeśli przez ciebie zginiemy, to cię zabiję - powiedział, zdejmując hełm. Oczom wszystkich ukazał się facet w średnim wieku, brunet z kilkudniowym zarostem. Miał nieprzyjemne spojrzenie i wyraz twarzy, jakby cały czas coś intensywnie wąchał. - Będziemy tam za... - popatrzył na swój omni klucz - dziesięć minut. Macie zostać w promie. Trójka z nas wchodzi, zabiera tę panienkę i spieprzamy stąd.
- Idę z wami - powiedział Tom, wyciągając zza paska swój ciężki pistolet.
- Niezła armata, młody, ale to robota dla zawodowców. Masz zostać w promie i grzecznie czekać. Bez dyskusji. Jake, szybciej! - krzyknął w stronę pilota.

Hamed siedział cicho pomiędzy babcią, a Emily. Starał się nie patrzeć żołnierzom w oczy i nic nie mówić. Czuł się bardzo niepewnie.

*

Przez kilka minut lecieli nad płonącym miastem. Jedynym, który widział ogrom zniszczeń był pilot - Jake Welsh. Tylko on z załogi promu nie miał na sobie pancerza, który krępowałby jego ruchy. Welsh miał dwadzieścia cztery lata. Do Cerberusa wstąpił w okresie największego "boomu" rekrutacyjnego, czyli podczas walki ze zbieraczami. Organizacja miała wtedy najlepszy PR w swojej historii i wielu ludzi chciało pójść w ślady komandora Sheparda. Cerberus sprytnie lawirował po świecie polityki i chociaż nigdy oficjalnie nie potwierdził, że Shepard jest jego członkiem, to dla wielu było to oczywistością i tak z niewielkiej "szajki bandytów" - bo tak bywali postrzegani - Cerberus stał się wielką organizacją, która miała na koncie wiele legalnych i bardzo szlachetnych działań, niczym mafia w początkach dwudziestego wieku, kiedy zdarzało się, że najwięksi zbrodniarze Chicago, czy Nowego Jorku wspierali lokalne kościoły, organizacje społeczne i charytatywne, budząc tym autentyczną, ludzką sympatię. Podobnie działał Człowiek Iluzja, lider Cerberusa. Welsh skusił się. Za młodu marzył o karierze kierowcy wyścigowego, ale nie zdołał się przebić do ścisłej elity. Nie był w stanie wyżyć z nielegalnego ścigania się, więc wstąpił do Cerberusa od razu, gdy nadarzyła się sposobność. Teraz ręce delikatnie mu drżały, a w oczach odbijał się obraz kataklizmu i dramaty z ulic stolicy Anglii. W końcu zaczął obniżać poziom lotu. Zwolnił.

*

- Wchodzicie za trzy, dwa, jeden! - krzyknął, a prom otworzył swój bok. Trzech żołnierzy Cerberusa wyskoczyło na ulicę przed domem numer 21. Po ulicy grasowało kilku zombie. Tom widział, że nowi znajomi wcale nie są tak zaprawieni w boju, jak mówił ich dowódca. Otworzyli ogień do stworów, ale tylko "niemiły" trafiał. Ten, który został z Youngami w promie trząsł się ze strachu, a ręce miał mocno ściśnięte na karabinie. To musiała być jego pierwsza walka. Tom spojrzał w stronę domu Amandy. Budynek stał w płomieniach, a przez okno na drugim piętrze widać było zombie, który dopadł jakiegoś człowieka. Young nie wytrzymał, wyciągnął zza paska "Paladyna" i wybiegł w stronę domu. Żołnierz, który miał ich pilnować, nawet tego nie zauważył. Hamed i Pavel byli tak zaskoczeni, że nie mieli pojęcia, co robić.

"Niemiły" ubił dwa kolejne zombie. Na każdego zużył po kilkanaście pocisków. Jego dwaj towarzysze mieli większe problemy. Chybiali, a potwory biegły w ich stronę. W końcu jeden z nich wytrącił zadziwiająco zgrabnym ciosem broń żołnierzowi Cerberusa i złapał go za głowę, chcąc rzucić na ziemię. W tym momencie nadbiegł Tom, który z impetem wpadł barkiem we wroga, przewracając całą trójkę, włącznie z sobą samym. Wstał pierwszy. Oddał dwa szybkie strzały w głowę leżącego stwora. Uratowany żołnierz był zszokowany. "Paladyn" miał niesamowity odrzut i podczas szkoleń wielu jego kolegów miało powybijane stawy łokciowe po ćwiczeniach z tą bronią. Young strzelał tymczasem tak, jakby miał w rękach "Predatora", zdecydowanie słabszy pistolet. Niedoszła ofiara wyciągała rękę, aby wybawca pomógł mu wstać, ale ten nie zwrócił na to uwagi i niezwłocznie wbiegł do domu, w którym szalały płomienie. Tuż za progiem skoczył na niego kolejny stwór. Chłopak szczęśliwie uniknął ciosu, który skontrował, wyskakując do góry i wyprostowaną nogą atakując kolano wroga. Nauczył się tego na Sur'Keshu, ojczystej planecie salarian. Usłyszał chrzęst kości, a zombie upadł na podłogę. Jego noga zetknęła się z płonącą firanką i sam stanął w płomieniach, trzęsąc się spazmatycznie. Tom nie dobił go, pobiegł po schodach na górę. Na szczycie leżało ciało ojca Amandy. Miał skręcony kark i szramy na rękach. Widać było, że się bronił. To on był mordowany, gdy prom lądował na ziemi. Tom zaczął kaszleć, a kłęby dymu były już tak gęste, że uniemożliwiały swobodny oddech i ograniczały widoczność. Zapiął kurtkę pod samą szyję i nałożył sobie jej szczyt na nos. Idąc do przodu, skulił się, aby nie wdychać dymu. Wiedział, że najwięcej tlenu zostało przy samej podłodze.

Dotarł do drzwi. Próbował otworzyć, ale były zamknięte.
- Amanda! Amanda! - krzyczał, waląc w nie pięścią i kopiąc nogami.
- Michael?! - padła odpowiedź po chwili ciszy.
- Bogu dzięki! Tu Tom. Żyjesz, otwórz drzwi! Uciekamy stąd!
Chwilę później Amanda otworzyła drzwi. Była ubrana w prostą, zieloną sukienkę za kolana. Jej wargi trzęsły się ze strachu.
- Mój tata... On tu był. Kazał mi się zamknąć.. i wtedy ten potwór... Gdzie jest tata? Gdzie Michael? - pytała młoda dziewczyna. Nie widziała, że jej ojciec leży kilka metrów obok. Martwy.
- On... Chyba uciekł... - Nie chciał jej mówić prawdy. Liczył na to, że dym przysłoni zwłoki i zejdą na dół. Bał się, że dziewczyna spanikuje. Zdjął z siebie kurtkę i zarzucił Amandzie na głowę. - Chodź, musimy iść. Zaraz będziemy bezpieczni.
- Ale tata... Mama nie żyje. Dopadły ją na podwórku, tuż przed domem. - Zaczęła płakać.

Przylgnęła do Toma. Ten złapał ją pod ramię i ostrożnie wyprowadzał. Wokoło buchało coraz więcej płomieni. Po czołach obojga spływał strumieniami pot. Young starał się niepostrzeżenie minąć ciało ojca Amandy. Udało mu się. Kiedy zeszli na dół, Tomowi zrobiło się słabo. Nie miał już czym zasłonić ust, krztusił się coraz mocniej. Kiedy widział już drzwi wyjściowe, zemdlał z braku tlenu. Dziewczyna próbowała go podnieść, ale nie miała dość siły.

*

Ocknął się na promie. Hamed i Pavel siedzieli tuż obok, dlatego pierwsi to zauważyli.
- Obudził się! No w końcu! - krzyknął Pavel.
"Niemiły" wstał ze swojego miejsca i przyklęknął nad Tomem, mówiąc:
- Nie posłuchałeś się rozkazu, gówniarzu. Nie rozstrzelam cię za to tylko dlatego, że jakimś cudem ocaliłeś jednego z naszych.
Tom rozejrzał się po promie i westchnął z ulgą. Amanda siedziała przytulona do Franka Younga. Patrzyła się tępo w podłogę.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Tom.
Jake Welsh, pilot promu, wyszedł w tym momencie zza sterów.
- W kosmosie - powiedział. - W końcu mogę odetchnąć. Niech autopilot troszkę się narobi. Niezła akcja, Young.
- Nie komplementuj go za lekceważenie poleceń - burknął "Niemiły" - bo mu to wejdzie w nawyk. W Cerberusie liczy się dyscyplina.
- Co by nie mówić, ale on właśnie uratował Johna, Kyle.
- Mówiłem ci już miliard razy, żebyś zwracał się do mnie stopniem i po nazwisku.

Jake Welsh skrzywił się. Czasem denerwował go całkowity brak poczucia humoru dowódcy. Sięgnął do schowka wbudowanego w ściankę promu i wyciągnął butelkę z wodą. Usiadł obok Toma, który właśnie z pozycji leżącej przeszedł w siedzącą i obaj oparli się o ścianę. Young spojrzał na pilota i powiedział:
- Czekaj, jesteśmy w kosmosie? Gdzie my lecimy?
Welsh wziął dużego łyka i podał butelkę rozmówcy, odpowiadając na pytanie:
- Do jedynego bezpiecznego miejsca w tym całym burdelu zwanym galaktyką.
- Czyli gdzie? - pytał zniecierpliwiony Tom.
- Cerberus organizuje ośrodek dla uchodźców wojennych. Jest z dala od istotniejszych układów, więc Żniwiarze długo tam nie dotrą - mówił pilot promu. - Lecimy na Horyzont, do "Sanktuarium".