niedziela, 28 grudnia 2014

TES - "Taki Los" - odcinek XI

TAKI LOS

ODCINEK XI

                                                                    DARELION

Odcinki - Poprzedni - Następny
 I

Ogień w kominku niewielkiej chałupy na podgrodziu powoli przygasał. Elfka w szarej sukni chwyciła dwa kawałki drewna i dorzuciła je do na wpół zwęglonej reszty. Płomień buchnął w górę, pozwalając Endoriilowi rozejrzeć się po domostwie. Jego dwaj nowi znajomi, Baelian i Neven, nazywali to miejsce "zamkiem podgrodzia", co zupełnie kłóciło się z tym, co teraz widział. W środku pokrytego strzechą domu znajdowały się trzy pomieszczenia; główny pokój, w którym się teraz znajdowali, sypialnia i kuchnia połączona z jadalnią. Widział kilka glinianych dzbanów, dwa półmiski pełne owoców, skromne drewniane meble, w skrócie - nic imponującego, chociaż w porównaniu z resztą bosmerskiej osady i tak robiło wielkie wrażenie.  Elfka podeszła do siedzącego przy stole Endoriila i chciała nalać herbaty do ustawionego przy nim kubka, lecz mąż wstrzymał ją:
- Ellen, zostaw nas - powiedział, zmarszczywszy brwi i chwycił ładnie zdobiony kandelabr ze świecą. Następnie podszedł do jednej z szuflad i wertował jakieś dokumenty, przypuszczalnie listy. W kącie pomieszczenia od samego początku stał nieprzyjemny z twarzy Bosmer. Miał skrzyżowane ręce i wpijał w gościa swój podejrzliwy wzrok. Endoriil domyślał się, że jest kimś w rodzaju ochroniarza Dareliona.

Darelion - elf, z którym miał współpracować i który kilkadziesiąt minut wcześniej mógł stać się ofiarą zamachu, który Endoriil i jego nowi towarzysze udaremnili. Teraz, po kąpieli, ubrany był w zwykłą brązową koszulę, a jego wilgotne włosy opadały na ramiona, zostawiając mokre ślady na ubraniu. Przeglądał dokumenty w ciszy, upewniając się tylko, że jego żona poszła do kuchni.
- Miło was poznać - powiedział drętwo Endoriil, chcąc przełamać lody. - Niedawno tu przybyłem, ale od razu widzę, że sporo się dzieje.
- Milcz - przerwał mu Darelion. - Milcz. Nie wiem, kim jesteś, ale Y'ffre mi świadkiem, że zaraz się dowiem. Przysiągłbym, że znam twoje imię. Najpierw jednak powiedz mi, co wiesz o tym zamachu.
- Absolutnie nic - Endoriil rozłożył bezradnie ręce. - Byliśmy tak samo zaskoczeni jak ty. Na szczęście daliśmy im radę.

Darelion był roztrzęsiony, chociaż nie chciał, by to było widoczne. Próbował poskładać fakty do kupy. Był na spotkaniu z jarlem i królową Astarte, a chwilę po opuszczeniu miejskich murów ruszyli na niego mordercy. Ich cel był jasny - nie mieli go zastraszyć, nie mieli go okaleczyć, mieli go zabić i to publicznie, wysyłając innym wiadomość. Nie wiedział jednak, kto chce tę wiadomość dostarczyć i jak dokładnie ona brzmi, ale nie da się ukryć, że martwy lider bosmerskiego podgrodzia, wykrwawiający się w bramach Whiterun, zrobiłby wrażenie na wszystkich. Jego gość, nowo przybyły Bosmer o rdzawych włosach, był poza podejrzeniem - w końcu jego strzała uratowała życie Dareliona niemal w ostatniej chwili. Jednak od chwili usłyszenia jego imienia Darelion poczuł jakąś złość, dziwną, podświadomą. Wiedział, gdzie zajrzeć. Otworzył górną szufladę regału. Podczas wojny domowej w Skyrim nie był byle kim, a szanowanym posłańcem, sługą burmistrza Arenthii, osobą, która była odpowiedzialna za korespondencję i dostarczanie listów z północnego Valenwood przez Cesarstwo, aż po Skyrim. Nie była to może zaszczytna funkcja, ale miał dostęp do wielu informacji, z których niemal wszystkie przekazywano mu ustnie. Większość wiadomości wylatywała mu z głowy od razu po ich dostarczeniu, ale jeśli wieści w jakikolwiek sposób dotyczyły jego klanu - Hjoqmer - wtedy je spisywał i chował. Po chwili nerwowego przetrząsania szuflady znalazł to, czego szukał.

- Oto lista - powiedział, rozwijając nieco wyblakły zwitek papieru. - Aerkin, Marius, Valerian, Endoriil. Kojarzysz te imiona, przybyszu?
- Oczywiście, że kojarzę - odrzekł po długiej chwili przenikliwej ciszy. - To lista poruczników skazanych na śmierć przez Altmerów podczas ich przejęcia władzy w Woodmer, moim klanie. Jestem na tej liście. Skąd to masz?
Gbur spod ściany powolnym ruchem dłoni wyciągnął miecz do połowy pochwy, odbijając światło płomieni klingą. Stróżka potu ściekła po skroni Endoriila.
- To nie ja mam tu odpowiadać na pytania - odpowiedział Darelion i usiadł na krześle naprzeciw swego rozmówcy. - Ale myślę, że wystarczy, że powiem jedno. Jestem z Hjoqmer.
Endoriil przełknął ślinę. Klany Hjoqmer i Woodmer były rywalami. Konflikt między obiema grupami był tak stary, że nikt nie pamiętał już, o co dokładnie poszło, ale nienawiść to coś, co często przechodzi z pokolenia na pokolenie. Już od dziecka mówiono Endoriilowi, że Hjoqmer to wrogowie i nie można im ufać ani się z nimi bratać. Skąd on ma tę listę? - myślał. I co zamierza zrobić? Do jakich on doszedł wniosków? Z natłoku myśli wyrwał go głos Dareliona:
- Chyba kojarzysz... Na pewno kojarzysz, Woodmerczyku. Jak można nie kojarzyć. Nasi przodkowie wzajemnie się mordują od tysiąca lat, a może i dłużej. I wiesz, w sumie wrosło to w nasze klany, stało się czymś w rodzaju tradycji. W ostatnich latach ginęło mniej osób z obu stron. Nasza starszyzna myślała nawet o swego rodzaju sojuszu z wami. I wielu się z nimi zgadzało. Chcieliśmy wyciągnąć do was rękę. I jak odpłaciliście? No, powiedz, jak?

Mordem - odpowiedział sobie w myślach Endoriil. Ale to nie ja. Mój przyjaciel, Halen, przejął władzę w Woodmer, wymordował starszyznę, a mnie i pozostałych poruczników z listy chciał wygnać, a przynajmniej tak mówił. Altmerowie, z którymi się dogadał, mieli jednak inne plany - chcieli zabić myśliwych. Nie wszystko poszło jednak po ich myśli.
- To nie tak! - krzyknął. - Naprawdę nie tak!
- A jak?! - grzmiał Darelion, walnąwszy pięścią w stół. Złość w nim wrzała. - Martwi! Kobiety, dzieci, wszyscy! Ja i moja rodzina żyjemy tylko dlatego, że nas tam nie było! Misja dyplomatyczna do Skyrim, to mnie ocaliło! Mnie i kilku moich ziomków!
Na te słowa gbur spod ściany zacisnął mocniej pięść na rękojeści swego miecza. Wtedy z sypialni wyjrzała mała dziewczynka, kilkuletnia blondyneczka, mówiąc delikatnym głosikiem:
- Tato. Nie krzycz na pana. Nie lubię, jak krzyczysz.
- Ellen! - Darelion uniósł głos. Żona weszła do salonu. - Weź, proszę, Lamię na spacer. Nie chcę, żebyście tu teraz były. Daren - skinął głową w stronę gbura - pilnuj ich.
Żona i córka - kto by się spodziewał, myślał Endoriil, gdy został sam z gospodarzem. Ten Bosmer nawet nie wie, jakie ma szczęście, że jego najbliżsi przeżyli i są u jego boku. Po tym, co powiedział mu Faridon żona i córka to ostatnie, czego oczekiwał w domu Dareliona.
- Jeśli je tkniesz, zabiję cię - powiedział Darelion, odetchnąwszy głęboko. - Przysięgam na wszystkich bogów, zabiję. A teraz kontynuujmy...
Chwila ciszy przeciągała się. Endoriil nie miał pojęcia, co mówić. Jego rozmówca znów odetchnął i wstał od stołu. Ruszył w stronę kuchni.
- Wina? - spytał, ale wcale nie czekał na odpowiedź. Chwycił dwa kubki, spory dzban i wrócił do stołu, nalewając trunek dla obu.
Woodmerczyk chwycił gliniane naczynie i zwilżył gardło. Hjoqmerczyk zrobił to samo, wpatrując się w swego gościa. W końcu zaczął mówić:
- Długo mieliśmy was za bohaterów, was czterech z tej listy. Dotarły do mnie wiadomości... Byłem posłańcem, kurierem i koledzy przynosili mi wszelkie informacje na temat Hjoqmer, miejsca, gdzie się urodziłem i gdzie miałem zostać członkiem starszyzny, gdy nabędę doświadczenia w Arenthii. W końcu dostałem informacje o rzezi mojego klanu... Wśród tych strzępków informacji była lista nazwisk poruczników Woodmer, którzy sprzeciwili się rozkazom tego sukinsyna Halena. Byłeś na tej liście. Mieliśmy was więc za bohaterów, tych, którzy postawili się Altmerom i Halenowi, za co spotkała was kara, stryczek w lesie Frangeld. W związku z tym nasuwa mi się jedno, niezwykle ważne pytanie. Czemu żyjesz, kiedy nie powinieneś, Endoriilu? Czemu?

Endoriil jeszcze raz wychylił kubek z czerwonym winem, po czym odpowiedział:
- Frangeld. Na pewno znasz legendy. Byłem o krok od śmierci. Stamtąd się nie wraca, ale przeżyłem. To, co tam się działo... Słuchaj, nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Wszyscy inni zginęli. Altmerscy żołnierze również.
- Chcesz mi wmówić - parsknął Darelion - że sam zabiłeś całą eskortę? Pluton egzekucyjny?
- To był las, nie śmiej się. Mówiłem, że trudno to pojąć. Do dziś nie rozumiem, co się stało. Co kilka dni dręczą mnie koszmary. Ciągle wraca w nim las, cmentarz, krzyki.
- Bujdy. Jesteś szpiegiem Altmerów? - gospodarz spytał wprost.
- Jak śmiesz tak mówić?! - teraz Endoriil się wzburzył. - Moja ciotka i jej dwoje dzieci zginęli w Woodmer podczas ataku Altmerów. Myślisz, że tylko Hjoqmer ucierpiało?! W Woodmer zginęły dziesiątki, może nawet setki. Wymordowali naszą starszyznę! Widziałem ciała z poderżniętymi gardłami. A Halen... Halen był moim przyjacielem. Prędzej sam bym się zabił, niż służył Dominium. Nienawidzę ich!
Darelion zamilkł na chwilę, przyglądając się oczom rozmówcy. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nagle zmieniły barwę na głęboką czerwień.
- Teoria ze szpiegiem i tak nie trzyma się kupy - rzekł Darelion i ułożył sobie włosy w kuc, wiążąc je rzemieniem. Znów nalał wina. Woodmerczyk i Hjoqmerczyk zaczęli rozmawiać.

                                                                               *

Pełna sakiewka, którą znaleźli przy jednym z niedoszłych zabójców Dareliona, leżała na stole. Bosmer przyglądał się jednej z monet. Obaj w międzyczasie popijali wino.
- Te septimy są bite tutaj, w Whiterun. Mennica nowo założonego banku. Monety są równe, zupełnie nieoberżnięte...
Endoriil przyglądał się, ale nie nadążał za wnioskami gospodarza. Sam pieniędzy użył po raz pierwszy w Laanterii, gdy kupował swą czarną koszulę. Nie wiedział, do czego można dojść zwyczajnie je oglądając. Darelion to dostrzegł.
- Nieoberżnięte, czyli świeże, nieużywane - objaśnił, przeglądając kolejne monety. - Wszystkie ledwo wybite. Pochodzą bezpośrednio z banku, nie były w użytku.
- To znaczy, że zapłacił im ktoś z banku, albo ktoś powiązany z mennicą? - Endoriil zaczął nadążać. - Co wiesz o tym banku?
- Ha, widzę, że zdarza ci się myśleć. Bank jest nowy, a Bosmerów nie wpuszcza się na teren miasta. Nawet mnie. Czyli nie wiem nic, ale cholernie chętnie się dowiem.
- Pomogę ci.
- Będziemy musieli włamać się do miasta. Jak nas złapią, to co najmniej wychłoszczą - ostrzegł go Darelion. - W najgorszym razie zamkną na długo w lochach. Nie wiem, jak się niepostrzeżenie wkraść do miasta. Ty ledwo przyjechałeś, więc nie spodziewam się, żebyś znał jakieś tajne przejścia...
- Ja nie, ale tak się składa - Endoriil uśmiechnął się szeroko - że poznałem kogoś, kto zna.

                                                                              *

- Wracając do poprzedniego tematu - kontynuował Darelion. - Gdy pierwszy raz trafiłem do Arenthii, rządziły tam miejskie elfy, już wtedy w dużej mierze przekupione przez Altmerów. Ale i tak wszyscy wiedzieli, że byli marionetkami szarej eminencji z Dominium. Miał na imię Lionel, dziwne imię, wiem. To on był dyplomatą, który łaził po klanach i prowadził te śmieszne przedstawienia, które nazywał negocjacjami. Z wiadomości wiem, że był też u was, więc to on dogadał się z Halenem. W Arenthii rządził razem z synem, niejakim Bognarem. Oczywiście, do czasu rzezi w puszczach i przewrotu w mieście, rządzili z tylnego siedzenia, a burmistrz był tylko ich marionetką. Spodziewam się, że teraz nie potrzebują już pozorów. Nie mieli zamiaru dawać mi poważnej roboty, bo i tak nawet mnie nie kojarzyli. Nie uczestniczyłem w żadnych ważnych naradach, spotkaniach ani niczym podobnym, chociaż ustna umowa z moją starszyzną była inna. Ale burmistrz był zbyt zajęty lizaniem tyłka Lionela, żeby w ogóle pamiętać o przestrzeganiu umów. Więc on i jego podwładni chcieli mnie upokorzyć, mnie, leśnego elfa, który marzył o czymś wielkim. Kazali mi się uczyć tak znienawidzonej przez nich jazdy konnej, szkolić się na kuriera. Wiedziałem, że chcą mnie zgnoić, ale taki już jestem. Chcę być najlepszy we wszystkim, co robię. Więc na przekór wszystkiemu nauczyłem się jeździć, nawet mi się to spodobało, i byłem najlepszym kurierem. W końcu zaczęli mnie wysyłać do Cesarstwa i Skyrim. Przypadek sprawił, że byłem właśnie tu, kiedy Altmerowie zaczęli robić czystki w puszczach Valen. - Tu przerwał i dolał wina do obu kubków. Endoriil milczał, popijając. - W pośpiechu zebrałem wszystkie oszczędności, kupiłem tę chałupę i zostawiłem mojego pobratymca, Darena, już go poznałeś, by pilnował mojego nowego domu. Sam ruszyłem czym prędzej po żonę i córkę. Miałem szczęście, bo były w Arenthii, gdzie w przewrocie skupili się na najważniejszych Bosmerach, którzy mogli pokrzyżować plany Dominium. One były tylko rodziną nic nie znaczącego leśnego elfa, nieistotnego kuriera. Przeżyły. Od tego czasu jesteśmy tu, a ja stałem się kimś w rodzaju szefa tej naszej bosmerskiej zgrai, która rośnie z dnia na dzień.

- Wiesz, szczerze ci powiem - Endoriil w końcu się odezwał - że podgrodzie nie robi dobrego wrażenia. Dobrze byłoby to zmienić.
- Ta... Zdaje się, że już zacząłeś. Co ty tam wymyśliłeś? Polowania? Darmowe mięso? Baelian i Neven, ha. Chcieli mi ukraść miecz, wiesz?
- Obiło mi się o uszy. Wydają się nieokrzesani, ale mają dobre serca.
- Może i tak, Woodmerczyku. Sądzisz, ze jako wódz powinienem zrobić więcej?
- Sądzę, że obaj możemy zrobić znacznie więcej.
- Wyjaśnij mi jeszcze jedną rzecz, doradzam szczerość. Miałem dzisiaj naradę z królową Skyrim. Kró-lo-wą - wyrecytował. - I ta kobieta wspomniała o nas dwóch jako dowódcach milicji bosmerskiej. Ledwo zjawiłeś się w mieście, jako byle jaki przybłęda, a sama koronowana głowa nobilituje cię takim zaszczytem. Powiedz mi, co jest grane? Ponownie radzę szczerość.
Endoriil postanowił powiedzieć prawdę. W końcu to wszystko mogło się wydawać podejrzane. Widocznie Faridon powiadomił już samą królową. Niesamowite - pomyślał elf. Królowa. Ciekawe, czy ją poznam?
- Kojarzysz jarla Vignara?
- Czy kojarzę? Woodmerczyku, ten stary zgred utrudniał nam do tej pory życie jak tylko mógł. Ale dziś, na spotkaniu z królową, jakby zmienił front, dziwne...
- Chyba wiem dlaczego. I to będzie też odpowiedź na twoje pytanie, Hjoqmerczyku - odgryzł się. - Jeden z ludzi podległych Vignarowi jakimś cudem namierzył mnie. Nie pytaj jak, ale ledwo po przekroczeniu granicy zagadał do mnie w karczmie w Falkreath. Wiedział o mnie zaskakująco dużo. Wymienił ciebie jako mojego współpracownika i zasugerował, żebyśmy razem zrobili tu porządek. My i Granos.
- Ha, ten stary piernik powinien zrobić porządek w swojej zabałaganionej łepetynie. On się nadaje tylko do gadania do ciemnoty. W sumie to właśnie najczęściej robi, dlatego jest rozpoznawalny. Sugerujesz mi więc współpracę na zlecenie Vignara, czy tam jakiegoś jego sługi? Oni nic dla nas... - przerwał i przypomniał sobie spotkanie z królową i jarlem. - Punkt sanitarny, milicja bosmerska. Czy to element tego planu?
- Szczerze mówiąc nie wiem - odrzekł Endoriil. - Ale skoro nagle nastąpiła zmiana, to myślę, że tak. To pewnie element planu Faridona, bo tak nazywa się ten Nord.
- Nie podoba mi się to - Darelion skrzywił się. - Stalibyśmy się sługami Nordów i tego Vignara. Poza tym ten punkt sanitarny i danie nam broni... Obiecali, że dostaniemy broń. Jeśli zobaczę te rzeczy, to może uwierzę.
- Jesteśmy na ich ziemi, Darelionie. W niektórych kwestiach musimy się dostosować. Skoro zrobiono już pierwszy krok za nas, pora byśmy my zrobili kolejny. Na polowania mogę ruszać częściej. Neven i Baelian pewnie już szukają chętnych na kolejne wyprawy. Upolujemy więcej, niż będziemy w stanie zjeść. Wtedy moglibyśmy sprzedawać mięso miejskim kupcom. Futra, kości, wszystko. Moglibyśmy zacząć rozwijać to podgrodzie.
- Ja mogę z kolei wyznaczyć milicję. Znam tych Bosmerów, znajdziemy odpowiednich ludzi. Tworzą nam się poważne plany, Woodmerczyku. - Darelion ponownie dolał wina do obu kubków. Nawet się nie zorientowali, ale kończyli właśnie trzeci dzban, a ich mowa stawała się nieco bełkotliwa. - Umówmy się tak. Ledwo tu przybyłeś, więc będziesz drugim porucznikiem. Ja będę pierwszym, a do tego obejmę pieczę nad stadniną koni, o której mówiła królowa.
- Nad czym? - odrzekł Endoriil i czknął. - Stadnina? Konie? Grubo się mylisz, jeśli sądzisz, że będę się z tobą o to spierał.
Obaj mimowolnie zaśmiali się.
- Sam nie wiem - Darelion wzruszył ramionami. - Nazwij mnie złym Bosmerem, ale lubię konie. Lubię wiatr we włosach podczas pełnego galopu. Uwielbiam ten taniec końskich mięśni pod skórą.
- Powodzenia z szukaniem pomocników. Mało który Bosmer w ogóle podejdzie do konia na trzeźwo.
- Nie zapominaj, że mam tu kilku starych kurierów z Arenthii. Jest nas pięciu. Na pewno z radością wrócą do jazdy.
Drzwi domostwa otworzyły się. Najpierw wszedł gbur - Daren. Upewniwszy się, że sytuacja jest pod kontrolą, wpuścił Ellen i Lamię. Mała dziewczynka od razu podbiegła do taty.
- Tatusiu! Tatusiu! - krzyczała radośnie i rzuciła mu się na szyję. - Tam są panowie i oni budują coś, wiesz? Dla nas!
- Tak, złotko? No to chodź i pokaż tatusiowi.

Darelion uniósł córeczkę i podszedł do żony. Cała trójka wyszła przed dom, Endoriil stanął tuż obok nich. Grupa Bosmerów zebrała się wokoło miejsca, gdzie kilku rzemieślników wbijało w wykopane już doły drewniane bale. Kilku innych piłowało belki na mniejsze kawałki. Praca szła pełną parą. Darelion przekazał córkę Ellen i podszedł do jednego z Nordów.
- Co to jest? - spytał.
- Nie widzicie tamtej płachty z czerwonym krzyżem? - odrzekł niedbale zarośnięty Nord, przepoławiając kawał drewna piłą.
- Punkt sanitarny - powiedział Endoriil i uśmiechnął się.

                                                                                      II
PAŁAC JARLA, WINDHELM

- Muszę ci o czymś powiedzieć - powiedziała Astarte, królowa Skyrim, stojąc przy oknie i wpatrując się w odległe górskie szczyty,  owinięte malowniczymi chmurami niczym delikatnym szalem.
- Mów - odrzekł jej mąż, Ulfrik Gromowładny, król kraju Nordów. Wertował księgę przychodów królestwa.
- Na początek muszę cię przeprosić.
- Za co?
- Za to, o czym jeszcze nie wiesz, ale za chwilę sama ci się do tego przyznam. Tylko proszę cię, Ulfriku, nic nie mów, dopóki ja nie powiem wszystkiego, co mam ci do powiedzenia. Po prostu daj mi się wytłumaczyć, nie przerywaj mi i wysłuchaj mnie do końca.
- Zamieniam się w słuch - król wreszcie uniósł wzrok na małżonkę, odstawiając opasłe tomiszcze.
- Przeczytałam twoje listy. Przepraszam.
- Jakie listy?
- Te, które otrzymałeś od Vignara, dotyczące Bosmerów w Whiterun. Wiem, że nie powinnam czytać twojej prywatnej korespondencji. Sama nie wiem, co mnie wtedy podkusiło. Przepraszam. Nigdy więcej tego nie zrobię.
Ulfrik, nie spiesząc się, wstał z fotela, podszedł do drzwi komnaty i delikatnie je zamknął. Ściszył głos:
- Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze?
- Tak. Kiedy ostatnim razem byłam w Whiterun, to nie rozmawiałam z Vignarem jedynie o stadninie, ale także o Bosmerach. Postanowiłam im pomóc, więc przedstawiłam Vignarowi swój plan na poprawę sytuacji i nakazałam jego realizację.
- Co zrobiłaś? - ton władcy Skyrim wyraźnie się zmienił.
- To, co mówię. Rozkazałam Vignarowi...
- Rozkazałaś, jako kto?
- Jako jego królowa, oczywiście - odrzekła Astarte. Oddychała głęboko. Niedostrzegalnie dla męża zacisnęła prawą pięść.

Denerwowała się tą rozmową. Zrobiła, co uważała za słuszne, ale jej mąż mógł mieć i zapewne miał inne zdanie na ten temat.
- A dlaczego ja nic o tym nie wiem? - spytał z wyrzutem, skrzyżowawszy ręce.
- Postanowiłam powiedzieć ci o wszystkim później, ponieważ wiedziałam, że będziesz protestował.
- Jednym słowem, postanowiłaś rządzić moim krajem za moimi plecami?
- Naszym krajem, Ulfriku, i nie robiłam niczego za twoimi plecami.
- Nie? - spojrzał na nią wyzywająco, zadzierając głowę wysoko.
- No dobrze, może i zrobiłam coś za twoimi plecami, ale działałam w słusznej sprawie - mówiła czując, że ma mocne argumenty. Stres jakby z niej uchodził. Kontynuowała więc odważniej: - Po prostu wiedziałam, że ciebie te elfy nie obchodzą, ale tak się składa, że obchodzą mnie, rozumiesz?
- Chcę wiedzieć, co dokładnie zrobiłaś.
- Obmyśliłam plan, w myśl którego Vignar ma utworzyć dla nich punkt sanitarny i przydzielić do niego dwóch medyków.
- Vignar się zgodził?
- Nie przyjmowałam odmowy - powiedziała, przechylając głowę.
- Ha! - Ulfrik dobrze znał możliwości perswazyjne swojej żony. Najczęściej sam stawał się ich ofiarą. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, ale tylko na moment. - A skąd ci medycy otrzymują wynagrodzenie?
- No... Raczej ze środków państwowych.
- Raczej?
- No, wiesz - Astarte wpadła w zakłopotanie - to wyjątkowa sytuacja.
- Zdajesz sobie sprawę, że bezmyślnie obciążyłaś Skarb Państwa?
- Trochę go pewnie obciążyłam, ale...
- Nie ma żadnego ale! - zagrzmiał Gromowładny i uderzył pięścią w fotel. - Nie stać nas na utrzymywanie tej bosmerskiej hołoty!
- Jakie utrzymywanie?! Przecież nie kazałam im rozdawać darmowej żywności! Zapewniłam im tylko bezpłatną opiekę medyczną. Sami mogą pracować na swoje utrzymanie, mogą pracować dla naszej gospodarki i już zaczęli to robić, bo dałam im na to szansę.

Ulfrik odetchnął i zaczął gładzić swoją brodę.
- Poza punktem sanitarnym, co jeszcze wymyśliłaś?
- Milicję bosmerską. Nadzór nad nią oddałam dwóm wyjątkowo szlachetnym elfom i, żeby nie obciążać Skarbu Państwa, kazałam przydzielić im broń zalegającą w naszych magazynach.
- Słucham?! - krzyknął potężnie. - Dałaś elfom naszą broń?!
- Nie była nam potrzebna...
- Czy ty kompletnie zwariowałaś?! Na Talosa! Uzbroiłaś grupę imigrantów, w której przestępczość przekroczyła już wszelkie możliwe normy! Zbroisz elfy, które nas nienawidzą, są na naszej ziemi. I to w dodatku naszą bronią! I robisz to teraz, kiedy zagraża nam Thalmor i Cesarstwo! Ledwie utrzymujemy bezpieczeństwo naszych granic, Renegaci prowadzą partyzancką ofensywę się na Pograniczu, a ty dodatkowo rozbijasz nasze bezpieczeństwo wewnętrzne, nieomal zachęcając Bosmerów do zbrojnego powstania. Jakbyśmy mało mieli zamieszek i problemów!
Rozmowa wymykała się spod kontroli, przemieniała się w kłótnię. Astarte usiłowała ujarzmić gniew swojego męża, który sama wywołała. Kontynuowała łagodnym głosem:
- Ulfrik, ta milicja to tylko pięćdziesięciu elfów uzbrojonych w pałki i miecze marnej jakości. Tylko nie mów mi, że boisz się tej garstki.
- Ta garstka może napadać na podróżnych i rabować nasze dobra, tak samo jak inne grupy przestępcze, które często bywają mniej liczne.
- To nie jest grupa przestępcza, to milicja. Powołałam ją właśnie po to, by zmniejszyć przestępczość na bosmerskim podgrodziu. Oni mają świadomość, że żyją w brudzie, zarazie i biedzie. Sami są wyzyskiwani przez przestępców. Trzeba im... - Astarte zamyśliła się, szukając odpowiedniego słowa. - Fundamentu, zrębu organizacji, która dbałaby o nich i uporałaby się z bandytami. Dałam im taką możliwość.
- Po co mieszasz się do ich własnego podgrodzia?
- Bo to część naszego kraju? Kochanie, czy ty nie rozumiesz? Ci Bosmerowie nie są naszymi wrogami. Są ofiarami Thalmoru, tak samo, jak ty i ja.
- Ja nie jestem niczyją ofiarą, Astarte! - zagrzmiał Ulfrik i ponownie usiadł w fotelu. Schował głowę w dłonie. Tragicznie wspomnienia z czasów altmerskiej niewoli wracały.
- Wybacz mi to niefortunne sformułowanie - powiedziała i podeszła do niego, kładąc mu dłonie na głowie i ramieniu. Teraz mówiła cicho, nachylając się do jego uszu: - Chciałam tylko powiedzieć, że przeklęty Thalmor wypędził tych biednych Bosmerów z domów, wymordował im rodziny, pozbawił ich środków do życia. Oni nienawidzą Dominium tak samo jak my. Dlaczego nie mielibyśmy połączyć naszych sił?
- Oni nie są żadną siłą, Astarte... - głos Ulfrika znów był spokojny. - Są problemem. Od początku byli problemem osłabiającym Skyrim. Nie wygnałem ich i nie kazałem ich zabić, bo w przeciwieństwie do Vignara i kilku innych jarlów nie uważam, że elfy należy tępić, ale to nie znaczy, że zamierzam zapraszać do Skyrim rasę, która nami gardzi, a elfy, wyjąwszy kilka tolerancyjnych i światłych postaci, gardzą ludźmi. Zawsze nami gardzili i będą nami gardzić. I dlatego zawsze będą naszymi wrogami.
- Elfy? Ludzie? Zwierzoludzie? Co za różnica? Wszyscy jesteśmy umiłowanymi dziećmi Akatosha i Mary. Jesteśmy jednością! Kiedy wreszcie wszyscy pojmą, że jesteśmy jednością?
- Nigdy, Astarte. Ty nie widzisz różnic między elfami a ludźmi, ale inni je widzą. Świat nie zmieni się nagle tylko dlatego, że ty tego chcesz. Elfy zawsze walczyły z ludźmi, a ludzie walczyli z elfami. Tej wielopokoleniowej nienawiści nie wygasi kilka mądrych słów i parę miłosiernych gestów.

Astarte odeszła od męża w zamyśleniu i znów spojrzała w okno. W oddali dojrzała smoka szybującego między pokrytymi mgłą szczytami. Mogła bez obaw przyglądać się jego majestatowi. Od czasu, gdy Dovahkiin rozprawił się z Alduinem, smoki przestały dręczyć ludzi. Choć i od tego zdarzały się wyjątki. Królowa nie była naiwna. Znała historię wojen, zarówno tych państwowych, jak i między rasowych. Miała świadomość, że zaprowadzenie trwałego pokoju między zwaśnionymi od wieków stronami może być niemożliwe, ale dlaczego by nie spróbować? Dlaczego nie zyskać pewności? W razie powodzenia, Skyrim mogłoby być krajem jej marzeń. W razie klęski, jeśli Bosmerowie faktycznie chwyciliby za broń ze złych pobudek... Wolała nie myśleć o tym scenariuszu. Czy mogła popełnić błąd, dając elfom broń do rąk? Mąż zasiał w jej głowie ziarno niepewności. Ale co innego mogła zrobić? Musiała zrobić cokolwiek. Coś, co uważała za dobre. Bezczynność była jedną z rzeczy, których nienawidziła najmocniej.
- Jeśli jest tak, jak mówisz, to trudno. Nie obchodzi mnie to. Ja będę postępować słusznie, bez względu na konsekwencje.
- Jesteś królową Skyrim i zawsze musisz się liczyć z konsekwencjami twoich czynów, bo będą dotyczyć całego naszego ludu.
- Jestem człowiekiem honoru. - Teraz ona zadarła głowę wysoko i dumnie. Pod tym względem para królewska pasowała do siebie idealnie. - Zamierzam zawsze postępować szlachetnie i moralnie.
Ulfrik sięgnął po dzban z winem i nalał do srebrnego pucharu. Niezwłocznie wypił trunek.
- Chcesz postępować moralnie - powiedział, oblizując zwilżone winem wargi - to nie rób nic. Po prostu nic nie rób! Wtedy nie popełnisz żadnego błędu i nikogo nie skrzywdzisz.
- Mylisz się, Ulfriku. Nierobienie niczego jest najlepszym przepisem na popadnięcie w otchłań zła. A wiesz dlaczego? Ponieważ zło to obojętność. Zło wcale nie jest nienawiścią, jak twierdzą niektórzy. Jest obojętnością. Często mówiłeś mi, że w przeciwieństwie do swoich rasistowskich popleczników, nie prześladujesz elfów, Khajiitów i Argonian. Zgadza się. Ty po prostu ich ignorujesz. Nie zauważasz ich, traktujesz jak powietrze. Jesteś na nich obojętny. Jesteś obojętny na ich los. I to właśnie jest piekielnie niemoralne! Obojętność jest tysiąc razy gorsza od nienawiści!
- Doprawdy? - król uniósł brwi. - Skoro obojętność jest gorsza od nienawiści, to może powinienem zabić Bosmerów, zamiast pozostawić ich samych sobie? Co o tym sądzisz? Powinienem ich zabić?

W komnacie zapanowała ciężka cisza. W wyobraźni Astarte pojawił się obraz hipotetycznej rzezi na bosmerskim podgrodziu. Obraz setek elfów, w tym kobiet i dzieci, bezlitośnie mordowanych na rozkaz jej męża, bądź jarla Vignara, który zapewne przyklasnąłby takiemu rozwiązaniu.
- Gdybyś ich zabił - odpowiedziała cicho - to nie byłaby to zbrodnia popełniona w nienawiści. To byłby akt wyrachowanej i zimnej obojętności. Pozbyłbyś się problemu w najbardziej zimny i wypruty z emocji sposób, jaki tylko jest możliwy. Nie mógłbyś ich zabić z nienawiści, ponieważ nie masz ich za co nienawidzić.
- Tak sądzisz?
- Oczywiście. Jesteś zbyt mądrym człowiekiem, by tak jak niektórzy idioci wierzyć w wyższość ras ludzkich i uznawać wrodzoną niemoralność elfów. Nie możesz ich nienawidzić za to, że są elfami.
- Nie, nie wierzę w wyższość jakiejkolwiek rasy, ale nie lubię patrzeć na elfie twarze - mówiąc to, skrzywił się i zacisnął dłonie na srebrnym naczyniu. - Czy muszę ci mówić dlaczego?
- Nie musisz. Rozumiem. Przykro mi, kochanie. Chciałam pomóc tym Bosmerom i tobie i zrobiłam to. Wszystko będzie dobrze, po prostu mi zaufaj.
- Ufam ci, słońce - odrzekł po kilku sekundach namysłu. - Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego ty nie ufasz mi.
- Dlaczego twierdzisz, że ci nie ufam?
- Czytanie mojej prywatnej korespondencji i ukrywanie przede mną prawdziwego motywu podróży do Whiterun raczej nie świadczy o zaufaniu. Nie uważasz?
- Gdybym powiedziała ci, co zamierzam, pozwoliłbyś mi działać?
- Nie pozwoliłbym ci zbroić Bosmerów, ale na punkt sanitarny z pewnością bym się zgodził. Ostatnim, czego teraz potrzebujemy w naszych miastach jest zaraza. Mogłaś ze mną o tym porozmawiać.
- Ty też mogłeś ze mną o tym porozmawiać. Dlaczego nie powiedziałeś mi, co dzieje się w Whiterun? Dlaczego o niczym nie wiedziałam?
- Uznałem, że nie jest to sprawa na tyle ważna, by cię nią niepokoić.
- Słucham? Setki przymierających głodem elfów, to nie jest ważna sprawa?! I ty śmiesz zarzucać mi, że działam za twoimi plecami? A sam, co niby robisz? Nie mówisz mi o naszych problemach, o sytuacji naszych poddanych, nie liczysz się z moim zdaniem i nigdy nie masz dla mnie czasu!
- Więc to wszystko, jak zwykle, moja wina?!
- A żebyś wiedział, że to twoja wina! - uniosła się Astarte, iście po królewsku. - Pozwoliłam się zamknąć w twoim pałacu jak w klatce. Trzymam się z dala od skandali, by nie osłabiać twojego prestiżu. Nie podróżuję, nie walczę, nie poszukuję nowych przygód i nie morduję Thalmorczyków. Umieram z nudów w twojej ukochanej Wschodniej Marchii, która jest dla mnie stanowczo za zimna. Rezygnuję dla ciebie ze wszystkiego, co sprawia mi satysfakcję, a ty zostawiasz mnie tu samą na całe dni i wieczory. Omawiasz sprawy tego kraju z Galmarem i Jorleifem i szeregiem innych osób, ale nie ze mną.
- Nieprawda. W wielu sprawach zasięgam twej rady.
- Trzeba było się mnie poradzić również w tej sprawie. Nie powiedziałeś mi nic o Bosmerach, bo wiedziałeś, że będę chciała im pomóc i ze wszystkich sił chciałeś mi to uniemożliwić. Jak możesz twierdzić, że mi ufasz?
- Bądź rozsądna. Gdyby było tak, jak mówisz, nie pozwoliłbym ci jechać do Whiterun. Naprawdę nie wiedziałem, że sprawa Bosmerów jest na tyle poważna, że w ogóle zwrócisz na nią uwagę.
- Trudno nie zwrócić uwagi na setki brudnych i przymierających z głodu elfów pod murami miasta.
- Nie wiedziałem, jak to wygląda. Sądziłem, że Vignar przesadza, znam go od lat. Zresztą, nadal nie wiem, jak to naprawdę wygląda.
- Mogę ci opowiedzieć.
- Nie trzeba, kochanie. Pojedziemy razem do Whiterun. Zobaczę tych Bosmerów na własne oczy i sam ocenię, czy zasługują na pomoc, której im udzieliłaś.
- Dobrze, pojedziemy do Whiterun, ale dopiero za jakiś czas. Teraz muszę odwiedzić Akademię Magów. Dostałam list od Tolfdira. Podobno wydarzyło się coś niezwykłego i pragnie to ze mną omówić. Sam doskonale wiesz, że Tolfdir nie pała miłością do władzy, więc w istocie musiało wydarzyć się coś dużego. Wyjeżdżam jutro. Wrócę najdalej za dwa, trzy dni.
- Więc pojadę do Whiterun sam.
- Nie, chcę jechać z tobą. Nie chodzi o to, że ci nie ufam, tylko... Mam już tego dość, że cały czas się mijamy. Wiem, że masz wiele spraw na głowie, ale, na Otchłań, nie jesteś tylko królem Skyrim, jesteś również moim mężem! Brakuje mi ciebie. Poza tym Vignar nie okazuje mi nawet odrobiny należnego szacunku. Sam mówiłeś, że jeśli jarlowie mnie nie szanują, to mają się mnie przynajmniej bać. Vignar już chyba zaczął się mnie bać i niech boi się dalej. Niech boi się nas obojga, a nie tylko ciebie.
- Ha, ha, moja żona! - Ulfrik uśmiechnął się szeroko. - Dobrze, pojedziemy do Whiterun razem, po twoim powrocie z Akademii. Mam nadzieję, że do tego czasu Bosmerowie nie zorganizują zbrojnego powstania.
- Nie obawiaj się, kochanie. Oni są wrogami Thalmoru, a nie Skyrim.
- Może nie są wrogami Skyrim, ale czy będą przyjaciółmi? Hm... Być może mam dla nich zadanie, które będzie w stanie udzielić nam odpowiedzi na te pytania.
- Jakie zadanie, kochanie?
- Nie ma co teoretyzować. Przyjrzymy się, czy zrobili postępy od twojej wizyty, sama pomożesz mi to ocenić. Będę liczył na całkowitą szczerość. Jeśli faktycznie są zaradni, to wtedy porozmawiamy i może, kto wie, faktycznie się do czegoś przydadzą.

KONIEC ODCINKA JEDENASTEGO

SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków

niedziela, 9 listopada 2014

ME - Siła Wiary - odcinek VI

SIŁA WIARY
ODCINEK VI
Odcinek - Poprzedni - Następny

Dzień przesłuchania komandora Sheparda, 2186, Vancouver.

Samolot z brytyjskimi dziennikarzami wylądował w Kanadzie późnym popołudniem, a od razu po zakwaterowaniu się w zarezerwowanych hotelach, przedstawiciele mediów ruszyli w Vancouver w poszukiwaniu materiału. Niektórzy od razu poszli pod centralę Przymierza i zbierali opinie ludzi, którzy oczekiwali z niecierpliwością na przesłuchanie, a inni szukali osób powiązanych z komandorem w nadziei na ekskluzywny wywiad. Od początku całej sprawy istniały dwie grupy ludzi między którymi niejednokrotnie dochodziło nawet do rękoczynów. Decyzja władz Vancouver, aby do ustabilizowania sytuacji posłać policję, była więc uzasadniona i ciepło przyjęta przez okolicznych mieszkańców. Dziennikarz i operator "London Daily" mieli rezerwację w hotelu nieopodal doków Przymierza. Rozpakowali się i podczas gdy Michael szykował się do drogi, Robert rozsiadł się na łóżku, poprawił swoje dredy, oparł wygodnie o ścianę i zapalił skręta.
- Ach, w końcu. Te przepisy linii lotniczych są nieżyciowe. Co jest złego w zapaleniu na pokładzie? - powiedział, biorąc pierwszego bucha.
- Robert... Nie sądzisz, że powinniśmy zbierać materiał? Iść w miasto, szukać poszlak? - odrzekł Michael, nieco zirytowany beztroską kolegi.
- Przyjaciele mówią na mnie RR. Reggae Robert. Usiądź, bracie, zrelaksuj się. - Wypuścił z ust sporą porcję dymu i wyciągnął dłoń ze skrętem w stronę kolegi.
- Dzięki, RR - Young odmówił gestem dłoni - musimy iść. Już wieczór, przesłuchanie jest jutro w południe, a my nie mamy nic. Konkurencja nie śpi. Latają już jak sępy nad padliną i robią wywiady, filmy i całą resztę. Nie powinniśmy się teraz relaksować...
RR zgrabnie zeskoczył z łóżka, podszedł do okna i uchylił je, jakby nie słysząc partnera.
- Wiesz, dlaczego jestem najlepszym operatorem "London Daily"? - spytał, a ostatnie promienie słońca oświetlały jego twarz. Po chwili odpowiedział sam sobie: - Bo Jah jest ze mną. Widzę, że i ty wierzysz w Boga.
Michael spojrzał w dół. Cały czas miał na szyi prezent od ojca - łańcuszek z wizerunkiem Chrystusa.
- Sam nie wiem, czy wierzę, Robercie. To bardziej prezent od ojca, niż symbol mojej wiary.
- Nieistotne. Boży symbol wisi ci u szyi. Jah jest z nami, bracie. Materiału będzie pod dostatkiem, sam ukaże się o odpowiedniej porze. Zrelaksuj się. - Znów wyciągnął dłoń ze skręcaną własnoręcznie trawką i uśmiechnął się niesamowicie szeroko, pokazując nieskazitelnie białe zęby.

Michael delikatnie się zaśmiał, chwycił skręta i pociągnął.

*

Następnego dnia Michael obudził się około dziesiątej. Przesłuchanie miało rozpocząć się o dwunastej, a Roberta nie było w pokoju. Młody Young zdenerwował się. Wziął szybki prysznic, ubrał się, chwycił dyktafon i wybiegł z hotelu. Próbował zadzwonić do swojego operatora, ale ten nie odbierał. Hotel, w którym się zatrzymali, był elementem większego kompleksu turystycznego, z którego często korzystały rodziny oficerów Przymierza. Lokalizacja była dość malownicza, jak na okolicę: przy dokach, na wzgórzu, które kwitło zielenią. U jego podnóża, odbitym światłem słonecznym błyszczało błękitne, sztuczne jezioro. Naokoło, na planie niemal idealnego koła, stały białe budynki kompleksu, najwyżej pięciopiętrowe. Na środku zbiornika wodnego była platforma, na której mieściła się restauracja o nazwie "Wyspa Nadziei". Tuż obok samej knajpki był niewielki skwer z kilkoma drzewami. Michael dostrzegł tam Roberta, który siedział w cieniu i kiwał głową w rytm muzyki, nie otwierając oczu. Young podbiegł tam co tchu.
- RR! Co ty tu, do jasnej cholery, robisz?! - krzyczał, łapiąc kolegę za ramiona i trzęsąc nim aż słuchawki wypadły mu z uszu. - Przecież za niecałe dwie godziny przesłuchanie. Nie wiem, jakim cudem jesteś najlepszym operatorem w firmie, ale zachowując się w ten sposób niedługo stracisz to miano. Nie wiem, jak tobie, ale mi zależy na pracy w "London Daily".

Czarnoskóry Robert słuchał cierpliwie wszystkich uwag swojego kolegi. Do tej pory znał Michaela tylko z widzenia, czasem mijali się w redakcji podczas wypełniania swoich obowiązków. Nigdy nie widział go tak zdenerwowanego. W końcu Young przestał mówić. RR tylko na to czekał.
- Chill, bracie. Mówiłem, że Jah nas poprowadzi. Czekałem tu na ciebie. Spójrz tam - powiedział, wskazując palcem na wielki parasol w restauracji "Wyspa Nadziei". Pod nim siedział, w charakterystycznej czapce, porucznik Jeff Moreau, a obok niego ładna brunetka. Moreau to nikt inny jak Joker, pilot SSV Normandii, fregaty Sheparda. - Twój materiał czeka kilka metrów stąd, Young. Walcz, bracie - skończył RR, mrugając lewym okiem i pokazując swój śnieżnobiały uśmiech.
Michael nie wierzył w swoje szczęście. Bóg pomógł, czy nie, to było nieważne. Niezwłocznie podszedł do pary siedzącej przy niewielkim stoliku. Przypadkiem usłyszał końcówkę rozmowy.
- Poruczniku Moreau. Naprawdę chciałabym, żebyśmy współpracowali. Dostosowywanie Normandii jako centrum dowodzenia admirała Andersona odbyłoby się znacznie szybciej, gdyby pan współpracował - mówiła młoda brunetka.
- Traynor, bo tak masz na nazwisko, tak? - odpowiedział Joker. - Przesłuchanie jeszcze się nie odbyło, więc nie byłbym taki pewny, czy Normandia w ogóle potrzebuje tego remontu.
- Decyzja zapadła, poruczniku. Sztuczna inteligencja fregaty odmawia współpracy, twierdząc, że została zaprogramowana tak, że spełnia tylko pańskie polecenia. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby nam pan pomógł.

W tej chwili podszedł do nich dziennikarz "London Daily" z dyktafonem w ręku. Joker westchnął. Miał dość próśb o wywiady, nie znosił ich udzielać. Wstał jeszcze zanim Young zaczął mówić i sam powiedział :
- Panie redaktorze, dowódcy zabraniają mi udzielania wywiadów - kłamał, bo żadne oficjalne polecenie nie zabraniało samych rozmów. Nie można było ujawniać detali konkretnych misji, ale wywiady jako takie nie były sprzeczne z poleceniami. - Jestem zawieszonym członkiem załogi Normandii. - Wskazał dłonią na Traynor. - Zapraszam do wywiadu z tą panią. Ona jest nowym członkiem załogi, jeszcze nie zawieszonym.

Younga nieco zatkało, tak samo jak Traynor. Ją nawet bardziej, bo do tej pory Moreau naśmiewał się z niej wprost, a teraz zrobił to pośrednio. Sugerując, że jest członkiem załogi, pozbył się dwóch problemów na raz. Natrętnego dziennikarza i rozmowy z nią.  Pilot Normandii pokuśtykał w stronę doków, a zrezygnowany Young usiadł przy Traynor.
- Dzień dobry, pani Traynor. Proszę wybaczyć, ale usłyszałem pani nazwisko. To prawda, że jest pani członkiem załogi? - spytał z nadzieją w głosie.
- Jestem w tej chwili przydzielona do prac na Normandii, ale nie jestem formalnie członkiem załogi. Przykro mi. Nie dysponuję żadnymi sensacjami.
Young chciał z niej wyciągnąć cokolwiek. Wolał nie iść na przesłuchanie z pustymi rękoma.
- W rozmowie przewinął się temat admirała Andersona i przerobienia Normandii na jego centrum dowodzenia. Czy to prawda? - spytał, włączając dyktafon.
- Jest taki pomysł. Normandia to najnowocześniejszy statek we flocie. Nadawałaby się, więc wprowadzamy na niej pewne zmiany. W tej chwili trwają intensywne prace. Poza tym, z ostatecznymi przeróbkami czekamy na wynik procesu... Proszę mi wybaczyć, ale muszę wracać na pokład. Czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Do widzenia - powiedziała, wstając od stolika i podążając do doków.

Young odpowiedział na pożegnanie i ucieszył się. Jakiś temat miał, ale to wciąż było mało, aby zadowolić jego szefa. Spojrzał w stronę skwerku, aby sprawdzić, czy RR chociaż odrobinę zmienił pozycję. Nie zmienił i dalej słuchał muzyki. Michael zaśmiał się bezgłośnie. Wstał od stolika i podszedł do swojego operatora. Oświadczył mu, że pora się zbierać, klepiąc go w ramię. Robert wstał i poszli w przeciwną stronę niż Joker i Traynor - do kwatery Przymierza, w której właśnie zaczynała się zamknięta część przesłuchania komandora Sheparda.

*

Tłum był trudny do ogarnięcia wzrokiem. Michael i Robert starali trzymać się razem, ale już po kilku chwilach zostali rozdzieleni. Jeden miał dyktafon, a drugi kamerę. Oddzielnie nie mogli zrobić zbyt wiele, ale nie mogli już nic poradzić. Ludzie stawali się coraz bardziej agresywni. Policja starała się jak mogła, ale kordon co kilka minut był przerywany i zamaskowane kominiarkami grupy - zarówno zwolenników, jak i przeciwników Sheparda - ścierały się ze sobą, okładając pięściami również przypadkowych ludzi. Na szczęście mundurowi wyłapywali co bardziej agresywnych i ponownie zamykali lukę w swojej formacji. Co chwilę szyki jednak łamały się choćby przez matki z dziećmi, które błagały o umożliwienie im wyjścia, kiedy zorientowały się, że przed kwaterą Przymierza nie odbywa się żaden festyn. Tysiące ludzi wykrzykiwały dziesiątki haseł, które mieszały się ze sobą. "Shepard", "bohater", "morderca", "zdrajca", "śmierć" i wiele innych. Young machał ludziom przed oczami swoją akredytacją prasową, prosząc, aby go przepuścili do przodu, gdzie ustawieni byli fotoreporterzy, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Był unieruchomiony. Na podwyższeniu, na którym ustawionych było kilkanaście kamer przeróżnych, światowych mediów, wylądował prom z kolejnym oddziałem policyjnym. Young dostrzegł, że - w przeciwieństwie do policjantów rozdzielających tłum - byli poważnie uzbrojeni i opancerzeni. Zapewne samym wyglądem mieli zniechęcić krewkie grupy do zamieszek. Michael myślał, że zadziałało, bo od tej pory w tłumie było nieco spokojniej. Dalej jednak nie był w stanie przedrzeć się do przodu. Zniechęcony rozejrzał się po okolicy, składającej się z wysokich budynków. Jego twarz przybrała wyraz całkowitego zaskoczenia, kiedy zobaczył jedną ze ścian siedziby Przymierza...

*

Robert od razu po zgubieniu kolegi wycofał się z tłumu i ogarnął wzrokiem okolicę. Boczna ściana budynku Przymierza była umieszczona za wąskim kanałkiem, wypełnionym wodą. Operator rozpędził się i przeskoczył przeszkodę. Przed sobą zobaczył dwóch policjantów odwróconych w stronę tłumu. Skradając się, ominął ich, przechodząc kilka metrów za ich plecami. Wszedł na balkon na parterze bocznej ściany budynku.
- No, Jah. Bądź ze mną, bracie - powiedział na głos i zaczął się wspinać. Stąpał ostrożnie, ale szło mu bardzo sprawnie. Konstrukcja budynku ułatwiała wspinaczkę. Było sporo punktów zaczepienia. Na wysokości piątego piętra spojrzał w dół. Czuł, że serce bije mu coraz szybciej. Musiał się uspokoić. Zaczął cicho podśpiewywać:

Oba, ob-serving the hypocrites
As they would mingle with the good people we meet
Good friends we have had, oh good friends we've lost along the way
In this bright future you can't forget your past
So dry your tears I say

W tej chwili noga ześlizgnęła mu się z wąskiego parapetu, na którym oparł ciężar ciała. Skrajnym wysiłkiem zdołał chwycić się tej samej półki dłonią, kiedy spadał. Podciągnął się i kontynuował wspinaczkę.
- Jah, bracie. Nie rób sobie jaj. - Wytarł spocone czoło prawą dłonią.
Gdy był na wysokości około dziesiątego piętra zaczęły do niego dochodzić głosy z wewnątrz budynku. Starał się im przysłuchiwać.
- Cokolwiek to jest... - mówił męski głos. - Jest niesamowicie potężne.
- Sprowadziliście mnie tu - odpowiadał inny mężczyzna - żeby potwierdzić coś, co już wiecie. Żniwiarze nadchodzą.
- Więc jak ich powstrzymać? - powiedziała jakaś kobieta, bardzo zatroskanym głosem.
- Powstrzymać? - odrzekł zaskoczony mężczyzna. - Tu nie chodzi o strategię i taktykę, ale o przetrwanie.
Obok Roberta, zwisającego z jednego z parapetów, wylądował gołąb i zaczął irytująco gruchać.
- A sio, wredny ptaku! Nie przeszkadzaj, kreaturo - mówił do ptaka, machając ręką, aby go przepłoszyć. Gołąb gruchnął jeszcze raz i, jakby obrażony, zamachał skrzydłami, po czym odleciał. Czarnoskóry wspinacz znów skupił się na rozmowie wewnątrz budynku. "Żniwiarze? To musiał być Shepard, a to jego przesłuchanie. Jah, jesteś wielki" - myślał.
- Jak mogli przedrzeć się przez naszą obronę? - kontynuowała kobieta.
- Co robić? - pytał mężczyzna podłamanym głosem.
- Jedyne, co możemy. Walczymy albo umieramy - odrzekł mocny, męski głos.

Robert poczuł dreszcz, kiedy to usłyszał. Zaczął łączyć fakty, ale nie zdążył dojść do żadnych wniosków. Chwilę później usłyszał niesamowicie głośny, metaliczny dźwięk i spojrzał za siebie. Coś wielkiego właśnie wypuściło wiązkę czerwonego światła, które uderzyło w salę, w której miało miejsce przesłuchanie. Nastąpiła olbrzymia eksplozja i huk, który sprawił, że Robert stracił równowagę i spadł jakieś trzy metry w dól, na jeden z większych tarasów.
- Muszę zejść, muszę zejść - mówił do siebie, leżąc. Otrzepał się i wstał na nogi. Odwrócił się w stronę Vancouver. Zobaczył ognisty deszcz. Wiedział już, co to, kojarząc fakty zasłyszane w rozmowie. Legendarni Żniwiarze atakują Ziemię.

*

Pierwszy wybuch nastąpił w kwaterze głównej Przymierza. Tłum zebrany pod nią wpadł w panikę, ludzie tratowali się wzajemnie. Kobiety starały się chronić swoje dzieci, ale nie mogły nic zrobić. Przerażeni zwolennicy i przeciwnicy Sheparda wymieszali się, próbując znaleźć drogę ucieczki. Kolejne eksplozje sprawiały, że w panikę wpadli również policjanci, do tej pory chroniący zgromadzenie. Rzucali swoje pałki, hełmy i sami uciekali. Niewiele osób zachowywało rozsądek. Byli wśród nich członkowie oddziału specjalnego policji, którzy szukali osłon i próbowali skontaktować się z dowództwem, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Chwilę później zaprzestali tych prób. Dostrzegli dziesiątki wielkich statków, spadających z nieba i otwierających morderczy ogień w stronę zabudowań. Wtedy również część z nich spanikowała i rzuciła się do ucieczki. Michael Young był zdezorientowany. Kilka osób w tłumie krzyczało: "Shepard miał rację! To Żniwiarze! Jesteśmy zgubieni! Ratuj się kto może!". Tłum rozbiegł się we wszystkie strony. Young postanowił zostać na miejscu. Kiedy zrobiło się luźniej, podbiegł do stanowiska policji i próbował pytać, co się dzieje. Przerażone oczy funkcjonariuszy mówiły mu, że sami nie mają pojęcia. Young nie wiedział, co robić. Zadziałała psychologia tłumu i pobiegł za jedną z grupek. Wtedy zauważył coś strasznego.

Jakieś stworzenia atakowały bezbronnych i przerażonych ludzi. Sami wyglądali jak ludzie, ale już nimi nie byli. Young doskonale wiedział, co to za potwory. Podczas szkolenia w Doncaster major Burgess wyświetlał im slajdy z takimi istotami. Przymierze natknęło się na nie na Eden Prime. Nazywał je zombie, chociaż od nieumarłych z legend wiele ich dzieliło. Michael przypomniał sobie, że zombie to ludzie, którzy za pomocą technologii gethów przerabiani byli w te bezmyślne stwory. Przynajmniej wszyscy myśleli, że to technologia gethów. Young cały czas podejrzewał, że to coś więcej i teraz miał dowód. Zombie były dziełem Żniwiarzy, tak samo, jak atak gethów na Cytadelę kilka lat wcześniej. "Jacy byliśmy głupi!" - myślał. Zastanawiałby się nad tym dłużej, gdyby nie kilka tych potworów, które dopadały do ludzi i mordowały ich kilkanaście metrów od niego. Chwytały je w swoje łapy i wgryzały się w ich ciała, a niezwykle silnymi dłońmi rozszarpywały ich. Wokoło było już dużo zmasakrowanych ciał, a ulice zaczynały spływać krwią. Young stał obok knajpki, której nazwy nie znał. Kątem oka zauważył jednego z członków policyjnych służb specjalnych. Był martwy, a jego ciało przewieszone było przez niewielki płot okalający ogródek knajpy.
- On ma broń, musi mieć! - krzyknął do siebie, jakby mając wrażenie, że tylko głośne polecenie przekona jego nogi do działania. Nogi usłuchały i podbiegł do trupa.

Przyglądał się uważnie i pod ciałem policjanta ujrzał pistolet. Ukląkł z nadzieją, ale zobaczył coś, czego się obawiał. Magazynki pistoletu oznaczone były kolorem niebieskim, który oznaczał, że są w nich "ślepaki". Tym nikt się nie obroni. Michael wstał i spojrzał w głąb knajpianego ogródka i ujrzał kobietę, na którą biegły dwa zombie. Przerażona cofała się, aż jej plecy zetknęły się ze ścianą. Young chciał pomóc, ale nie wiedział jak. Opuścił głowę i spojrzał na łańcuszek, który dał mu ojciec. Wtedy, na przedramieniu policjanta, zobaczył omni-ostrze. Czym prędzej zdjął je z trupa i założył na prawe przedramię. Na chwilę zamknął oczy i przypominał sobie, jak stosować urządzenie. W Doncaster mieli kilka zajęć, które dotyczyły użycia tej współczesnej broni białej. Wiele ośrodków podchodziło lekceważąco do tego wynalazku, nie poświęcając mu więcej niż jedne zajęcia, ale dowódca ich obozu stracił oko w walce bezpośredniej z gethem i uważał, że gdyby miał wtedy omni-ostrze, to nie odniósłby swoich ran. Dlatego nie ograniczył się do pokazu slajdów i nauczył swoich podwładnych podstaw walki tym urządzeniem.

Od młodej kobiety w opałach dzieliło go kilka metrów, a po drodze dwa spore stoły, przy których zwykle klienci spożywali posiłki, rozkoszując się dobrą pogodą. Zombie już rzucały się na dziewczynę, więc Michael wszedł na pierwszy stół, rozpędził się i - wskakując na drugi - włączył omni ostrze. To zmaterializowało się, świecąc na pomarańczowo, w momencie, kiedy Young skakał z drugiego ze stołów. Spadając na jednego z przeciwników, wbił mu ostrze w kark, natychmiast go zabijając. Drugi uniósł głowę znad kobiety, ale nie zdążył obrócić ciała i dostał cios prosto między oczy. Young wyłączył broń, a jego ofiara upadła na ziemię z hukiem, nie wykazując oznak życia. Spojrzał na dziewczynę, której ruszył na ratunek i na moment go zatkało. To była Emily Wong, dziennikarka. Nie miał teraz czasu na przedstawianie się i po prostu podał jej rękę i pomógł wstać. Na ramieniu kobiety była rana. Na szczęście było to tylko draśnięcie. Ratunek przyszedł w samą porę.
- Dziękuję... - Kobieta ciężko oddychała i była w wyraźnym szoku, a jej szeroko rozwarte źrenice były wpatrzone w człowieka, który jej pomógł.
Wszędzie w okolicy ludzie wciąż uciekali w panice, a zombie było coraz więcej. Michael nie wiedział, co robić. Wtedy drzwi knajpy lekko się uchyliły i ze środka dobiegł ich głos:
- Chodźcie tu, szybko, cholera!

Błyskawicznie posłuchali nieznajomego i weszli do środka, a wąsaty - nieco otyły, łysiejący mężczyzna - zaryglował za nimi drzwi. Pomieszczenie było ładnie umeblowane. Drewniany barek, za którym były polewaki do piwa. Za barkiem ściana z różnymi winami, kieliszkami i, oczywiście, cennikiem. W środku było kilka stolików, mniejszych niż w ogródku. Na bardziej szczegółowe oględziny nie było czasu.
- Ładnie ich załatwiłeś, dzieciaku - powiedział wąsacz. - Jestem Walter, właściciel tej knajpy. Co tam się dzieje, do jasnej cholery?
Emily Wong i Young popatrzyli na siebie. Oboje wiedzieli, kto stoi za atakiem.
- To Żniwiarze - powiedzieli niemal równocześnie. Dziennikarka nieco się zdziwiła.
- Żniwiarze? - Zza baru wyjrzało dziecko, na oko dziesięcioletnie. - Te potwory, o których mówią w telewizji? - spytał z zachwytem chłopak.
- Tak, te same... - odpowiedziała mu Wong, spuszczając głowę. W tym momencie zrozumiała, że wszystko, co mówił komandor Shepard, w tej jednej chwili okazało się prawdą. Koszmar wkroczył w rzeczywistość i zaczął nią rządzić. Złapała się dłońmi za głowę i zatkała uszy, słysząc krzyki ludzi masakrowanych przed knajpą. Skuliła się na ziemi niczym małe, przerażone dziecko.
- Co robimy? - pytał zaniepokojony Walter.
- Musimy uciekać... Jak najdalej - odrzekł Young.
- To wiem, ale gdzie? Jak? Na ulicach jest rzeź. Wszyscy giną, a te... koszmary zabijają kolejnych. - Wąsaty mężczyzna stał przy barze, chwycił otwartą butelkę wódki i wziął dużego łyka.
- Tato... - powiedział syn Waltera.
- Cicho, Max - uciszał go. - Myślimy, jak tu ujść z życiem.

Wewnątrz knajpy zapadła cisza. Skulona pod barem Emily nie była wstanie myśleć racjonalnie. Young wiedział, że muszą wydostać się z miasta, ale nie miał pojęcia jak. Walter znowu napił się wódki.
- Tato... - ponowił próbę Max - może pójdziemy kanałami?
Walter uniósł głowę. Jego syn uwielbiał bawić się z kolegami w miejskich kanałach. Musiał znać tam każdą ścieżkę, bo ojciec nie raz i nie dwa szukał go godzinami, a w końcu znajdywał wieczorem w domu i prał jego tyłek na kwaśne jabłko.
- To... To ma sens... Chłopak jest nieznośny z tymi kanałami, ale przysiągłbym, że zna je jak własną kieszeń... Zwykle nudził się w knajpie i wymykał się tylnym wejściem. Tam, w chodniku, jest studzienka. Tamtędy schodził... - powiedział Walter, odstawiając wódkę na barek.

Young rozważał sytuację. Głównym wejściem uciec nie mogli. Była ich czwórka. Przerażony wąsacz, załamana dziennikarka, niegrzeczny dzieciak i on - Michael Young. Na całą grupę przypadała jedna broń - omni-ostrze. Z ulicy dobiegały strzały z broni palnej. Dziennikarz "London Daily" podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał przez żaluzje, mając nadzieję, że wróg spotkał się z oporem. Okazało się jednak, że strzelał ktoś inny. Kolejne potwory. Takich nie widział nigdy, ale ich głowy były podobne do głów batarian... Te stwory były groźniejsze, bo na tyle inteligentne, że posługiwały się karabinami. Młody Anglik widział ludzi upadających pod ogniem wroga, ale nie mógł im pomóc. Zacisnął wargi i wrócił do grupy.
- Młody, naprawdę jesteś w stanie wyprowadzić nas z miasta tymi kanałami? - spytał chłopaka.
- Tak, stary - odpowiedział Max, krzywiąc się za nazwanie go "młodym". - Trzeba zejść studzienką w dół, a potem w prawo i w lewo... A potem znowu w prawo i - zastanawiał się, bawiąc się palcami swoją dolną wargą.
- Dobra, prowadź - zadecydował Young, dziwiąc się, że powierza los ich wszystkich dzieciakowi, ale innej opcji nie widział. Podszedł do Emily i pomógł jej wstać. Cała czwórka wyszła przez zaplecze w wąską uliczkę. Studzienka była tuż obok i schodzili w dół, po kolei. Najpierw Max, następnie Emily, Walter, a na końcu Michael. Tuż przed wyjściem, Walter przezornie zebrał do trzech plecaków jedzenie i picie, jakie tylko miał pod ręką. Sądził, że może się przydać.

*

Szli kanałami już godzinę. Nie natknęli się na nic, poza kilkoma szczurami, które piszczały na nich agresywnie, jakby wściekłe za wtargnięcie do ich królestwa. Było ciemno, wilgotno, a do ich nozdrzy dochodziły nieprzyjemne zapachy. Raz na jakiś czas przechodzili pod innymi studzienkami, znad których docierały do nich odgłosy rzezi, która miała miejsce na ulicach Vancouver.
- Czy ty mnie znasz? - spytała Emily Wong, kierując wzrok w stronę Younga. - Takie odniosłam wrażenie.
- Nie znam cię, ale wiem kim jesteś - odpowiadał Young. - Też jestem dziennikarzem. Michael Young. Miło mi poznać.
- Heh, maniery w takiej chwili. Ładnie... Skąd dziennikarz ma takie umiejętności, którym zawdzięczam swoje życie?
- To długa historia. Pogadamy o niej, jak się wydostaniemy z tego miejsca.
- Cicho być, bo nas usłyszą - uciszał ich Walter, wciąż przerażony.

Jego syn był dobrym przewodnikiem. Faktycznie znał podziemne drogi lepiej, niż Michael znał Londyn. Dziennikarz był pod wrażeniem. Po upływie kolejnych trzydziestu minut znaleźli się u kresu drogi. Kanał kończył się, a przed nimi było około dwumetrowe zejście. nie było żadnych schodów, ani drabiny, więc musieli sobie radzić sami. Michael ostrożnie zawisł z krawędzi, trzymając się jej dłońmi i zeskoczył, a upadając zrobił przewrót wprzód, aby jego nogi nie przyjmowały całej siły upadku. Potem Walter pomógł zejść Emily, a Michael asekurował. Następnie zszedł Max, wraz z ojcem. Pokonali kilkumetrowe, śmierdzące bajoro, sięgające im do kostek i przeszli na drugą stronę. Mieli szczęście, bo przed nimi był las. Kanada była jednym z większych i mniej zagospodarowanych krajów na świecie. Lasy - w przeciwieństwie na przykład do krajów beneluksu, czy Japonii-  wciąż tam były i zajmowały pokaźne połacie terenu.

Zapadał wieczór. Gdy wchodzili w las, obejrzeli się. Za nimi widniał przerażający obraz. Jasna łuna roztaczała się nad miastem. Mimo zapadającego zmroku, w Vancouver było jasno od płomieni, a Żniwiarze strzelali rzadziej. Michael zorientował się, że teraz celują w konkretne miejsca, likwidując zlokalizowane punkty oporu Przymierza. Young zwiesił głowę zrezygnowany i  poprowadził swoją grupę w głąb lasu.

---------------------------------
Co myślicie o początku inwazji Żniwiarzy oczami Michaela Younga i RR ? ;) . Zapraszam do wyrażania swojego zdania

piątek, 31 października 2014

Spis treści bloga

Oto spis treści bloga. Mimo że blog nie należy do najaktywniejszych, to jednak dodanych postów jest na tyle dużo, że pomyślałem, że warto zrobić spis zawartości mojego zakamarka internetu. Oto spis tego, co w tej chwili możesz tu znaleźć:

Opowiadania zakończone:
1. ME "Po zakończeniu" - link do odcinka I -->> TUTAJ - II - III - IV - V - VI - VII - EPILOG
2. Wiedźmin "Powrót" - link do odcinka I -->> TUTAJ - II - III - IV

Opowiadania w toku:
3. ME "Siła Wiary" - link do odcinka I -->> TUTAJ
4. TES "Taki Los" - link do odcinka I -->> TUTAJ  - II - III - IV - V - VI - VII - VIII - IX - X - XI - XII - XIII - XIV - XV - XVI - XVII - XVIII - XIX - XX - XXI - XXII - XXIII - XXIV - XXV - XXVI - XXVII - XXVIII - XXIX - XXX
Lista moich recenzji ------> TUTAJ

czwartek, 30 października 2014

ME - Siła Wiary - odcinek V

SIŁA WIARY
ODCINEK V

Odcinek - Poprzedni - Następny

Dzień przesłuchania komandora Sheparda, 2186, Londyn.

Tom siedział w swoim pokoju na drugim piętrze dwurodzinnego domu. W jego mieszkaniu, które dzielił z babcią, były dwa pokoje, niewielki salon, kuchnia i łazienka. Miejsce nie było czymś, o czym młody Young marzył, kiedy wylatywał na Cytadelę, aby "robić karierę". Był przekonany, że praca z salariańskim Widmem będzie czymś, co wzbogaci jego CV i faktycznie, sam napis "asystent Widma na Cytadeli" wyglądał ładnie na papierze, ale kiedy potencjalni pracodawcy pytali o referencje, Tom bezradnie rozkładał ręce. Widma nie dawały referencji, bo były organizacją działającą niezwykle dyskretnie. Chłopak nie mógł się więc pochwalić ani rozbiciem szajki handlującej czerwonym piaskiem, ani żadną inną akcją, w której miał spory udział. W ten sposób tracił szansę na angaż w wojsku, a nawet w jakichkolwiek formacjach paramilitarnych. Dziwił się jednak, bo stopień szeregowca wystarczył, aby kilku jego kolegów z czasów Doncaster dostało angaż na przeróżnych jednostkach Przymierza. Każde jego podanie do tej organizacji było szybko odrzucane, bez uzasadnienia. Po kilku próbach zaprzestał wysyłania dokumentów Przymierzu. Nie zamierzał błagać o posadę. Po trwającej rok służbie na Cytadeli miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby spłacić długi swoich zmarłych rodziców i zagwarantować babci opiekę medyczną w postaci pielęgniarki. Zapas kredytów szybko topniał, a Tom odrzucił propozycję swojego wujka - Franka - który oferował pomoc, mając świadomość, jak ciężko musi być jego bratankowi. Wtedy wciąż liczył na pracę w Przymierzu. Musiał zarabiać, więc zatrudnił się w londyńskiej fabryce mebli, w której pracował już kilka miesięcy.

Czasem do jego głowy wdzierała się myśl o odezwaniu się do Cerberusa, organizacji, z którą zetknął się na Cytadeli. Myślał jednak, że dawno o nim zapomnieli. Śledzili jego postępy, tak jak setek innych ludzi - myślał. Przestał robić postępy, a Cerberus nie odzywał się, więc Tom uważał sprawę za zamkniętą. Po wideo-rozmowie sprzed ponad dwóch lat, otrzymał wizytówkę z namiarem na kilku agentów, ale nie chciał jej wykorzystywać. Nie czuł się tego warty. Słowa nieznajomego szefa Cerberusa - mężczyzny o nienaturalnie niebieskich oczach - mocno na niego działały. "Na ofertę pracy musisz sobie zasłużyć" - tak mniej więcej brzmiało to, co powiedział ten charyzmatyczny człowiek. Young uważał, że nie zasługuje. Jego współpraca z Widmem Bau zakończyła się po roku, gdy salarianin grzecznie mu podziękował i skupił się na jednym zadaniu - poszukiwaniu Kasumi Goto, złodziejki, która spędzała mu sen z powiek.

W tej chwili Young siedział na kanapie i oglądał telewizję wraz ze swoją babcią. Kobieta czekała na program "Sha'ira - największa celebrytka naszych czasów". Program o asari był niezwykle popularny w całej przestrzeni Cytadeli i robił jej wspaniałą reklamę. Tom poprosił babcię, aby przełączyła na informacje. Po chwili narzekania na swojego wnuka i młodych ludzi w ogóle, chwyciła pilota i zmieniła kanał. Szeroko znana Emily Wong relacjonowała wydarzenia sprzed siedziby Przymierza w Vancouver. Był to dzień przesłuchania komandora Sheparda. Za plecami reporterki stał wielki tłum ludzi przedzielonych na dwie grupy kordonem policji. Transparenty obu stron prezentowały zupełnie odmienne, często bardzo skrajne opinie o oskarżonym.
- Witam państwa, tu Emily Wong. Już za pół godziny rozpocznie się przesłuchanie, które elektryzuje opinię publiczną. Przed komisją stanie komandor John Shepard, który oskarżony jest o terroryzm. Z radością informuję, że otrzymaliśmy właśnie informację, że tylko pierwsza godzina przesłuchania będzie zamknięta, a potem wpuszczeni zostaną przedstawiciele mediów. W ostatnich tygodniach obawiano się bowiem, że utajniona zostanie całość.
- No, już, wnusiu. Włączam Sha'irę - powiedziała zniecierpliwiona babcia i, nie czekając na odpowiedź, zmieniła kanał. Chwilę później rozległ się dzwonek u drzwi. Była trzecia po południu, więc Tom wiedział, kto przyszedł. Otworzył drzwi, nawet nie patrząc w wizjer. Młoda brunetka, o piwnych oczach i miłych rysach twarzy, weszła przez próg, lekko się uśmiechając. Tom nie dostrzegł rumieńca na jej twarzy.
- Witam, panie Young - powiedziała, chociaż byli w tym samym wieku, mieli po dwadzieścia lat.

Kate Norris była początkującą pielęgniarką. Na co dzień pracowała w szpitalu miejskim w dzielnicy Chelsea, a pracę u Youngów traktowała dorywczo. Lubiła babcię Toma, ale to on był powodem, dla którego wciąż tu przychodziła i pomagała, mimo że od miesiąca nie dostała od nich żadnych pieniędzy. Kochała się w Tomie, od kiedy go zobaczyła, a miało to miejsce po jego powrocie z Cytadeli. W porównaniu z ich rówieśnikami prezentował się w jej oczach imponująco. Poważny, postawny, dobrze zbudowany, przystojny blondyn o błękitnych oczach i szelmowskim uśmiechu. Nie była na tyle odważna, aby wyznać mu swoje uczucia. Liczyła na to, że sam się zorientuje i kiedyś zaproponuje wspólne wyjście.
- Witaj, Kate. Mówiłem ci, żebyś mówiła mi po imieniu. Opiekujesz się moją babcią już ponad pół roku, a dalej mówisz do mnie per pan - zaśmiał się, na co ona odpowiedziała tym samym, lekko spuszczając głowę.
- Przepraszam, Tom - odrzekła, po czym wychyliła się zza rozmówcy i rzuciła pytanie w stronę starszej kobiety: - No, pani Barbaro. Gotowa na masaż i dzisiejszą dawkę leków?
- Zaraz, zaraz, kochanieńka. Sha'ira właśnie przymierza nową sukienkę. Popatrz tylko, jak pięknie w niej wygląda. - Babcia z wrażenia splotła obie dłonie i westchnęła, przechylając głowę w bok.
- W porządku. Skoro już jesteś, to ja muszę lecieć załatwić coś na mieście - powiedział Tom, zdejmując czerwoną kurtkę z wieszaka i zakładając ją na siebie.
- Idziesz? - powiedziała Kate, chcąc ukryć rozczarowanie. - Myślałam, że masz dziś wolne.
- Tak, mam wolne, ale obiecałem kuzynowi, że zabiorę jego motocykl na umówiony przegląd. Wyjechał za granicę i padło na mnie. To dwie ulice stąd, a sam przegląd nie powinien trwać długo. Mój wujek dba o tę maszynę, więc pewnie uwinę się w ciągu godzinki. Do zobaczenia. Pa! - krzyknął w stronę babci. Wiedział, że ma ona coraz większe problemy ze słuchem. Pomachała mu z uśmiechem, poprawiając dłonią okulary, które zsuwały się jej z nosa.

*

Jason i George szybko zabrali się do roboty. Uczęszczali kiedyś do tej samej szkoły, co Youngowie i grywali wspólnie w piłkę w weekendy. Od ponad dwóch lat pracowali we dwóch w warsztacie ojca Jasona. Teraz sprawdzali stan maszyny Michaela Younga, rozmawiając przy tym z Tomem.
- Jak tam poszukiwanie pracy w Przymierzu, Tom? - spytał poważnie Jason. Było to stałe pytanie każdego znajomego, kiedy spotykał Younga. Całe otoczenie, w którym się obracał, było świadome jego problemów z dostaniem wymarzonej pracy. Wiedzieli, że narasta w nim frustracja i ma problem, by związać koniec z końcem.
- Bez zmian, chłopaki - odpowiedział, opierając się o ścianę warsztatu i krzyżując ręce. - Czasem mam wrażenie, jakby ktoś się na mnie uwziął i palił moje CV, gdziekolwiek bym ich nie wysłał.
- Za to twój kuzyn chyba ma się nieźle, co? - zagadnął George.
- Faktycznie, całkiem nieźle.

Tom pomyślał o Michaelu. Przed obozem w Doncaster, niecałe trzy lata temu, chciał zostać dziennikarzem. Wojna z gethami pokrzyżowała te szyki, ale po powrocie z misji na Księżycu, o której tak nie lubił mówić, wrócił do redakcji "London Daily" i zdobywał kolejne dziennikarskie doświadczenia. Teraz leciał na najważniejsze wydarzenie tygodnia na świecie - przesłuchanie Johna Sheparda - komandora, który przeżył swoją śmierć. Opinia publiczna myślała, że to wielki spisek i tak naprawdę nigdy nie umarł, ale Tom wiedział, jak było naprawdę. Przypomniał sobie swoją wizytę w tajnej bazie Cerberusa, dwa lata temu.

***

11 czerwca, 2184.

Podróż przebiegała spokojnie. Agent Wilson czekał na niego w umówionym doku i teraz lecieli z prędkością światła w nieznanym Youngowi kierunku. Podczas zdawkowej rozmowy okazało się, że Wilson nie jest żadnym agentem operacyjnym, a po prostu lekarzem, który wspomaga projekt Łazarz - bo tak nazywała się cała inicjatywa - swoją wiedzą. Po wyjściu z nadprzestrzeni, oczom Toma ukazała się niewielka stacja kosmiczna. W jego oczach wyglądała na małą, ale porównywał ją z Cytadelą, bo innej stacji już długo nie widział. Po lądowaniu w niewielkim doku wysiedli z promu i Wilson prowadził gościa przez jasno oświetlone korytarze. Wszystko było wręcz sterylnie czyste i zadbane. W bazie roiło się od naukowców, a miejscami dostrzec można było ochroniarzy uzbrojonych niczym piechota morska i patrolujące teren mechy. Na końcu korytarza czekał na nich czarnoskóry, krótko ostrzyżony mężczyzna.
- To on, Wilson? Young? - zapytał mało przyjemnym głosem.
- Tak, Taylor, to on. Wpuść nas, bo nie mamy całego dnia. Chłopak musi wrócić na Cytadelę jeszcze dziś, bo Widmo będzie coś podejrzewać.

Taylor odwrócił się i wystukał na małej klawiaturze czterocyfrowy kod. Pobliskie drzwi otworzyły się i weszli do pomieszczenia przedoperacyjnego, w którym rozlegał się zapach typowy dla tego typu miejsc. Wilson szedł przodem, nagle przystanął, wyciągając do boku prawą dłoń. Young zatrzymał się, uderzając w nią.
- Powiedz szczerze. Wierzysz, że mamy tu żywego Sheparda? - spytał Wilson, odwracając głowę w stronę gościa i uśmiechając się w w chytry sposób.
- Nie wiem... Nie mam czasu na takie dywagacje. Pokaż mi go - odpowiedział Young, lekko zniecierpliwiony.
Wilson wszedł do ciemnego pokoju przed nimi. Jego gość podążył za nim. Po środku sali znajdowała się konsola, którą lekarz uruchomił i nacisnął kilka przycisków. Ściana przed nimi okazała się być szybą, która nagle stała się przeźroczysta. Chwilę trwało, zanim wzrok Toma przystosował się do zmiany oświetlenia. Kiedy zaczął widzieć normalnie, oczy otworzyły mu się szeroko. Na stole operacyjnym leżał...
- Shepard... - powiedział. - On żyje? Wygląda...
- Źle - dokończył lekarz. - Uwierz, że i tak jest znacznie lepiej niż było, kiedy go tu sprowadzono. Gdyby nie szybkie działanie Człowieka Iluzji, to komandor już dawno wąchałby kwiatki od spodu. Pracujemy od kilku miesięcy, ale jeszcze sporo pracy przed nami. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak wielkie środki idą na ten projekt. Tyle kasy... No, nieważne. Widzisz, że nie zostałeś okłamany. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co tu w ogóle jesteś, ale nic mi do tego. Widziałeś, co miałeś zobaczyć. Teraz zapraszam do pokoju obok. Śmiało, śmiało - powiedział, zachęcając rozmówcę do wejścia do małego pomieszczenia obok...
- Czekaj. Ile może trwać leczenie? - spytał Tom, dotrzymując mu kroku.
- Co najmniej kilka miesięcy dłużej, ale wszystko idzie w dobrym kierunku. Jak mówiłem, Cerberus ładuje w ten projekt ilość kredytów, jakiej żaden z nas w życiu nie zobaczy na oczy. Wchodź - powiedział, zatrzymując się przed wejściem do niewielkiej sali. Potem odwrócił się i poszedł w stronę doku.

Asystent Widma wykonał polecenie i wszedł do pomieszczenia. Po chwili ukazał się przed nim holograficzny obraz znajomej już kobiety - Lawson. Young odezwał się pierwszy.
- Widziałem go... On naprawdę żyje... Nie rozumiem, dlaczego Przymierze nic z tym nie zrobiło. Pozwól mi porozmawiać z twoim szefem - poprosił.
Miranda widziała, że Tom był nieco roztrzęsiony. Wszystko szło zgodnie z planem.
- Zaszły pewne zmiany. Człowiek Iluzja nie ma dla ciebie czasu. W zasadzie, ja też go nie mam. Przyjrzeliśmy się bliżej twoim osiągnięciom i z przykrością muszę poinformować, że nie nawiążemy z tobą współpracy.
"Teraz?! Kiedy naprawdę się nad tym zastanawiam?" - pomyślał. Miał mętlik w głowie.
- Ale po co w takim razie... - nie zdążył skończyć, ponieważ Lawson przerwała mu w pół zdania.
- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Sądzimy, że nasza decyzja o pokazaniu ci komandora była błędem. Wilson odstawi cię na Cytadelę. Żegnam. - Po chwili wizerunek agentki zniknął z oczu Toma.

Nie wiedział, co myśleć. Przyjrzeli się mu bliżej, ale co mogli znaleźć? Przecież historia jego służby jest praktycznie bez skazy. " Może chodziło o nazwanie volusa kurduplem podczas wizyty w klubie Flux" - zastanawiał się, ale Cerberusowi raczej by to nie przeszkadzało, przeciwnie, mogłoby pomóc. Kilka minut później był już na pokładzie promu, którym wraz z Wilsonem wrócił na Cytadelę. Tej nocy leżał w swoim łóżku w Prezydium, nie mogąc zasnąć. Kilka godzin myślał, co się stało. Nie znalazł odpowiedzi.

***

Dzień przesłuchania komandora Sheparda, 2186, Londyn.

Myśli Younga wróciły do teraźniejszości. Do dziś nie rozumiał, co takiego mógł znaleźć Cerberus, ale najwidoczniej coś znalazł. Jason i George wciąż sprawdzali Hondę GP 1410. W radiu leciał nowy utwór popularnej kapeli Expel 10. Tom wyszedł przed warsztat. Na ulicy praktycznie nie było ruchu. Znajdowali się w okolicy centrum Londynu, gdzie większość transportu odbywała się w powietrzu - promami, dokładnie tak, jak pamiętał to z Cytadeli. Teraz również przelatywały w zorganizowany sposób na wysokości około dwustu metrów. Jedyne, co pozostało Youngowi jako pamiątka z czasów pracy z Jondumem Bau, to M77 Paladyn - ciężki pistolet wart ponad sto tysięcy kredytów. W tej chwili była to dla niego fortuna, ale ta broń to jedyna rzecz, której nie chciał się pozbyć za żadne skarby. Przypominała mu czas, kiedy wciąż miał nadzieję na to, że osiągnie coś w życiu. Pistolet był schowany pod jednym z kafelków w jego łazience, razem z jego marzeniami... Ostatnie miesiące sprawiły, że jego stan psychiczny był bliski depresji. Nie widział celu, a co gorsza - pogodził się z tym i popadał w stagnację.

Obok stojącego przed warsztatem Toma przechodziła starsza kobieta z małym pieskiem. Zwierze nagle zdenerwowało się i zaczęło szczekać, kierując głowę ku niebu. Kobieta uspokajała go słownie, następnie mocno ciągnęła za smycz. Nic nie działało, a pies szczekał coraz głośniej i głośniej. Nagle, w oddali, nastąpiła eksplozja, a następnie kolejne. Piesek urwał się swojej pani i pobiegł pędem przed siebie. Właścicielka krzyczała: "Churchill! Churchill! Do nogi, piesku!". Chwilę później spojrzała w górę i zemdlała, bezgłośnie upadając na ziemię. Young widział całe zajście, słyszał eksplozję i chciał pomóc kobiecie, ale nagle usłyszał nieprzyjemny metaliczny dźwięk, dochodzący z nieba. Spojrzał w górę i przeraził się...

*

Budynki w okolicy wybuchały. Widziała to, spoglądając przez okno.
- Pani Barbaro! Proszę odejść od tego okna! To niebezpieczne - krzyczała Kate, zupełnie nie wiedząc, co się dzieje. Chwyciła kobietę za ręce i pomogła wstać, ale nie wiedziała, co zrobić dalej. Spojrzała na swoją podopieczną i powiedziała drżącymi ustami: - Proszę pani. Wszystko będzie dobrze. Odwagi.

Kolejne eksplozje tłukły szyby w mieszkaniu. Z ulicy dobiegały krzyki ludzi, a w autach włączały się auto-alarmy. Między wybuchami słychać było straszliwy dźwięk. Kate nie umiała go przypisać do jakiegokolwiek rodzaju broni, o jakich opowiadali jej marine, których opatrywała podczas wojny z gethami niecałe trzy lata temu. Zaprowadziła staruszkę w kąt pokoju i chwyciła za telefon. Próbowała dzwonić na pogotowie i policję, ale po chwili zorientowała się, że to nie ma sensu. Właśnie dzieje się jakaś apokalipsa i nikt im nie pomoże. Odgłosy wybuchów były coraz głośniejsze. Pomiędzy kolejnymi dwoma, młoda dziewczyna usłyszała ryk motocyklowego silnika. Kilka sekund później przez drzwi wbiegł Tom. Jego czerwona kurtka była pokryta szarym popiołem, tak samo jak ciemne blond włosy. Błyskawicznie dostrzegł dwie kobiety skulone w kącie mieszkania. Biegł w ich stronę, ale minął je bez słowa. Kate dostrzegła, że wszedł do łazienki. Dosłownie sekundę później wrócił, trzymając w ręku pistolet. Po chwili włożył go za pasek i podszedł do babci i Kate. Obie były przerażone. Babcia tylko trzymała się za głowę, a młoda pielęgniarka patrzyła na Toma swymi przerażonymi, piwnymi oczami.

- Co się dzieje? Co to jest, Tom?! - krzyczała, a łzy spływały jej po policzkach. Mężczyzna dostrzegł, że na jej przedramieniu jest rana długości około dziesięciu centymetrów, z której obficie krwawiła. Odłamek szkła ze stłuczonego okna wciąż tkwił w jej ręce. W przypływie adrenaliny nawet tego nie poczuła. Dostrzegła to dopiero, kiedy Young zwrócił na to uwagę. Wtedy poczuła też ból. Przy akompaniamencie kolejnych eksplozji, Tom zerwał ze stołu obrus i urwał kawałek. Możliwie najdelikatniej wyciągnął szkło z przedramienia Kate, a następnie obwiązał jej ranę improwizowanym opatrunkiem. Dziewczyna krzyczała i łkała na przemian. Chciał ją uspokoić, odpowiedzieć co się dzieje, ale nie miał pojęcia, co mówić. No bo skąd on miał wiedzieć, co to jest?! Może to tylko zły sen... Milczał więc dłuższą chwilę. Huki wybuchów były już naprawdę blisko.
- Musimy uciekać! - krzyknął Tom zdecydowanie. To była jedyna rzecz, której był teraz pewny. Uciekać jak najdalej i jak najszybciej. Chwycił babcię pod ramię i wychodził z mieszkania. Kate nie była w stanie stanąć na nogi, była zbyt przerażona.
- Chodź, Kate! Wstawaj! - wydzierał się, będąc już w drzwiach wyjściowych. Dziewczyna nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na niego oparta o ścianę, oddychając płytko i niezwykle szybko. Dodał: - Zaraz po ciebie wrócę.

Wyszedł z babcią przed dom. Większość ulicy była w gruzach. Zostawił staruszkę przy czerwonej skrzynce na listy, a sam podbiegł do najbliższego auta i zbił szybę, uderzając łokciem. Pokaleczył się, ale dostał się do środka. Wrócił do babci i podprowadził ją tych kilka metrów. Oparła się o samochód, a on pobiegł w stronę domu. Podczas biegu spojrzał w górę. Zobaczył wielkie... "coś"... Nie umiał tego nazwać. Rzecz była większa niż Destiny Ascencion - flagowy okręt Rady Cytadeli, który miał okazję zwiedzić. To coś właśnie wypuściło czerwoną wiązkę promienia, wydając przy tym ten straszny, metaliczny odgłos. Tom poczuł falę uderzeniową, która odrzuciła go dobre pięć metrów do tyłu. Teraz leżał na plecach oszołomiony, a z uszu leciała mu krew. Wydawało mu się, że stracił słuch. Obrócił się na brzuch i powoli wstawał. Przed sobą zobaczył zgliszcza domu.
- Kate! Kate! - wydawało mu się, że krzyczał, ale jedynym dźwiękiem, jaki miał w uszach, było nieustanne dudnienie. Miał wrażenie, że słyszy własne serce.

Stanął na nogach, chwiejąc się. Dotykał obiema dłońmi swego ciała, sprawdzając, czy nie odniósł poważnych obrażeń. W tej chwili mogłoby mu urwać rękę, a on by tego nie poczuł. Major Burgess tłumaczył im na jednym z wykładów, że tak działa adrenalina. Podbiegł do ruin swojego domu, wszedł przez główne drzwi, ale dalej nie mógł. Gruz zawalał przejście. Oparł się o framugę, oddychając głęboko i dłubiąc w uszach, by upewnić się, że są na swoim miejscu. Wtedy ją zobaczył. Kate leżała przysypana gruzem, a jej głowa i zranione ramie wystawały spod fragmentów zburzonej ściany. Jej piwne oczy były wlepione w Younga. Tom przyklęknął i zbadał jej puls. Dziewczyna nie żyła. Była już w wejściu, pokonała strach i szła do niego, ale nie dała rady. "Powinienem był ją przekonać, zmusić, do jasnej cholery" - myślał w rozpaczy.

Co kilka chwil czuł drżenie, jakby trzęsienie ziemi. Odwrócił się, niczego nie słyszał, ale nic się nie zmieniło. Wszędzie wokoło widział unoszące się kłęby dymu, płomienie i czerwony laser uderzający w różne budynki, które pod wpływem tych ciosów rozpadały się jak domki z kart. Wrócił biegiem do swojej babci, mając nadzieje, że żyła. Okazało się, że siedziała już w aucie, ale Tom kazał jej wyjść i wsiadać na motocykl. Wiedział, że maszyna jego kuzyna to prawdziwa bestia i nic szybszego w tym zamieszaniu nie znajdą. Babcia kiwała głową przecząco i cały czas coś powtarzała, ale Young nic nie rozumiał. Skupił się, próbując czytać z ruchu warg. Mówiła coś, jakby: "swędzi mnie ogniem na ten mikrocykl" albo "jedźmy za ogniem i w ten mikroczip". Po chwili zrozumiał - "w życiu nie wsiądę na ten motocykl". Zdecydowanym ruchem wskoczył na maszynę i obejrzał się za siebie z miną, jakby w razie sprzeciwu sam miał wyciągnąć pistolet i zastrzelić staruszkę. Zrozumiała to spojrzenie i posłusznie wsiadła za wnuka, silnie chwytając go w pół.

Jechał jak najszybciej mógł. Ulice były zatarasowane szczątkami domów, samochodów... i martwymi ludźmi... Ci, którzy wciąż żyli, biegali w panice we wszystkie strony. Największe budynki Londynu rozpadały się i wyglądały jak wielkie domino, osuwając się na wieżowce obok. Cieszył się, że nie zdecydował się na auto, bo nie przejechałby przez gruzy. Kierował się na północ, w stronę granicy miasta. Zasięg wzrokowy wynosił maksymalnie pięćdziesiąt metrów. Wszędzie zalegały chmury dymu wymieszane ze wszystkim, z czego zbudowano Londyn, ale mimo tego, nie zwalniał poniżej pięćdziesięciu mil na godzinę. Tom wciąż nic nie słyszał, ale wiedział, że ten armagedon dalej trwa, ponieważ co chwilę czuł drżenie. "Co to za cholerne cholerstwo?!" - myślał o rzeczy, którą widział i która zabiła Kate.

W końcu dojechał do miejsca, w którym musiał podjąć decyzję, co dalej. Prosto, w stronę miasta Stavenage albo w lewo. Wybrał drugą opcję i ruszył w stronę farmy swojego wujka.

*

Po szalonej jeździe wąską, polną drogą Tom wreszcie dotarł w okolice farmy swoich krewnych. Pośrodku największego pola swojego wujka zobaczył stojący traktor. Maszyna była pusta, więc jechał dalej. Po pięciu kolejnych minutach dojechał na miejsce. Na werandzie swojego domu stał Frank Young - wuj Toma. W rękach trzymał strzelbę, a wzrok skierowany miał w stronę płonącego Londynu i wielkich statków - bo tak o nich myślał - które nawet z odległości tych około dziesięciu mil wyglądały na gigantyczne. Dość powiedzieć, że większe z tych statków przerastały budynek "London Daily" - gazety, w której pracował Michael. Frank zszedł z werandy od razu, gdy usłyszał odgłos motocyklowego silnika. Odstawił strzelbę na ziemię i pomógł swojej cioci wejść do domu. Rzucił jakieś zdanie w stronę bratanka, nawet nie patrząc na niego. Tom oczywiście nie dosłyszał. Minutę później Frank wrócił.
- W sosie ten, do cholery, wiezie? - Tom denerwował się coraz bardziej. Nie mógł zrozumieć, co się do niego mówi.
- No, odpowiedz! Co się tam, do cholery, dzieje! - krzyknął stary Young. Dopiero teraz dostrzegł okrzepłą już krew po obu stronach twarzy Toma. Zobaczył też okaleczony łokieć i kilogramy popiołu, które na sobie nosił.
Wprowadził go do domu i pokierował do piwnicy, w której siedzieli już babcia, Sara i mała Emily. Wszyscy byli przerażeni, ale po zobaczeniu kuzyna pięciolatka zaczęła płakać. Babcia przytuliła ją, a Sara podeszła i zaczęła opatrywać rany.
Po upływie godziny Tom był już w stanie zrozumieć, co się do niego mówi. Wciąż byli w piwnicy, a Frank zastanawiał się z Sarą, co dalej.
- Boże, ocal nas... Londyn jest jedną, wielką ruiną! - krzyczała Sara przerażonym głosem. - Do nas tez dotrą, ktokolwiek to jest.
- Ale gdzie uciekać? Przecież widzisz, jak to coś wygląda. Przed tym nie ma ucieczki - odrzekł jej mąż, chwytając się za głowę i zaciskając wargi.

Tom starał się słuchać uważnie tej wymiany zdań. Opierał się plecami o ścianę, siedząc na ziemi. Było mu niewygodnie. Pomyślał, że tylko idiocie byłoby niewygodnie w takiej chwili. Kate zginęła, wszyscy jego znajomi, przyjaciele z pewnością teraz uciekali w panice i umierali na ulicach miasta, a jemu było niewygodnie. "Co za nonsens" - pomyślał. Sięgnął ręką w okolice lewego pośladka. Powodem niewygody był portfel, który wystawał mu z tylnej kieszeni. Wyciągnął go i upuścił na podłogę. Ze środka wysunęła się żółto-biała wizytówka.

-----------------------------
Jak się podoba kolejny odcinek? Akcja trzyma się kupy? Jakieś uwagi? ;) zapraszam do wypowiedzi

TES - "Taki Los" - odcinek X

TAKI LOS
ODCINEK X

BOGACTWO

Odcinki - Poprzedni - Następny

I

Wąską drogą, pokrytą lodem i śniegiem, poruszały się mozolnie dwie pary koni, ciągnące wozy z kilkoma osobami. W południowych rejonach Skyrim jesień ustępowała miejsca zimie, porze roku, która na północy przybierała często formę ekstremalną na przestrzeni praktycznie całego roku. Konie oddychały ciężko, a z ich nozdrzy wydobywały się kłęby gorącego powietrza. Z boków wozów zwisały przeróżnej długości sople, od czasu do czasu odłamując się i opadając na drogę.
Ri czuł porażający chłód, mimo gęstego kociego futra i ciepłego okrycia ciała. Spod szarego kaptura jego szaty wyglądała tylko para zielonych oczu i koci nos.
- Mówiłem, że zima idzie - rzekł Faridon zobaczywszy Ri, po czym uśmiechnął się pod nosem. Kot nie odpowiedział.
- I ja mam się tu uczyć? - spytała Luna, dygocząc z zimna. - Czego mnie tam będą uczyć? Lepienia bałwanów? Czy jazdy na łyżwach? Pewnie rzucania śnieżkami... W ogóle to daleko jeszcze?

Ri zwrócił twarz w stronę Faridona, Nord odwzajemnił spojrzenie. Do Akademii Magów w Winterhold nie było daleko - obaj to wiedzieli. I obu to niepokoiło. Tydzień podróży wyboistymi i pokrytymi śniegiem drogami był dla nich bardzo stresujący. Mieli podstawy, by spodziewać się ataku Octaviusa i jego popleczników. Mijali kilka miejsc wprost wymarzonych, jeśli ktoś chciałby przygotować zasadzkę, a jednak aż do tej pory nie widzieli niczego niepokojącego. Wciąż czekali, nerwowo rozglądając się na boki przy każdym, budzącym choćby cień podejrzeń miejscu. Adan oraz Raszk'hin i Pearl, dwójka najemników, którzy jechali drugim wozem tuż za nimi, rozluźnili się. Kobieta z nudów lepiła przeróżne cuda ze śniegu. Adan i ork podziwiali jej talent plastyczny, gdy wszystko zaczęło nabierać kształtów. Człowiek odezwał się:
- Więc taki honorowy jesteś, tak?
- No... Zwał jak zwał, towarzyszu. Staram się czynić tylko dobro. Za dużo jest ludzi czyniących zło, nie sądzisz?
- Racja, racja - Adan przytaknął. -  Ale to, co dla jednego jest dobre, to dla drugiego złym może być. Myślałeś o tym? Poza tym dla zysku swojego też działasz, bo z nami jedziesz.
- Często myślałem o tym. Po prostu staram się nikogo nie krzywdzić, a bogacę się tylko na takich zadaniach, które nie przyniosą mojemu honorowi ujmy.
- To pewnie często głodujesz - dorzuciła od siebie Luna.

W tym momencie Raszk'hin sięgnął po stwardniałą od mrozu szmatkę i zaczął odzierać z lodu dwa wojenne topory, jeden swój, drugi Pearl. Najemniczka spojrzała znad swojego śnieżnego dzieła, które przedstawiało dom stojący w płomieniach, dbale ulepionych z twardego śniegu. Tuż obok konstrukcji stała stworzona z lodu miniaturowa rzeźba starszego mężczyzny. Pearl zadbała nawet o rysy twarzy. Jej kompani dostrzegali w postawie lodowego posążka jakąś wielką tragedię.
- Masz talent, dziewczyno - powiedział Adan z zachwytem w głosie. - Co to jest?
- Moje życie - odrzekła krótko, kamiennym głosem. Po chwili spojrzała na orka, który czyścił właśnie jej topór. - Dziękuję.
- Nie ma sprawy - powiedział cicho, dostrzegając zadumę Nordki. Potem podniósł głos: - W końcu spodziewamy się kłopotów!

II

Mijali kopalnię. Wejście wyglądało tak, jakby od dłuższego czasu nikt w niej nie pracował. Faridon zatrzymał pierwszy wóz i zeskoczył z niego, chwytając w dłoń miecz. Podszedł do wejścia. Zauważył ludzkie zwłoki połowicznie przysypane śniegiem. Były trzy ciała. Usłyszał odgłos kroków ze środka kopalni. Wycofał się ostrożnie do wozu i uniósł dłoń, nakazując ciszę. Wtedy zaatakowali. Dwóch umięśnionych Nordów wyskoczyło z kopalni z krzykiem na ustach. Jeden miał długi dwuręczny topór, drugi krótki miecz cesarski i drewnianą tarczę. W samym wejściu do kopalni stanęła elfka w zbroi Słowików, która wskazywała na jej wysoką pozycję w gildii złodziei. Kobieta trzymała łuk i obserwowała rozpoczynającą się potyczkę. Metr za nią, w cieniu, stał człowiek, który ją najął - Octavius. Ri dostrzegł go, ale nie miał czasu na myślenie. Zeskoczył z wozu i cofnął się za swoich kompanów, licząc, że załatwią sprawę i zasłużą na parę procent jego przyszłego majątku. Raszk'hin rzucił ciężki topór w ręce Pearl i oboje zeskoczyli na ziemię, ruszając powolnym krokiem w stronę biegnących Nordów. Adan chwycił laanterski miecz i stanął obok Ri. Faridon stał już obok wozu z mieczem, lecz wrócił się po tarczę, gdy dostrzegł Bosmerkę z łukiem. Stanął dokładnie przed Khajiitem i Luną. Cała czwórka liczyła na orka i Nordkę.

Wyglądało to jak starcie czterech tytanów. Trzech potężnych mężczyzn i kobieta, która prezentowała się przy nich skromniej, ale przewagę siłową przeciwnika nadrabiała zwinnością. Strategia walki ciężkim toporem była najprostszą z możliwych. Z racji na ciężar broni i czas wymagany do zadania ciosu, a także wrażliwość na uderzenie wroga, należało zrobić wszystko, aby pierwszy cios był tym ostatnim, a przynajmniej na tyle skutecznym, aby złamać przeciwnika. Osiłek zlekceważył Pearl. Zaatakował od razu, licząc, że jego krzyk i przewaga wagowa odbiorą dziewczynie odwagę i opóźnią ruchy. Twarz Pearl pozostała jednak niewzruszona, nie wyraziła najmniejszych emocji. Zamach mężczyzny był długi. Wyczekała moment, aby mieć pewność, że przeciwnik zainicjuje atak. Kiedy broń opadała, kobieta odskoczyła w bok, mijając ostrze o dobre pół metra, obróciła się na pięcie i wyprowadziła uderzenie w odsłonięte ramię wroga. Jednak i ona się przeliczyła. Jej noga poślizgnęła się na lodzie pod warstwą śniegu, a cios przeszedł obok celu. Odzyskiwała równowagę w momencie, kiedy Nord wyprowadzał zamaszysty cios od prawej do lewej. Darowała sobie walkę o pozostanie w pionie i umyślnie upadła na zmrożoną ziemię, gdy topór mijał jej głowę o centymetry. Leżąc na śniegu machnęła swoją bronią, zahaczając nogę przeciwnika i doprowadzając do jego upadku. Podniosła się na kolana i wyprowadziła śmiertelny cios, miażdżąc klatkę piersiową wielkiego Norda. Mężczyzna przez chwilę krztusił się krwią i zamilkł.

Raszk'hin miał inną taktykę. Z racji swojej niebywałej siły przeszedł od razu do ofensywy, krzycząc zajadle. Machał dwuręcznym toporem niczym patykiem. Jego przeciwnik sparował dwa pierwsze ciosy tarczą, cofając się przy każdym o parę kroków. Kolejnych unikał dzięki refleksowi, ale w końcu został przyparty do lodowej ściany. Ork wydarł się w niebogłosy i zamachnął do ciosu toporem swojego ojca. Użył do tego całej siły. Nord zderzył tarczę i miecz z orężem orka, ale oba przedmioty rozpadły się na kawałki tak, jakby były zrobione ze słabej jakości drewna, a nie przedniej stali. Kiedy najemnik spodziewał się śmiertelnego ciosu, Raszk'hin po prostu stał, a jego rozgrzane mięśnie drżały. Po chwili namysłu Nord postanowił wziąć nogi za pas i po prostu uciekł w śnieżne zaspy.

Gdy dwójka druhów mierzyła się z Nordami, Faridon przyjmował na tarczę kolejne strzały bosmerskiej łuczniczki. Ri i Adan schowali się za wóz, ale kolejne strzały wciąż przelatywały niedaleko ich głów. Luna próbowała wyczarować jakąś iluzję, ale nie potrafiła się skoncentrować w bitewnym zgiełku.
- Zabij ich, zabij! Za to ci płacę! - krzyczał Octavius. Chwilę potem dostrzegł trupa jednego ze swoich ludzi i drugiego, żyjącego, ale uciekającego, gdzie pieprz rośnie. Skrzywił się i krzyknął za siebie: - Hatji! Teraz!
Zza niego wyszła młodo wyglądająca, niewysoka Bretonka. Nie nosiła przy sobie żadnej broni. Raszk'hin i Pearl spojrzeli po sobie zdziwieni. Najemniczka ruszyła w stronę Octaviusa. Ork podążył jej śladem. Ri uśmiechnął się, czując swym kocim nosem zwycięstwo. Bretonka złożyła dłonie, po czym stopniowo oddalała je od siebie.
- To magiczka! Uważajcie! - krzyknął Faridon i sam wybiegł zza wozu, by wspomóc towarzyszy. - Może zaatakować ogniem!
- Albo lodem, cholera! - dopowiedział Adan, wychylając głowę zza wozu.

Druga z najemniczek Octaviusa, Bosmerka w słowiczej zbroi, rzuciła łuk i chwyciła sztylet, stając między nacierającą trójką a kobietą nazwaną Hatji. Faridon i reszta bali się, że Bretonka jest potężnym magiem. Żadne z nich nie odgadło jednak specjalizacji kobiety. Jej dłonie zaczęły drżeć. Nie wyleciały z nich jednak ani kule ognia, ani błyskawice, ani nawet sople lodu. Adan spostrzegł, że ciało zabitego przez Pearl Norda... wstaje z lodu. Powstały też trzy inne ciała, które wcześniej zauważył Faridon.
- Na Talosa! To nekromantka! - wykrzyczał przerażony Adan i instynktownie cofnął się kilka kroków.
Wielki najemnik ubity przez Pearl dzierżył topór, pozostała trójka miała zwykłe miecze. Wszyscy ruszyli na Raszk'hina, Pearl i Faridona. Bosmerska łuczniczka w słowiczej zbroi nie ruszała się. Pilnowała Hatji, zdając sobie sprawę, że śmierć nekromantki zakończy cały czar. I być może trójka jej przeciwników spróbowałaby na nią ruszyć, gdyby nie niezwykła wytrzymałość żywych trupów.
Orsimer zadał dwa mocne ciosy, które niemal przecięły trupa na pół, ale ten nie padł. Wymachiwał mieczem, raniąc Raszk'hina w ramię. Pearl i Faridon ruszyli do wielkoluda z toporem, zadając ciosy na zmianę. Dwóch pozostałych martwiaków szło w stronę wozu, za którym stał Ri z Adanem i Luną.
- Cicho być musisz, Adan, cicho Luna - wyszeptał Ri, wyciągając swój kluczyk i wkładając go w bok wozu. Wtedy Luna zobaczyła coś, czego nie dostrzegła wcześniej. Na długości wozu, między kołami, ukazała się wąska skrytka, do której niezwłocznie wskoczyli, ściskając się w środku. Luna zdołała złożyć ręce w wyuczony znak. Dwa trupy podeszły i po prostu stały, nie grzesząc inteligencją. Czar zadziałał i na śniegu kilkanaście metrów od nich pojawił się mglisty zarys człowieka. Trupy ruszyły do niego od razu, gdy go spostrzegły.
- Musimy zabić nekromantkę! - krzyknął Faridon i sparował cios jednego z napastników. Ich moc była wyraźnie większa niż siła śmiertelnego człowieka. Raszk'hin wciąż siekał jednego z wrogów, ale nie było efektów. W końcu zmęczył się na tyle, że przeszedł do defensywy. Cofał się, dysząc, aż zderzył się plecami ze ścianą. Czuł, że koniec jest bliski. Bosmerka ze sztyletem wciąż stała pomiędzy nekromantką, a polem bitwy i pilnowała, by nikt się do nich nie zbliżył. Octavius zacisnął pięści, przeczuwając zwycięstwo. Pearl i Faridon zderzyli się plecami, odpierając kolejne ataki trupów.
- To żeś mi, kurwa, dał zlecenie! - krzyknęła kobieta. - Padniemy tu zaraz, pod jakąś gównianą kopalnią! A miało być tak pięknie!
Dwa martwiaki wracały do nich od strony wozu, rozczarowane niemożnością zjedzenia widma stworzonego przez Lunę. Z pięciorgiem nie mogli dać sobie rady.
- Padnij... - powiedział Nord ściszonym głosem.
- Co?! Chcesz, żebym po prostu dała się zjeść?
- Padnij! Już! - krzyknął Faridon i zablokował kolejny cios.
Nordka uklękła, będąc wciąż plecami do Faridona. W tej pozycji widziała tylko Bosmerkę, stojącą na straży nekromantki. Usłyszała zza siebie serię dziwnych dźwięków. Bała się, że to odgłosy rozdzieranego na strzępy Faridona. I faktycznie, było to rozdzieranie na strzępy. Pękały jednak łączenia zbroi Norda, nie wytrzymując nacisku rozrastającego się w przedziwny sposób ciała, które nagle zaczęło porastać gęste, czarne futro. Faridon urósł niemal dwukrotnie. Jego dłonie i nogi wydłużyły się. Niesamowicie długie stały się ramiona i łapy zakończone ostrymi pazurami, a obok klęczącej Pearl był... jego ogon. Odwrócił się. Jego twarz nie była już ludzka. To był wilczy pysk.
- Niżej! - wycedził niewyraźnie i wyszczerzył swe nieskazitelnie białe kły.

Od razu potem skoczył na trupy, machając energicznie swymi zwierzęcymi ramionami. Po zderzeniu z nimi ciała leciały kilka metrów w dal. W końcu wilkołak doskoczył do jednego z nich i dosłownie rozszarpał swoimi wielkimi szczękami. Drugiego przepołowił na pół pazurami. Trzeciego z trupów podniósł i rzucił pod nogi Pearl. Zanim martwiak zdążył się pozbierać, dostał cios toporem w głowę, co zakończyło jego żywot już po raz drugi. Wilk szykował się do skoku w stronę wielkoluda z toporem, ale dostrzegł, że Orsimer poradził sobie. Krew wyciekająca z odciętej głowy trupa przyozdobiła śnieg kolorem czerwonym. Szczęki wciąż zaciskały się i rozluźniały. Wycieńczony Raszk'hin nie zmieniał pozycji, ustawiając się w gotowości na atak wilka. Pearl też stanęła z bronią skierowaną w stronę zwierza. Bosmerka i Bretonka zastygły w bezruchu, czekając na atak. I to właśnie na nie ruszyła bestia, skacząc na elfkę. Wspaniałej jakości zbroja uratowała jej życie, amortyzując skok wilkołaka i pierwsze ciosy. Nekromantka nie pomagała, widocznie nie spodziewając się, że atak trupów nie wystarczy. Ale i wilkołak, po pierwszym mocnym ataku na Bosmerkę, osłabł i cofnął się parę metrów. Oszołomiona kobieta przeczołgała się  aż do wejścia do kopalni, do swojej towarzyszki. Raszk'hin i Pearl stanęli ramię w ramię, oboje posiniaczeni. Ork miał do tego dwie rany cięte ramion. Cała czwórka patrzyła na opadającego z sił wilkołaka. Ze swej kryjówki wyszli też Luna, Ri i Adan i dołączyli do najemników. Po paru sekundach wilk opadł na śnieg i przybrał postać Faridona, ubranego zaledwie w resztki ubrań, które miał pod zbroją przed przemianą. Ri podbiegł do niego i zaczął badać jego stan.

Bosmerka i Hatji stały w niepewności, nie atakując, ale też nie zmieniając postawy. Były gotowe, by zabijać.
- Zwyciężyliście - powiedziała elfka niespokojnym głosem. - Puścicie nas wolno, czy chcecie to kończyć?
- Kiepsko z nim - powiedział Ri znad wpół nagiego Faridona.
- Mogę pomóc - odezwała się nekromantka. - Znam się na tym.
- Chyba żartujesz - zripostował Adan łamiącym się głosem. Zacisnął dłoń na mieczu. - Zrobisz z niego chodzącego trupa pewnie. I... i będzie chciał mnie zjeść. Nic z tego, wiedźmo.
- Mam na imię Hatji i, powtarzam, znam się na tym. Pozwólcie. Chyba że chcecie kontynuować walkę.
Spojrzała kolejno na wszystkich, którzy przeżyli. Zapewne nie wiedzieli, że nie zdołałaby powtórnie ożywić wszystkich trupów w tak krótkim czasie. Nie mieli pojęcia, że zdecydowanie bardziej niż oni trupów, ona boi się powtórnego ataku i potencjalnej śmierci.
- Walki koniec - odpowiedział Ri. - Chodź tu, wiedźmo. Pomóż. I gdzie Octavius jest, powiedz mu.
- Octavius - odpowiedziała Bosmerka. - A więc tak mu na imię. Nawet nie wiedziałam. Zagadnął nas w karczmie w...
- Neafel - Hatji zwróciła się do niej, przerywając w pół zdania - przynieś, proszę, moją torbę. Wiesz którą.
Bosmerka w kapturze zniknęła w czeluściach jaskini, wracając po chwili ze wspomnianą torbą. Nekromantka podeszła do Ri i Faridona i zaczęła wypowiadać zaklęcia. Na zmartwione wyrazy twarzy Raszk'hina i Pearl zareagowała, mówiąc:
- Spokojnie, to tylko zaklęcie skanujące. Musicie go ubrać i napoić. Poza tym nic mu nie jest. Jest tylko skrajnie wymęczony. Taka przemiana musi być kosztowna.
- Wilkołak, psia jego mać, wilkołak. - Neafel zaczęła kręcić głową z niedowierzaniem. - Ten Octavius nic nie wspominał o wilkołaku. Zacnie mieć takiego kompana, nie? Jak nie idzie to czary mary i potem patrzeć, gdzie czyja ręka, a gdzie noga.
- Jakbym wiedział, że to wilkołak - odpowiedział Adan - to bym na drugi koniec Tamriel pobiegł bez zwłoki. Niesamowite...
- On pytał, gdzie Octavius - Ri wciąż niepokoił się, a Pearl patrzyła krzywo na Hatji.
- Zwiał, a co miał zrobić. A nam oczywiście nie zapłacił - mówiła Neafel. - Miało być, że po zleceniu. Że kupa kasy. Mamy nauczkę. Tamtym dwóm też nie zapłacił, ale oni już narzekać nie będą. Co teraz?
- Ty idź - Pearl wstała znad Faridona - ale nekromantka ginie. Tu i teraz.
- Słucham? - odpowiedziała Hatji.
- To nekromantka. Para się najgorszym rodzajem magii, jaki kiedykolwiek wynaleziono. To plugawe... To ... niegodne. Musi zginąć. Ja innego wyjścia nie widzę. A mój topór nada się do tego nie gorzej, niż jakikolwiek miecz.
Zrobiła dwa kroki wprzód, ale ork zaszedł jej drogę i wyciągnął ramię, blokując ją.
- Pomogła naszemu kompanowi.
- Co pomogła? Jak pomogła? - mówiła nerwowo Pearl, chcąc postawić na swoim. - Nic nie zrobiła! Powiedziała, że do wyra musi i napić się. Każdemu chłopu od tego lepiej. Dobrze, że o babie do łóżka nie wspomniała.
- Przestały walczyć, a nieuzbrojonych zabijać to rzecz niehonorowa.
- To jest nekromantka, ile razy mam powtarzać, cepie?! Ona ożywia trupy! Prawie nas posiekały jej pupilki.
- To najemniczki - odparł Raszkhin zdecydowanie. - Takie jak ty i ja. Dostały robotę i chciały ją wykonać. Przegrały, nie zarobią i tyle. Może za miesiąc wspólnie będziemy robić. Taka robota, wiesz przecież. Nie raz walczyłem ramię w ramię z kimś, kto miesiąc później był po drugiej stronie barykady.
- Chciałabyś ty - wtrącił się Ri - żeby cię ubili jak zwierza jakiego, jak broń złożysz i walki zaniechasz, gdy sytuacja odwróci się?
Usta Nordki zadrżały. Splunęła w śnieżną zaspę, wytarła krew z czoła i bez słowa odwróciła się, ruszając w stronę wozu.
- A tego Octaviusa - dodała Hatji - nie macie co szukać. Ta kopalnia ma dziesiątki korytarzy. Jakby nas nie przeprowadził, to zgubiłabym się.
- Tylko was najął? - spytał Ri, nieco spokojniej.
- Najął... - Neafel skrzywiła się. - W konia nas zrobił, ot co. Bidny miesiąc będzie... Chodź, Hatji, pora wracać. Może innym razem nam się poszczęści.
- Potrzebujecie czegoś? - spytał ork na odchodne.
- Ha! Najemnicza solidarność. Miłe, choć zanikające to. - Neafel uśmiechnęła się spod swojego kaptura. - Dobrze walczysz, siłacz jesteś. Myśmy się dopiero poznały przy tym dziwnym zleceniu, ale chyba nieźle nam szło, skorośmy przeżyły atak wściekłego orka, wilkołaka i tamtej dziwaczki, co macha toporem nie gorzej, niż co lepszy żołnierz. Pytaj zleceniodawców w większych miastach o Hatji i Neafel. Można by coś razem zarobić.
- Będę pytał - ork skłonił się. - Powodzenia.

Gdy dwie najemniczki odeszły w swoją stronę, a wciąż nieprzytomny Faridon został położony na wozie i przykryty kocami, Ri dostrzegł, że ktoś przygląda im się z trzeciego wozu, ustawionego obok pozostałych. Gdy spodziewał się najgorszego, czyli kolejnej zasadzki, nieznajomy pomachał na powitanie. Był to elf, Altmer, sądząc po jasnozielonej barwie skóry. Nosił na sobie szatę maga. Na drodze do Akademii ani jego szata, ani pochodzenie nie były niczym niezwykłym. Placówka w Winterhold słynęła z tego, że przyjmuje adeptów niezależnie od ich rasy, czy statusu społecznego. Wystarczyło mieć talent, udowodnić to i... dotrzeć do Winterhold, co samo w sobie nie było prostym zadaniem. Nawet pomijając bandytów czy żywe trupy, na tej drodze można było się natknąć na wilki, niedźwiedzie, a nawet śnieżne trolle. Ri zlustrował zawartość wozu. Z tyłu było kilka regałów z książkami. Położone były pionowo, aby księgi nie wypadły. Ten widok uspokoił Ri.
- Witaj, podróżniku - powiedział i też pomachał na powitanie. Dołączyła do niego Luna. - Jak na imię ci i co sprowadza cię do Akademii?
- Ha. A co mnie sprowadzać może? Magiem jestem, to i do Akademii moja droga prowadzi. Rodizok jestem i witam, witam na dalekiej północy. - Wyciągnął swą długą szyję najwyżej, jak mógł, spoglądając na pobojowisko. - Widzę, że się działo.
Cała kompania zdążyła wsiąść na wozy, tylko Ri stał przy Rodizoku.
- Wszystkoś widział? - spytał Altmera.
- Oj, czym widział, czy nie. Żadna to różnica. Widzę trupów trochę. Magii ślady. Do Akademii jedziecie? Mogę poprowadzić. I moja droga tam prowadzi. Wracam z Riften.
- Dość daleka droga. Akademia wysłała? Nie wyglądasz na strudzonego podróżnika - powiedział Raszk'hin z drugiego wozu.
- Bo lubię podróże, to i nie wyglądam. Podróże kształcą. Poza tym mam motywację, bo to nie kolejne nudne zlecenie Akademii. Od jakiegoś czasu pracuję nad własnym projektem. Na wozie mam parę ksiąg i trochę minerałów, które mogą mi się przydać. No, ale co będziemy gadać po próżnicy. Na wozie mam trochę winka. Gotowi do drogi?
- Jak długo jest... pan w Akademii? - nieśmiało zagadnęła Luna. - Bo ja właśnie po to jadę, żeby się do niej dostać.
- Czyżby? - odrzekł z zaskoczeniem w głosie i złożył dziwnie usta, jakby w podkowę. Przyglądał się jej chwilę. W końcu powiedział: - Hmm, która szkoła magii najmocniej cię interesuje?
- Iluzja, proszę pana.
- Och, szkoda... Ja specjalizuję się w magii zniszczenia, kocham ogień - uśmiechnął się marzycielsko. - No, ale nic straconego. Na pewno będziemy się widywać, piękna.
Każdy z nich miał mocno czerwone policzki od przejmującego mrozu, ale widać było, że w tym momencie Luna zarumieniła się jeszcze mocniej. 
- Poprowadzisz nas do samej Akademii? - wtrąciła Pearl.
- Oczywiście, powiedzcie tylko, w jakiej sprawie przyjeżdżacie, żebym mógł od razu was zaanonsować, jak przybędziemy. Wierzcie lub nie, ale niektórzy czekają na wejście kilka godzin, albo i dni. Lokalna karczma robi na takich majątek, więc w sumie macie farta, żeście na mnie trafili.
Faridon zaczął coś mruczeć, wybudzając się.
- On ma coś do sprzedania magom z Akademii, druhom twoim - powiedział Ri.
- On? - spytał zdezorientowany Rodizok, wskazując dłonią na Raszk'hina. Potem spojrzał na mamroczącego Norda wyglądającego spod koców. - Czy on?
Luna, Adan i Raszk'hin zaśmiali się. Pearl zachowała kamienną twarz.

III

- Po lewej masz komnaty adeptów - powiedział Rodizok, gdy weszli na główny plac, na końcu którego górował wielki budynek Akademii. Przed wejściem był imponujący posąg oraz błękitne skupisko magii, uformowane na kształt studni, którego promień sięgał chmur. - Wejdź, rozgość się, a twoich przyjaciół zaprowadzę od razu do szefa.
- Nie muszę zdać żadnego testu? Ani niczego takiego? Myślałam, że...
- O to się nie martw. Miałaś trudną podróż. Poznaj innych adeptów, a ja wrócę do ciebie później, piękna.
- Nie odjeżdżaj bez pożegnania, Ri - Luna zwróciła się do Khajiita. - Mam jeszcze do ciebie jedną sprawę.

*

Zgodnie z zapowiedzią Rodizoka, do głównej sali Akademii zszedł skromnie ubrany mag. Sam Altmer odłączył się od nich i stanął ramię w ramię z towarzyszem. Adepci zamknęli drzwi za grupą. Faridon, Raszk'hin, Pearl, Adan i Ri stanęli w szeregu. Dwójka najemników trzymała po dwa worki pełne towaru, który Ri przewiózł przez tysiące kilometrów i kilka krajów. Khajiit zrobił krok do przodu. Altmer nachylił się do ucha przełożonego:
- Tolfdirze... - zaczął i przez kilka chwil szeptał coś cicho.
- Wnioskując po tym, co mówi Rodizok, masz dla nas coś interesującego. - Oczy maga zabłysły. - Intrygujące. Czy to prawda? Czy masz w tych workach... magmę? Zaschniętą magmę?

Ri skinął głową. Na ten znak ork zrównał się ze swoim szefem i wysypał zawartość jednego worka na marmurową posadzkę pięknej, zbudowanej na planie koła sali. Ciężkie czarne kamienie stuknęły w podłogę, powodując głośne echo. Odbijały światło z pochodni ustawionych na kilku kolumnach. Całe pomieszczenie nagle zostało przyozdobione różnokolorową mozaiką barw. Liczne westchnienia i stęknięcia wokoło pokazały Ri, że całą scenę obserwują zza kolumn bocznych liczni adepci magii, zarówno mistrzowie, jak i początkujący. Dwójka magów stojąca naprzeciw gości spojrzała na siebie spokojnie. Starszy mężczyzna skinął głową, nakazując jednej z adeptek sprawdzenie kamieni. Podeszła powoli, z gracją i powagą godną mistrzyni magii, którą z pewnością chciałaby zostać. Uklękła nad kawałkami kamienia i wyciągnęła rękę, zamykając przy tym oczy. Wyszeptała magiczną formułkę i opuszczała dłoń, by chwycić jeden z kamieni, gdy nagle przeszedł ją dreszcz. Skurcz mięśni dłoni sprawił, że jej palce wykrzywiły się w dziwny sposób. Zacisnęła zęby i syknęła przeciągle, osuwając się bezwładnie na posadzkę, tuż obok kamieni. Trzech adeptów pospiesznie podbiegło do koleżanki i zaczęli sprawdzać jej stan. Zapanowało chwilowe poruszenie. W końcu Tolfdir uniósł rękę, nakazując adeptom zachowanie ciszy. Poza dźwiękami cucenia czarodziejki, w sali panowała cisza. Raszk'hin, Faridon, Pearl i Adan nie mieli pojęcia, co się stało, tak jak większość adeptów. Kilkoro mistrzów podeszło do starego maga i stanęło za jego plecami. W pierwszym szeregu był Rodizok, najwidoczniej postawiony w hierarchii znacznie wyżej, niż się spodziewali. Ci magowie rozumieli powagę sytuacji, chociaż ich twarze wyrażały niedowierzanie.
- Co się stało?! - krzyczał jeden z młodszych adeptów, próbując obudzić nieprzytomną kobietę.
- Spokojnie, nic jej nie będzie, prawda, Khajiicie? - spytał Rodizok poważnym głosem, zupełnie innym, niż na szlaku.

Ri' Baadar zachował spokój. Wiedział, że dziewczynie nic nie jest. Chciała sprawdzić magiczny potencjał jego towaru, a nie posiadała na tyle doświadczenia, aby poradzić sobie z ilością mocy, która nagle zaczęła przepływać przez jej ciało. Zapewne Rodizok lub Tolfdir, chwyciwszy kamień w dłoń i skanując go, poczuliby zaledwie bardzo nieprzyjemny dyskomfort, ale reakcja uzdolnionej magicznie dziewczyny tylko utwierdziła Ri w przekonaniu, że jego towar jest wart wiele. Postanowił wykorzystać chwilę. Wszyscy byli pod wielkim wrażeniem tego, co zaszło, a to mogło wywindować cenę, którą dostanie.
- Zastygła lawa z Czerwonej Góry - zaczął. - Żywioł, który pogrzebał Vvardenfell, serce Morrowind i setki tysięcy Dunmerów. Od lat kilku magowie zastanawiali się, co dokładnie zaszło tam. Spodziewali się, że magia wielka brać w tym udział musiała. A nawet, jeśli nie musiała, to w skutek wydarzeń powstała, wydzielona została energia w ilości wielkiej. W formie magmy, lawy gorącej, co po czasie jakimś, stygnąc, kamieniem tym stała się.
Kilkadziesiąt osób w pomieszczeniu patrzyło na przedstawienie Ri z zainteresowaniem. Leżąca na podłodze czarodziejka odzyskiwała przytomność. Rodizok szepnął coś do ucha staremu magowi.
- On szczęście miał, że surowiec ten posiadł. Przybył tu, aby sprzedać go wam, szanowni magowie, bo uważa, że pożytek zrobić z niego możecie.
- Ile? - spytał szybko Tolfdir.
- Dwa miliony septimów.

Zaryzykował, a jego odpowiedź wywołała kolejną porcję westchnień niedowierzających ludzi, nieco tylko mniejszą, niż w chwili omdlenia czarodziejki. Jeszcze przed wyruszeniem z Whiterun Khajiit uważał cenę miliona septimów za marzenie. Postanowił jednak wykorzystać moment i negocjować ostro, najostrzej, jak tylko potrafił. Usłyszał, że najgłośniejsze reakcje miały miejsce tuż za jego plecami. Najemnicy nie wierzyli w to, co właśnie usłyszeli. Adan, na myśl o swojej działce, odkaszlnął, krztusząc się. Pearl uderzyła go w plecy, być może ratując życie przyszłego bogacza. Chwila ciszy przeciągała się. Tolfdir zastanawiał się. Ri sam nie mógł uwierzyć, ale wiedział, że im dłuższa cisza, tym większa szansa, że propozycja zostanie przyjęta, a negocjacje mogą zakończyć się sukcesem. Lawa z Czerwonej Góry była rarytasem, minerałem, którego właściwości dopiero zaczęto odkrywać. Badający ją magowie byli oszołomieni ilością mocy, którą można z niej czerpać. Tak naprawdę wciąż nieznane były jej właściwości, ograniczenia. Z racji niedostępności towaru, był on niezwykle drogocenny. Na tyle drogocenny, że w Skyrim nie posiadał go nikt. Przynajmniej oficjalnie. Akademia mogła zrobić wielki krok do przodu. Nie samym kupnem, rzecz jasna, ale skutecznym badaniem i rozwijaniem właściwości tego minerału. Jednak była to szansa, za którą można było sporo zapłacić. I z tego właśnie założenia wychodzili magowie.
- Milion septimów - powiedział Tolfdir, niezwykle sucho.
Ri niezauważalnie przełknął ślinę. Marzył o milionie, ale teraz, po wielu tygodniach podróży i udanym początku negocjacji, zamarzyło mu się więcej. Poza tym miał się z kim dzielić.
- On sporo przeszedł, by do was właśnie towar dostarczyć. Na drodze nawet tutaj, niedaleko, napadli go i jego druhów, chcąc przejąć kamień. Obronił on go i dowiózł tutaj, bo, tak jak mówił, wierzy, że wy dla dobra Tamriel wykorzystacie go. Półtora miliona septimów i nowe wozy z końmi dobrymi, aby do Whiterun wrócić można było. Taka jest propozycja jego.

Stary mag spojrzał w bok, na Rodizoka. Altmer usiłował zachować spokój. Choć i on wybiegał myślami w przyszłość. Widział w tym minerale idealną bazę dla nowych zaklęć, nad którymi pracował. Zaklęć opartych przede wszystkim na żywiole ognia. Co by było lepszym wzmacniaczem magii zniszczenia niż lawa, która unicestwiła cały kraj i niemal wszystkich jego mieszkańców? Projekt Rodizoka, udoskonalona fala płomieni, potrzebuje nadzwyczajnego źródła energii, swego rodzaju przekaźnika. Zdarzało się, że krótkotrwale tworzył taką falę, ale efekty nie były warte wysiłków. Od razu po rzuceniu czaru był wykończony. Ale z tym kamieniem... Mogło się udać. Musiało się udać! Stary mag widział rozmarzone oczy Altmera i odpowiedział:
- Stoi. Półtora miliona i wozy na drogę.
Adan miał wrażenie, że stracił władzę w nogach. Oparł się o ramię Pearl, która w każdy inny dzień i we wszelkich innych okolicznościach uderzyłaby go w twarz w podobnej sytuacji. Teraz podtrzymała go bez słowa, a wolną dłonią klepnęła Raszk'hina w umięśnione ramię. Jej na co dzień kamienne oblicze nabrało rumieńców, a na twarzy pojawił się uśmiech. Ork spojrzał na nią i powiedział:
- No ładnie.
I nikt poza nim nie wiedział, czy był to komentarz dotyczący fortuny, którą otrzymają, czy pierwszego uśmiechu Pearl, który widział.

IV

Stała przed głównym wejściem do Akademii. Patrzyła na północ i skute lodem nieskończone morze. Morskie powietrze było cieplejsze niż się spodziewała. Czekała na Ri' Baadara, trzymając w ręku swój błękitny szal i wspominając Laanterię. Między nią, a Endoriilem zaszło coś, czego sama nie potrafiła wyjaśnić. Czuła coś, ale nie umiała tego nazwać. Był jej bliski na wielu płaszczyznach, ale starała się myśleć praktycznie. Po to właśnie opuściła biedne rodzinne strony, aby dotrzeć tu, na mroźną północ, i zacząć wieloletnią, żmudną naukę. Chciała zostać magiem, czarodziejką, wiedźmą. W różnych miejscach Tamriel różnie zwie się kobiety posługujące się magią. Chciała coś znaczyć, stworzyć coś wielkiego, o czym ludzie będą pamiętać i cenić ją jako autorkę tego... czegoś. Nie wiedziała jeszcze, co by to miało być, ale wychodziła z założenia, że ma czas, żeby to wymyślić. Uczucia postanowiła odłożyć na bok. W końcu mama mówiła jej, że mężczyzn chętnych na damskie wdzięki nigdy nie zabraknie. A Endoriil... Dziwny elf - myślała Luna. Niby nic, a jednak... Dziwne.
- Witaj, Luno - Ri wyrwał ją z rozmyślań. - Chciałaś rzecz jakąś mu powiedzieć? Wyjeżdża właśnie kompania jego. Żegnać się pora.
- Wiem. Dwie rzeczy. To znaczy w sumie jedna... - Wyciągnęła dłoń ze swoim szalem. - Weź to i daj Endoriilowi. Na pamiątkę.
- Chcesz, żeby elf pamiętał? - spytał Ri.
- Tak. Nie... Oj, nie wiem, Ri... Zawsze zadajesz trudne pytania.
- To nie pytanie trudne, a odpowiedź trudną jest. - Ri chwycił szal i schował do jednej z licznych kieszeni swej szaty. - Elf czuje do ciebie dużego coś. On widział to w jego oczach i zachowaniu jego. Ty też czujesz.
- Ri, po prostu daj mu to, dobrze? Proszę.
- Da on mu szal, da - odrzekł po chwili zastanowienia. - A druga rzecz, o której mówić chciałaś?
- Nie wiem, jak sobie poradzę. Od jednej z adeptek dowiedziałam się, że czesne na Akademię to spory wydatek, a ja prawie nic przy sobie nie mam... - Luna spuściła głowę.
- Ha. A to się składa ciekawie. - Ri uśmiechnął się, nieumyślnie eksponując swojego chwiejącego się kła. - On nie zapłacił ci za pomoc na moczarach Arven. Ile czesne na czas całej nauki twej wynosi?
- Całej? Tysiąc septimów. Może spróbuję popracować w tej karczmie w Winterhold. To w końcu parę minut piechotą.
- Ty nie martw się, Luno, o czesne. On zajmie się tym. Czas całej nauki opłacony będzie. Jeśli potrzebować czegoś będziesz, list napisz do niego. Chwilowo w Whiterun będzie on. A jeśli wyjedzie, to karawanie jakiej khajiickiej dasz list, a dojdzie do niego na pewno.
- Ri, naprawdę? Przecież nie masz pieniędzy, dobrze wiem. Towar nawet jak sprzedasz, to pewnie nie na wszystko ci starczy, więc...
- Pora na niego - Ri przerwał i skłonił głowę na pożegnanie.
Luna uśmiechnęła się szeroko i mocno przytuliła Khajiita, mówiąc:
- Gdyby nie ty, nigdy bym tu nie dotarła. Nie zapomnę o tym. Dziękuję, Ri' Baadar.
Khajiit odwrócił się i zszedł do reszty swojej kompanii, która zaprzęgała nowe konie i szykowała dobrej jakości wozy do drogi. Luna odwróciła się, wzięła głęboki oddech i weszła na główny plac Akademii. Dwójka adeptów zamknęła za nią główne wrota.

KONIEC ODCINKA DZIESIĄTEGO

SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków