środa, 26 sierpnia 2015

TES "Taki Los" - odcinek XIX

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XIX
ARENTHIA
-------------------------------------------------------
KRONIKA POWSTANIA BOSMERSKIEGO


W miesiącu Pierwszy Siew roku 206. czwartej ery miały miejsce wydarzenia, które sprawiły, że walka o wolne Valen zaczęła nabierać konkretnych kształtów. Był to czas święta Y’ffre, którego obchodzenie zostało zakazane na posiedzeniu Rady Miasta Arenthia trzy miesiące wcześniej. Niezadowolenie społeczne wzrastało, a relacje świadków tamtych wydarzeń mówią, że już wtedy czuć było w powietrzu, że coś istotnego stanie się całkiem niedługo. Wielu twierdziło, że brakowało tylko iskry, która sprawiłaby, że serca Bosmerów zapłoną chęcią walki o wolność. W jeden z tych dni otrzymali coś więcej.

Mianowicie w tych ciepłych wiosennych dniach spotkało się po raz pierwszy dwóch Bosmerów o znaczeniu kluczowym dla przebiegu późniejszych walk i wydarzeń społecznych. Marek Verre – ówczesny bosmerski radny oraz Endoriil – w tamtym czasie zaledwie porucznik bosmerskiej kompanii ze Skyrim. Z racji braku oficjalnej i zatwierdzonej przez historyków nazwy tego spotkania, niżej podpisany pozwolił sobie określać je w niniejszym dziele oraz we wszystkich następnych jako „Spotkanie Dwojga”. Zdania większości historyków, których opinie niemal zawsze są mocno podzielone, tu są zgodne. To właśnie ten czas sprawił, że niezadowolenie Bosmerów z altmerskiej dominacji nabrało kształtów realnej walki o wolność, a dodatkowo, a może przede wszystkim, znaleźli się przywódcy gotowi do tego, by stanąć na czele zbliżającego się zrywu. Wtedy to również, po długiej passie porażek i zepchnięciu w głąb lasu, pierwsze poważne sukcesy zaczęło odnosić plemię Latamejów, które kąsało siły Dominium atakami z owianego złą sławą lasu Frangeld. Był to ostatni klan na północy Valen, który w żaden sposób nie chciał podporządkować się Altmerom i siłom Lorda Udomiela i przez to przeżywał bardzo trudne chwile, ale zarazem zyskiwał coraz większy szacunek zniewolonych pobratymców. Po zagadkowej śmierci wodza Rannoka IV Nieposkromionego władzę przejęła jego najstarsza córka – Manna, która zaczęła pracować na swój przyszły przydomek – Czerwona, od wrażej krwi, którą zwykła malować sobie policzki przed bitwą.

Te pogodne wiosenne dni stały się podstawą, na której Marek Verre i Endoriil zbudowali później sieć sojuszy przy wydatnej pomocy syna Marka – Maela Verre. W tamtym czasie nakreślono pierwsze, ale już wtedy w miarę szczegółowe plany; listy potencjalnych sojuszników, pierwsze niewielkie oddziały zwiadowcze i szpiegowskie oraz TPP, czyli Tajna Poczta Powstańcza. Wtedy też sondowano już, z wcześniejszej inicjatywy Marka Verre i dzięki pracy takich elfów jak Nuallan, kto w innych częściach kraju mógłby wesprzeć walkę zarówno materialnie i siłą ludzką, jak i finansowo.

Bo kto nigdy nie wojował, ten może nie wiedzieć, że aby toczyć wojnę potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.


Fragment z Kronika Powstania Bosmerskiego, Ri’Baadar al’kefir an’Ulmin nasto’Goor.

-----------------------------------------------------------

I

Po dość uciążliwym marszu, szczególnie z racji nie do końca zagojonych ran, Endoriil znalazł się przy bramie głównej największego miasta północy Valenwood – Arenthii. Był to węzeł komunikacyjny, centrum handlowe i kulturalne całej okolicy. To tu krzyżowały się wszystkie kluczowe drogi. Tu też stała świątynia boga lasu Y’ffre. Dostępu do miasta broniły około trzymetrowe mury obronne, które otaczały zabudowania nawet w głębokim lesie. Mury były rzadkością w Valen, jednak Arenthia stanowiła wyjątek. Chociaż budowanie kamiennej konstrukcji w głębokim lesie było zadaniem trudnym i niezwykle kosztownym, to jednak postawiono go. Nie obronił wszakże Bosmerów przed utratą władzy nad własnymi ziemiami. To Altmerowie byli teraz panami całej puszczy i to ich władzy broniły mury.

Endoriil wyszedł z lasu niedaleko bramy i zobaczył brukowaną drogę, dość szeroką i naprawdę solidną, która prowadziła na północ, w stronę granicy z Cyrodiil. Szedł wzdłuż niej i mijał pojedyncze stragany podmiejskich kupców, których najwidoczniej nie było stać na wykupienie sobie stanowiska na rynku głównym. Od wschodu i zachodu miasto otaczała bujna puszcza, a zabudowania ulokowane były w płytkiej kotlinie. Endoriil miał na sobie płaszcz z kapturem zakrywającym głowę oraz plecak z kilkoma drobiazgami. Nie miał już nic do jedzenia, ale nie widział w tym wielkiego problemu. Wystarczyło zakupić tani łuk i pójść w las. Przy pasie nosił Ostrze Zemsty, miecz wydobyty z czeluści Frangeldu. Broń spoczywała w magicznej lodowej pochwie. Tuż pod bramą odbywał się handel elfami, który zniesmaczył Endoriila. Na podeście stały trzy jego rodaczki, dwie młode i jedna wyraźnie starsza. Obok nich młodziutki, może dziesięcioletni chłopiec. Licytację prowadził bogato ubrany Altmer. Kolorowa koszula z wyszytymi symbolami, zapewne pochodzącymi z miejsca, z którego elf się wywodził, do tego przedziwne obszerne spodnie, które może i były modne, ale w lasach Valen zapewne sprawiałyby więcej problemów niż dawały estetycznej satysfakcji.
- Za tę młódkę? Ile, ile? – krzyczał, wskazując dłonią na niewysoką i szczupłą elfkę. – Pochodzi z plemienia Annałów, gdzie zajmowała się polowaniem na zające i produkcją strzał dla innych myśliwych. Potrafi też szyć, cerować i łowić ryby.
Endoriil stanął w tłumie i przyglądał się z niesmakiem. Większość licytujących, ku jego zaskoczeniu, stanowili Bosmerowie, którzy nie mieli widocznie żadnych wyrzutów sumienia i przekrzykiwali się, rzucając kolejne propozycje.
- Daję czterdzieści! A ja sześćdziesiąt! – krzyczały dwa miejskie elfy.
- Sześćdziesiąt po raz pierwszy, po raz drugi! I…
- Daję sto za tę młódkę i chłopca – powiedział zakapturzony elf, dość wiekowy, jak Endoriil wnioskował po barwie jego głosu oraz szpakowatych włosach wystających spod kaptura skromnej, choć gustownej ciemnej szaty.
- Pan szlachcic bierze młódkę i chłopca, no już!

Sługa szlachcica podszedł i wziął sznurki, do których nowe zakupy jego pana były uwiązane. Pociągnął je dość mocno, rzucając sakiewkę z ustaloną kwotą w stronę Altmera. Oboje poszli bez sprzeciwu. Woodmerczyk dostrzegł siniaki na ramieniu dziewczyny. Pewnie w bardzo bolesny sposób nauczono ją już, że nie warto być nieposłusznym. Skrzywił się, nie mogąc uwierzyć, co się dzieje w mieście, o którego zobaczeniu marzył, od kiedy był małym chłopcem. Podszedł do straganu obok, gdzie sprzedawano zbroje i pancerze. Zakupił brązową skórzaną kurtkę z metalowymi łączeniami i bez rękawów. Niezwłocznie założył ją, a na ramiona nałożył swój płaszcz. Pancerz jest, miecz jest - wyliczał. W końcu odwrócił się i podszedł do bramy, przy której stało dwóch strażników miejskich. Obaj byli Bosmerami.
- Witamy, witamy – powiedział jeden z nich. – Cel pańskiej wizyty?
- Turystyka – odpowiedział Endoriil. – Zawsze marzyłem o zobaczeniu Arenthii.
- Z innego miasta wędrujesz? Czy może klanowiec?
Strażnicy spojrzeli na siebie wzajemnie. Obaj jakby z nadzieją w oczach.
- Bo wiesz – kontynuował strażnik - jak klanowiec, to musisz siąść tu na boczku z jednym z nas i spisać parę rzeczy.
Endoriil odniósł wrażenie, że strażnicy nie mieli najmniejszej ochoty na papierkową robotę. Spojrzeli na niego i czekali na odpowiedź.
- Na gospodarstwie pracuję przy trakcie – zełgał po chwili.
- Ach – drugi wartownik odetchnął z ulgą, nie mając najmniejszej ochoty na to, by wnikać w sprawę. – To ani miejski, ani klanowiec. A to zapraszamy do naszego pięknego miasta, śmiało.

Endoriil skłonił głowę i wszedł w obręb miejskich murów. Trzy metry w górę. Trudno sforsować – myślał i sam złapał się na tym, że w końcu jest na miejscu i może poszukać osoby, do której skierował go Darelion. Marek Verre – radny. Obrady odbywały się w Pałacu, który po objęciu władzy przez Lionela został przemianowany na Namiestnikowski. Elf postanowił jednak przejść się okrężną drogą. Skoro już tu jest i czas chwilowo go nie nagli, to czemu nie pozwiedzać? Z każdego miejsca w mieście widać było trzy miejsca: wspomniany Pałac i świątynię Y’ffre, obie budowle były ustawione na niewysokich wzgórzach w kotlinie, oraz Wieczny Dąb – drzewo znane w całym Valenwood. Rosło na najwyższym wzgórzu, około dwieście metrów na północ od miejskich murów. Było tak stare, że nawet najstarsze relacje praprzodków leśnych elfów zawierały je jako punkt stały i stanowiło centrum przeróżnych obchodów religijnych i społecznych: to tam składano ofiary bogom, tam młodzi Bosmerowie brali śluby oraz przeprowadzali różne rytuały, na przykład przejścia w wiek dorosły. Tym bardziej bolesne było, że dokładnie przed Wiecznym Dębem posadzono inny, przeniesiony z Wysp Summerset. Był niemal dwukrotnie większy niż ten bosmerski. Nikt nie miał wątpliwości, że do tak wielkich rozmiarów rozrósł się tylko i wyłącznie dzięki plugawej magii. Od czasu rzezi w puszczach przysłaniał cieniem Wieczny Dąb i nie dawał mu rozkwitać. Drzewo powoli obumierało, co było z pewnością zaplanowanym przez namiestnika Lionela ciosem w godność i honor Bosmerów.

II

Woodmerczyk siedział w niewielkim ogródku skromnej knajpki ulokowanej przy ulicy Sosnowej i popijał valenwoodzkie piwo. Przyglądał się innym klientom, a także miejscowym, którzy przechadzali się we wszystkie strony. Przysłuchiwał się też rozmowom:
- A słyszałeś o Rzezi Pogranicza? - zapijaczony brodaty elf strasznie seplenił. - No, słyszałeś, pytam się, no!
- Słyszałem, ale po co się wydzierasz - odpowiedział barman. - Nie chcę tu nieprzyjemności.
- No bo ty mi wczoraj gadałeś, że Bosmer się bić nie potrafi dobrze, a ja słyszałem od Lorianka, co nasi chłopcy tam zrobili. Ha!
- Ja też słyszałem - dołączył się inny wielbiciel tanich trunków. Seplenił nieco mniej. - Takiego łupnia dali tym, jak im tam... Renegarom, że król Ulfrik to podobno po stopach naszych braci całuje.
- Ha! Ha! - brodaty podszedł do wielbiciela trunków i rzucił mu się w ramiona. - No, bracie. Widzę, że podobne mamy zdanie! Przydałyby nam się te chłopaki, co? Daliby popalić tym Altmerom!
Endoriil, siedzący samotnie w kącie, uśmiechnął się kącikiem ust.
- Panowie - powiedział barman, nachyliwszy się do nich. - Mówiłem, że nie chcę tu nieprzyjemności. Albo zmienicie temat, albo więcej wam nie poleję.
- Dobra, dobra, panie. - Brodaty czknął. - Aleś zasadniczy. Już cicho siedzę. Dolejże gorzałki mi i mojemu nowemu koledze.

Endoriil odwrócił głowę. Przy drugim stole siedziało dwóch cicho rozmawiających Bosmerów.
- I jak tam, Zorian, interesy, hm? - spytał elf w brązowej koszulce bez rękawów i w krótkich spodenkach.
- A, daj spokój, przyjacielu - odrzekł mu kompan z chustą zakrywającą włosy. Chusta nosiła ślady krwi. - Rzeźnia w tych czasach to kiepski biznes. Popyt jest wielki, ale co ja poradzę, że nie ma kto mi tego mięsa upolować. I przez to miasto zaczęło głodować. Ledwo mi starcza, co by własne dzieci nakarmić.
- Mogliby się dogadać Lionel z Halenem i jakieś konkretne dostawy zrobić, nie?
- A nie słyszałeś, że próbowali? Ale Halenowi ledwo starczy sił, żeby utrzymać władzę nad trzema klanami, które dostał od Dominium. Niewielu ma myśliwych, których może posłać na polowania. A potrzeby miasta nie maleją. Zresztą i tak w pierwszej kolejności mięso dostają Altmerowie z garnizonu - mówiąc to skrzywił się i splunął na ziemię. - A my głodujemy. A do tego święto Y'ffre. Co o tym myślisz?
Endoriil przysłuchiwał się z uwagą niemal każdej rozmowie, która docierała do jego uszu, Ta była jedną z ciekawszych. Dalej popijał więc piwo i wytężał słuch.
- Ech... - westchnął mer w bezrękawniku. - To trzeci dzień święta Y'ffre, a nie dzieje się nic. No, prawie nic. Zabronione to, zabronione tamto, cóż zrobić. Nasze największe i najstarsze święto. Zaraza! - uderzył pięścią w stół i zacisnął wargi w gniewie. - Słyszałeś, że setki mieszczan gromadzą się u stóp schodów świątyni Y'ffre?
- Tak, słyszałem. Nie pierwszy raz to robią.
- Więc pewnie wiesz też, że kordon altmerskich żołnierzy stoi między nimi i świątynią i kapłanami? Straszne, po prostu straszne. Rodziny całe modlą się u stóp schodów, bo dalej pójść nie mogą. Podobno zdarzyły się też jakieś rękoczyny i kilka aresztowań. Ludzie aż buzują niechęcią do Altmerów. Ingerować w religię jest niebezpiecznie, a oni nawet to robią. Mają nas chyba za największe śmiecie Tamriel. Ale jeśli nie będziemy bronić Y'ffre i naszych tradycji, to czy wciąż jesteśmy narodem?
Jego kompan nie odpowiedział. Obaj chwycili butelki z alkoholem i w zamyśleniu wypili po kilka łyków na raz. Endoriil dopił swoje piwo i wstał, kierując się w stronę świątyni.

*

Po przejściu przez niewysoką zabudowę dzielnicy handlowej Endoriil dotarł do brukowanego placu leżącego u stóp schodów prowadzących do mistycznej świątyni boga lasu. Do tej pory tylko słyszał o jej wspaniałości. Kilkuset stopniowe schody prowadziły na wzgórze, na którym widniała budowla w istocie niesamowita - połączenie idealnie oszlifowanych, pięknych kamiennych kolumn i ścian z wygiętymi w sposób niezwykle estetyczny drzewami. Wielkie gałęzie silnych drzew jakby otulały kamienną konstrukcję z każdej strony i opiekowały się nią. Drzewo i kamień, w wyniku setek lat działań kapłanów Y'ffre i dzięki bożemu błogosławieństwu, stanowiły tu jedność.

Mniej przyjemnym widokiem były dwa szeregi altmerskich żołnierzy odcinających Bosmerom dostęp do przybytku. Żołnierze stali u stóp schodów i nie przepuszczali nikogo. Przed nimi na placu zgromadziło się ponad sto osób; niektóre modliły się na kolanach, inne stojąc, a jeszcze inne wykrzykiwały niecenzuralne słowa w stronę wartowników, wymachując zaciśniętymi pięściami. Atmosfera była bardzo napięta. Endoriil wmieszał się w tłum i wciąż obserwował. Widział frustrację swoich rodaków, którzy wytrzymywali wiele, ale odebranie im tradycyjnego święta - na które zapewne z utęsknieniem czekali, bo dałoby im nieco wytchnienia i zabawy w tych trudnych czasach - to było po prostu za dużo.
- Altmerskie ścierwa! Wypieprzajcie na swoje wyspy! - krzyknął chudy młodzieniec o kasztanowych włosach.
- Y'ffre. Y'ffre. Y'ffre - szeptały rytmicznie kobiety w modlitwie, unosząc dłonie w stronę świątyni.
- Y'ffre! Y'ffre! - przyłączyli się do nich agresywni mężczyźni, ale oni nie unosili dłoni. Zamiast tego podnieśli z ulicy kamienie i rzucali nimi w żołnierzy.

To był błąd. Pierwszy szereg odrzucił ozdobne włócznie i wydobył z pochew miecze. Kilku Bosmerów krzyknęło z przerażeniem, ale młodzi i narwani chłopcy wciąż rzucali kamieniami. Kobiety wciąż modliły się na kolanach. Endoriil patrzył zaniepokojony. Żołnierze ruszyli do przodu, nie burząc formacji linii. Kilku chłystków uciekło, ale ci najagresywniejsi - czy to przez alkohol, czy zmęczenie życiem pod altmerskim butem - ruszyli z gołymi rękami na uzbrojonych wojowników. Potem było kilka ruchów mieczem, krzyki zarzynanych chłopców, tryskająca krew i rozpacz modlących się wciąż na kolanach kobiet. Tłum rozbiegł się na wszystkie strony, niosąc ze sobą Endoriila. Chciał sięgnąć po swój miecz, ale nie widział w tym sensu. Nie tu i nie teraz. Uważał, że byłaby to głupota. Zginęło od kilku do kilkunastu młodych elfów.

Zaczęło się ściemniać.

III

Słońce stykało się już z koronami drzew, zaledwie od czasu do czasu znajdując drogę przed gęste gałęzie puszczy. Niebo miało barwy różową i pomarańczową, prezentowało się niezwykle malowniczo. Po mieście zaczęły rozchodzić się wieści o wydarzeniach sprzed świątyni. Endoriil z rozmów kilku mieszczan dowiedział się, że wcale nie była to pierwsza taka sytuacja. Kierował się w stronę Pałacu Namiestnikowskiego. Miał dość wrażeń jak na jeden dzień i chciał po prostu skontaktować się z Markiem Verre. Od wartownika dowiedział się, że sesja Rady niedługo się zakończy. Czekał więc, usiadłszy na niewielkim kamiennym murku.
- Można spytać, na kogo czekasz? - zagadał altmerski wartownik. Widocznie mocno się tu nudził.
- Jestem sąsiadem Marka Verre - skłamał. - Chciałem dopytać o rodzaj rośliny, którą zasadził niedawno na granicy naszych posiadłości.
Altmer zlustrował rozmówcę od stóp do głów. Nie wyglądał na szlachcica, a zatem nie mógł mieszkać przy Alei Wiecznych Dębów. Gdy chciał zadać kolejne pytanie, brama Pałacu otworzyła się przed wychodzącym z sesji Rady Drustanem. Stary Bosmer przystanął na chodniku i spojrzał wyniośle na wartownika. Ten, widocznie przyzwyczajony do takich spojrzeń, błyskawicznie podbiegł do drogi i pomachał dłonią w stronę jednej z dorożek stojących po drugiej stronie ulicy. Jedną z wielu rzeczy, które Altmerowie wprowadzili do Arenthii były właśnie dorożki. I o ile rzeczy takie jak morderstwa, gwałty i podwyższanie podatków mile widziane nie były, to dorożki znacznie usprawniały komunikację w mieście, więc również Bosmerowie korzystali z nich dość często. Niewielka dorożka z jednym miejscem na tyle, pokrytym niewielkim dachem z lekkiego drewna, podjechała w mgnieniu oka, a radny Drustan niezwłocznie wsiadł na tył. Altmerski żołnierz przyglądał się odjeżdżającemu szlachcicowi i już chciał wrócić do pytań, ale tym razem z bramy wychodził Marek Verre.
- Panie Verre - strażnik skłonił głowę.
Endoriil zorientował się, że to do tej osoby wysyłał go Darelion i zagadnął, gdy szpakowatowłosy Bosmer czekał na swoją dorożkę.
- Panie Verre? Czy ma pan chwilę?
- Przykro mi - odpowiedział Marek i spojrzał przelotnie na rozmówcę ubranego w ciemny płaszcz z kapturem na głowie. - Sprawy rodzinne wzywają mnie do domu.
- Naprawdę muszę porozmawiać - naciskał Endoriil. - To sprawa wagi... państwowej.
Verre ponownie spojrzał na stojącego obok niego elfa, tym razem na dłużej. Nieco ubrudzony płaszcz przysłaniał przedziwną pochwę na miecz o niezwykle intrygującej rękojeści. Mimo trzystu wiosen na karku, Verre nigdy nie widział takiej broni. Był ciekawy, ale też bał się. Miał wrażenie, że za każdym rogiem czyhają słudzy Lionela i czekają na jego potknięcie.
- Przykro mi - powiedziawszy to wszedł do dorożki, która właśnie podjechała. - Naprawdę muszę już jechać.
- Panie Marku - zagadnął wartownik, który wzywał dorożkę - czy ten elf to pański sąsiad? Bo tak mi powiedział, ale ja od początku podejrzewałem, że gdzie mu tam do tak wysoko urodzonego Bosmera jak pan. Aresztować go?
Marek Verre spojrzał na przybysza, który niepostrzeżenie skierował swoją dłoń w stronę rękojeści miecza. Czy był gotowy zabić wartownika tu i teraz? Przed Pałacem Namiestnikowskim? Wszystko na to wskazywało i kiedy Verre wciąż nie wiedział, co zrobić, obcy mu pomógł.
- Źle się wyraziłem. Znam Dareliona i to on mnie przysyła.
- Panie Marku, aresztować?
Bosmerski radny nie zwrócił uwagi na pytanie. Zamiast tego gestem dłoni nakazał obcemu wejść do dorożki. Rzucił srebrną monetę zaskoczonemu wartownikowi i nakazał woźnicy ruszać w stronę swojej willi.

*

Jechali ziemną drogą, mijając kolejne osiedla Arenthii. W tym pędzie Endoriil widział, że miasto jest w naprawdę kiepskim stanie. Wiele elfów żebrało na ulicach, sklepy były pozamykane, a ulice zaniedbane.
- Masz niewiele czasu. Jazda potrwa zaledwie kilka minut, a tylko tutaj mam pewność, że nikt nie podsłuchuje. Oczywiście, jeśli mówimy szeptem - ściszył głos. - Nuallan, który miał skontaktować się z Darelionem, jeszcze nie wrócił, więc co robisz tu przed nim? Przyznasz, że to podejrzane, prawda? Mów.
- Wyruszyłem tego dnia, gdy Nuallan przekazał Darelionowi twoją wiadomość. Gdy Darelion dowiedział się, że ruszam do Valen, zasugerował mi skontaktowanie się z tobą.
- Niemożliwe jest dotrzeć tu tak szybko ze Skyrim. Mówisz, że ruszyłeś tu niezależnie? I w jakiej sprawie masz się ze mną skontaktować?
- Długo by opowiadać o mojej podróży. Na razie niech wystarczy, że po drodze zahaczyłem o Frangeld. - Verre w reakcji na te słowa uniósł brwi. Był w szoku. Endoriil kontynuował: - A jestem tu w sprawie powstania.
- Takiej... sprawy jeszcze nie ma, młody elfie. Jak ci na imię?
- Jestem Endoriil, pochodzę z Woodmer i znalazłem się w tej samej sytuacji, co Darelion. Trafiłem do Skyrim jako uchodźca.
- Opowiedz mi więcej.
Kilka kolejnych minut spędzili na rozmowie o tym, jak Endoriil trafił do Skyrim, co tam robił, jak organizowano kompanię bosmerską i jak rozrosła się do korpusu. W międzyczasie dotarli pod willę rodową rodziny Verre. Marek wychylił się z dorożki i poprosił zaskoczonego woźnicę o zrobienie kilku kółek po dzielnicy. Endoriil mówił, Marek słuchał i wypytywał o szczegóły. Z każdą minutą rozmowy coraz mocniej wierzył, że przybysz mówi prawdę.
- A jak mają się Ellen i malutka? - zapytał, wciąż testując woodmerczyka.
- Bez zmian. Malutka pewnie troszkę urosła od chwili, kiedy ją ostatnio widziałeś. Darelion dobrze się nimi opiekuje. Podobno zawsze taki był. Daren, jego przyjaciel, tak mówi.
Marek uśmiechnął się. Pamiętał Darena, tylko z imienia, ale jednak. Wierzył elfowi, ale wciąż potrzebował czegoś więcej. Wiele ryzykował. Dorożka ponownie zatrzymała się przed willą przy Alei Wiecznych Dębów. Szlachcic nie poprosił o kolejny kurs. Wysiadł ze środka i dał Endoriilowi kilka monet.
- Słuchaj... - mówił szeptem. - Masz tu pieniądze na dojazd w dowolne miejsce Arenthii, ale nie wiem, co mam myśleć o twojej historii. Brzmi wiarygodnie, ale to za mało, żebym ryzykował wszystko, co do tej pory osiągnąłem. Zrób coś... coś dużego, żebym uwierzył w to, że jesteś w stanie działać. Bo opowieści to nie wszystko, chyba się zgodzisz. A do tego czasu... Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Marek Verre odwrócił się i doszedł do bramy. Usłyszał głos Endoriila:
- Hej! O zmierzchu spójrz na północ. Postaram się, żebyś zobaczył coś dużego.
Dorożka ruszyła, a bosmerski szlachcic wszedł na teren swojej oazy spokoju.

IV

Marek postanowił się zrelaksować, a przy okazji sprawdzić, co mógł mieć na myśli rdzawowłosy elf. Zabrał swojego syna, Maela, do niepozornej knajpki o nazwie "Leśny Czar", gdzie rozsiedli się, zajmując stolik na piętrze, przy balustradzie obrośniętej gałęziami i listowiem w sposób nawet bardziej estetyczny niż w innych, bardziej cenionych miejscach. Inni klienci patrzyli się na nich z ukosa, bo usiedli obok siebie, ramię w ramię, a nie naprzeciw. Powolutku sączyli wino, skierowawszy wzrok na północ. Jedynym istotnym elementem krajobrazu było wzgórze z dwoma dębami - wyhodowanym magicznie altmerskim i dwukrotnie mniejszym pradawnym dębem bosmerskim.
- Smutny widok - powiedział Mael. - I ten obcy każe nam na to patrzeć? Może pomyliłeś kierunki, ojcze?
- Jestem stary, Mael, ale nie aż tak. Powiedział północ.
- Coś tu śmierdzi. Nuallana jeszcze nie ma, a on już tu jest. Niby jak mógł tu dotrzeć w tak krótkim czasie?
- To samo mu powiedziałem, ale nie rozwinął tematu. Wspomniał tylko las Frengeld. Nie narzekaj, synu, najwyżej stracimy wieczór. Patrz, jaki piękny zachód słońca.
Niebo stawało się mieszanką barw pomarańczowego i czerwonego. Dęby w tej kolorystyce wyglądały złowieszczo.
- Co ten Endoriil planuje? - spytał sam siebie Marek Verre, zamawiając kolejny dzban wina.

*

Lekkie opady deszczu poprzedniego wieczoru sprawiły, że u podnóża wzgórza uformowało się kilka kałuż. Endoriil ukląkł na jedno kolano. Zdjął z pleców płaszcz i powiesił na jednej z gałęzi. Teraz miał na sobie lekki skórzany pancerz, który zakupił tego ranka. Zanurzył dłonie w błocie i wysmarował nim twarz i ramiona. Verre chce czegoś dużego? To dostanie. Od początku wizyty w Arenthii wzrok woodmerczyka mocno przykuwało właśnie to wzgórze i altmerski dąb, który zabierał miejsce i światło pradawnemu Oberhisowi. Można się było zorientować, że obok Pałacu Namiestnikowskiego jest głównym symbolem ciemiężenia Bosmerów. Pałac był nie do ruszenia - za dużo strażników, ale tutaj? Wysmarowany błotem Endoriil wspinał się wyżej i wyżej. Wzgórze nie było strome, więc poradził sobie dość sprawnie. Ostatnie promienie słońca oświetlały kładącą się do snu Arenthię. Czuł wzbierającą w nim adrenalinę i gotującą się krew. Popatrzył na swój miecz. Nie miał pojęcia, jak zadziała i czy w ogóle będzie w stanie wyjąć go z lodowej pochwy. W końcu był na szczycie. Przed altmerskim dębem stało trzech wartowników w pozłacanych zbrojach. Wyglądali raczej na wartę honorową. Do bitwy w puszczach Valen, jak Endoriil dowiedział się z jednej z ksiąg z biblioteczki Ri, Altmerowie zwykle używali innych pancerzy. Takich, które nie krępują tak mocno ruchów. Natomiast ci żołnierze mieli po prostu ładnie wyglądać, co dodało trochę otuchy Bosmerowi. Pełnili tu całodobową wartę i z pewnością nie spodziewali się ataku. Wiedział, jak wygląda, więc po prostu wyszedł z krzaków i odważnie szedł w ich stronę. Jeden z Altmerów wytężył wzrok.
- Ej! - krzyknął. - Ty tam! Ktoś ty? Stój!

Nie reagował, wciąż idąc prosto na nich.
- To demon jakiś chyba! - wykrzyknął drugi z żołnierzy, gdy dostrzegł wzbierającą czerwień w oczach demona. Altmerowie dobyli mieczy. Szelest ich wydobywania sprawił, że na ustach Endoriila pojawił się dziwny uśmiech. Przystanął na chwilę i sam dotknął rękojeści swojej broni. Dopiero teraz dostrzegli, że pochwa skrywająca miecz jest lodowa. W ciągu chwili stopiła się jednak, a demon wyciągnął ostrze pokryte runami widocznymi tak, jakby broń dopiero co wyszła z hutniczego pieca. Dwaj wartownicy zrobili kilka kroków w tył, trzeci, najwidoczniej najodważniejszy, ruszył z krzykiem i uniósł miecz do ciosu. Klingi zderzyły się. Klincz trwał kilka sekund podczas których oponenci siłowali się, ale pojedynek został rozstrzygnięty w chwili, gdy Altmer spojrzał w oczy wroga, które były czerwone do granic możliwości. Przeraził się i odpuścił. Demon wykorzystał moment, odepchnął wroga i zamachnął się od prawej do lewej, odcinając żołnierzowi dłoń dzierżącą miecz. Nagle, w chwili, gdy Vaengen Ateth posmakował krwi, miecz zapłonął żywym ogniem. Demon bezzwłocznie ruszył w stronę pozostałych wartowników. Jeden stał jak wryty, drugi próbował uciekać. Pozłacany pancerz pierwszego został przebity na wylot płonącym ostrzem. Przerażona ofiara nawet nie zareagowała. Ostatni żywy Altmer potknął się o własne nogi i odwrócił się, czekając na śmierć. Ale ta nie nadeszła. Zamiast tego otrzymał wiadomość.

*

Karczma "Leśny Czar" przeżywała prawdziwy nalot klientów. Marek rzadko bywał w takich miejscach, ale doskonale widział tu, że lud, mimo zakazów, świętuje dni boga lasu Y'ffre tak, jak tylko może. Po kryjomu wznoszono toasty, jeden stół po drugim, i niespecjalnie przejmowano się tym, że w każdej chwili może wejść straż miejska, co prawda złożona z Bosmerów, ale jednak lojalna Lionelowi. Na placu przed karczmą również się bawiono. Trwały tańce, smażono mięso i raczono się trunkami wytoczonymi z piwniczek okolicznych gospód specjalnie na tę okazję.
- Mael! - bosmerski radny uniósł głos. Jego syn przeciskał się przez tłum, niosąc trzeci dzban z winem. - Szybciej, no. Tam się coś dzieje.
Mael usiadł obok ojca i nalał wina. Znów siedzieli ramię w ramię i patrzyli w stronę dębów. Słońce schowało się już za linią horyzontu. Przy samej barierce na piętrze "Leśnego Czaru" stanęło kilkunastu Bosmerów i Bosmerek. Pokazywali sobie wzgórze palcami i wytężali wzrok, ale odległość była za duża. Coś się jednak działo i to wiedzieli już wszyscy.
- Koniec niewoli! Patrzcie na północ! - krzyczał nieznany nikomu Bosmer, wbiegając na plac przy gospodzie. Biegł dalej, zniknął w następnej uliczce i wciąż krzyczał: - Koniec! Patrzcie na północ!

Zapanowało wielkie poruszenie. W ciągu sekund rozeszły się wieści o przerażonym altmerskim żołnierzu, który zszedł ze Wzgórza Dębów i jakby w obłąkańczym widzie mówił na okrągło właśnie te słowa: koniec niewoli, patrzcie na północ. Wszyscy patrzyli i każdy widział, że coś się tam dzieje. Do tego już rozchodziły się jakieś plotki o krwistych oczach potwora, o demonie i o magicznym mieczu. Z każdą chwilą plotek było więcej. Marek i Mael musieli wstać ze swojego stolika i przepchnąć się do barierki.
- Widzisz? - spytał Mael. - Ojcze, widzisz tę sylwetkę?!
- Widzę... Widzę - Marek uśmiechnął się.
Wszyscy mogli dostrzec mroczną postać stojącą w oddali. Stała na wzgórzu w lekkim rozkroku, unosząc miecz, który płonął. Marek dostrzegł oddział kilkudziesięciu altmerskich żołnierzy biegnących w zwartej formacji w stronę wzgórza. Uciekaj, Endoriil! - pomyślał. Ufam ci! Ufam! Nie daj się złapać.
Ale to nie było wszystko. Mroczna postać podeszła do wielkiego altmerskiego dębu i wbiła w niego swój miecz. Minęło zaledwie kilka chwil i korona dębu zapaliła się, a symbol altmerskiej dominacji utonął w ogniu. Cała Arenthia widziała ten moment, a serca Bosmerów biły szybciej niż kiedykolwiek. Tańczące na wzgórzu płomienie odbijały się na radosnych twarzach leśnych elfów.
- Kto to? Kim on jest? - krzyczała jedna ze starszych elfek. Wspierały ją inne kobiety: - Kim on jest? Kim?
- To Demon Frangeldu! - krzyknął Marek Verre, podjudzając tłum. - Przybył, by dać wam nadzieję! Nie wszystko jest stracone! Nie wszystko jest skończone! Walka o Valen niedługo się zaczyna. Bądźcie gotowi!
Inni klienci "Leśnego Czaru" podchwycili te słowa i rozgłaszali je dalej i dalej, kiedy Marek Verre i jego syn wracali z uśmiechami na twarzach do swojej willi.

--------------------------------
Link do spisu treści bloga z wszystkimi odcinkami znajdziesz TUTAJ

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

TES "Taki Los" - odcinek XVIII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XVIII
PANI

I

Przeciągłe wycie wilka dochodziło do uszu Endoriila, gdy próbował zasnąć oparty o jeden z drewnianych bali, które tworzyły jego celę. Stres i lęk o swój los nie były jedynym powodem trudności z zapadnięciem w sen. Latamejowie niemal przez całą noc śpiewali stare ludowe pieśni i tańczyli. Był to czas święta Y’ffre – bosmerskiego boga lasu. Również w Woodmer, rodzinnej osadzie Endoriila, świętowano ten dzień w sposób bardzo uroczysty i z wielką pompą. Z pojedynczych promieni słońca przebijających się przez korony drzew można było wywnioskować, że właśnie świta. Woodmerczyk był wycieńczony. Prawie nie spał, a do tego był ranny. Miał rozorane wilczymi zębami ramię, które było teraz owinięte zakrwawionym bandażem. Z kolei opatrunek na dłoni nieustannie zsuwał się z niej, ukazując zakrzepłą już krew. Altmer z celi obok robił wrażenie, jakby mówił do siebie, bądź modlił się do boga, w którego wierzył. To był dzień, w którym miał umrzeć. Wilk wciąż wył.
- Hej! – zawołał Endoriil, wstając z wysiłkiem. Oparł się o bale i mówił: - Niech ktoś tu podejdzie. To wszystko to nieporozumienie. Ja muszę iść dalej. Halo!

Podszedł do niego jeden z największych drabów, ten z tatuażem niedźwiedzia na twarzy i bezceremonialnie uderzył go pięścią w twarz. Wielki latamejczyk uśmiechnął się i już chciał otworzyć celę, by kontynuować lanie, ale zza jego pleców wyszła Manna, kobieta, która pojmała Endoriila. Gestem dłoni nakazała tamtemu odejść, a sama przykucnęła przy celi.
- Co wiesz o tym lesie, merze?
Endoriil usiadł, oparł się i złapał za ramię. Ból był wielki, tym bardziej, że do tej pory nikt nie miał szansy opatrzyć rany tak, jak należy. Zastanawiał się, czy nie skłamać, że wie o Frangeldzie bardzo dużo i że więzienie go, a tym bardziej zjedzenie nie wyjdzie im na dobre. Ale jego umysł był zbyt zmęczony, by tworzyć kłamstwa.
- Wiem, że jakaś siła, która tu rządzi przywołuje mnie tu od jakiegoś roku. Robi to w snach. – Manna słuchała z żywym zainteresowaniem. – Jestem jedynym, który przeżył egzekucję poruczników Woodmer, kiedy wszyscy inni, zarówno moi bracia jak i altmerscy żołnierze, zginęli zabici przez siły, których nie pojmuję.
- To dlaczego tu wracasz, co? Cudem uniknąłeś śmierci. A sny ma każdy, czasem lepsze, czasem gorsze. To nie powód, żeby się narażać. Nie tutaj, nie w tym lesie. Skoro jesteś stąd, to powinieneś doskonale o tym wiedzieć.
- Wiem… Moi rodzice zginęli tu, gdy byłem małym dzieckiem.
- A jednak tu idziesz. Jesteś albo bardzo odważny, albo bardzo głupi.
- Wypuść mnie, proszę.
- Ta decyzja nie należy do mnie – powiedziała i spojrzała w stronę tronu, na którym przysypiał właśnie Rannok, wódz Latamejów.
- Z jego wczorajszych słów trudno wywnioskować, że mnie wypuści.
- Tu masz rację, więc raczej na to nie licz. Jesteś z Woodmer, tak? Znasz Halena?
- Czy go znam? Wychowałem się z nim, był dla mnie wzorem aż do chwili, gdy zobaczyłem, że sprzedał nas wszystkich Dominium. To z jego rozkazu wieziono mnie i innych lojalnych starszyźnie poruczników do lasu, żeby tam wszystkich powiesić.
- To w dużej mierze przez niego mamy tak przechlapane – mówiła umięśniona Bosmerka. – Altmerowie nigdy w życiu nie poradziliby sobie w naszych lasach. Halen im pomagał, bo każdy wie, że akurat on lasy zna jak własną kieszeń. Za każdym razem, gdy uciekaliśmy to właśnie on i jego myśliwi tropili nas i przekazywali informacje Lordowi Udomielowi i jego wojskom. Cały czas uciekamy…
- Aż w końcu uciekliście tu. Do miejsca, z którego się nie wraca.
- Tak. Dlatego właśnie pytałam, czy wiesz o Frangeldzie coś więcej, ale zdaje się, że się przeliczyłam.
- Przekonaj Rannoka, żeby mnie wypuścił. Proszę cię.
- Ta decyzja nie należy do mnie – powtórzyła Manna, odchodząc w stronę swoich współplemieńców.

II

Spał kilka godzin. Po całej nocy tańców i głośnej muzyki Latamejowie uspokoili się i sami poszli odpoczywać. Zdawało się jednak, że są mocno zaniepokojeni. Zbliżał się kolejny wieczór. Altmer w klatce obok Endoriila przestał płakać, nie kopał też już dołu. Oparł głowę o jeden z bali i patrzył beznamiętnie w las, jakby nasłuchując. W jego wzroku nie było już nadziei.
- Słyszysz? – powiedział cicho do współwięźnia. – Słyszysz?
- Co słyszę? – odrzekł Endoriil, krzywiąc się na myśl o wysłuchiwaniu zwidów szaleńca.
- Wilki. Wyją od dwóch dni. Są coraz bliżej.
- Oby nie. Mam kiepskie wspomnienia związane z wilkami. I to bardzo świeże. Jak moje rany.
Altmer nie odpowiedział, wciąż patrząc w ciemny las. Endoriil dostrzegł, że Manna rozmawiała z Rannokiem. Robiła to dość często, co wskazywało, że musi być dość wysoko w hierarchii klanu. Może była jego żoną, córką lub siostrą? Te rozmyślania przerwał mu gigant z tatuażem niedźwiedzia.
- No i w końcu zostaliśmy sami – powiedział otwierając celę. – Ostatnio mnie zawołałeś, a ja nie udzieliłem ci pełnej odpowiedzi. Teraz nikt nam nie przeszkodzi.
Schował klucz za pasek na plecach i uderzył jeńca w twarz. Gdy ten osunął się na ziemię i łapał kontakt z rzeczywistością, osiłek kopał w brzuch i klatkę piersiową. Endoriil miał wrażenie, że ma złamane żebra. W końcu zemdlał z bólu.

Wilk wciąż wył.

*

Obudził się w nocy i zobaczył, że na środku placu trwa jakaś narada. Latamejowie wręcz krzyczeli, więc można było ich usłyszeć.
- Nigdy tak nie było! – krzyczała krępa elfia łowczyni. – We Frangeldzie nie ma zwierząt. Żadnych! Przecież wiecie wszyscy.
- I co z tego? – odrzekł drugi z osiłków z tatuażem niedźwiedzia. – Pochodzą, pochodzą i zdechną. Słusznie prawisz, że zwierząt tu nie ma. I o zakład idę, że te też padną jeszcze tej nocy.
- Od dwóch dni je słychać – rzekł zdecydowanie wódz Rannok. – Są bliżej, choć żaden nasz patrol ich nie widział.
- Frangeld chce nas wykończyć! – krzyknął jeden z młodszych. – Czy to koniec?
- Nie pieprz głupot, Janne! – krzyknęła Manna, nieco uspokajając resztę. – Trzymajmy się razem, to nic nam nie będzie. Musimy być jeszcze ostrożniejsi niż ostatnio. Proponuję podwojenie patroli. Wiem, że to będzie nas sporo kosztować, ale nie możemy dopuścić tu nikogo, ani Altmera, ani wilka, ani niczego innego.
- Popieram! Popieram! – rozlegały się głosy.
- Popieram – orzekł Rannok.
Zdawało się, że wycie wilków sprawiło, że Latamejowie zmienili swoje plany, jeśli idzie o Altmera. Kolejny dzień mijał, a on wciąż żył. Jednak od wczoraj nic nie jadł, ani nie pił. Jeńcom dwa razy dziennie podsuwano pod celę małe miski z mięsem i szklankę wody. Endoriil jadł wszystko, jego towarzysz niedoli nawet się nie ruszał. Woodmerczyk cierpiał też na gorączkę, a jego ramię pulsowało w sposób, który wzmógł w nim pewność, że w ranę wdało się zakażenie. A że rana była głęboka, to elf zaczął się obawiać konieczności amputacji. Oczywiście o ile przeżyje wizytę u Latamejów. W obozie panowało wielkie napięcie.
- Wstawaj! – krzyknął osiłek i otworzył celę Endoriila.
Chwycił go mocno i zaczął wieść w stronę głównego placu, tego, przy którym stał tron. Tłum elfów stał wokoło i przyglądał się brudnemu i zakrwawionemu jeńcowi. Miał do tego podbite oko i wiele sińców w widocznych miejscach. Prowadzący go drab wiedział, że Bosmer miał tez połamane żebra.
- Co jest? – wybełkotał Endoriil przez spuchnięte usta. – Gdzie mnie prowadzisz?

Nie było tańców, nie było bębnów. Tylko przeciągła cisza. W końcu doszli do tronu, na którym siedział Rannok. Obok niego stała Manna. Endoriil upadł na ziemię niemal bezwładnie. Kobieta podeszła, uniosła delikatnie jego głowę i zobaczyła podbite oko i sińce. Spojrzała na elfa z tatuażem niedźwiedzia, który uśmiechnął się dumnie, i podeszła do niego. Chwyciła włócznię przymocowaną do jednego z drzew i bez słowa ostrzeżenia uderzyła go od tyłu w zgięcie kolan. Kiedy padł, obróciła się na pięcie i uderzyła ponownie, tym razem w brzuch. Upadł zwijając się z bólu.
- Jak śmiesz ruszać jeńca twojego wodza i mojego! – warknęła. – Każdy wie, że do momentu decyzji wodza jeniec należy do tego, kto go schwytał. A schwytałam go ja, a nie ty! Precz!
Osiłek odczołgał się. Uśmiech na jego ustach został zastąpiony przez grymas bólu. W międzyczasie Endoriil podparł się rękoma i klęczał przed Rannokiem, oddychając ciężko.
- O co chodzi? Czemu tu jestem?
- Twoje rany – powiedział wódz swoim doniosłym głosem. – Pokaż je. Janne!
Młody elf podbiegł i szybkim ruchem zerwał prowizoryczny opatrunek z ramienia Endoriila, który krzyknął z bólu. Krew pociekła kilkoma strumykami aż do palców ręki. Rannok wstał i podszedł do jeńca. Przyglądał się.
- To rany zadane przez wilcze kły.
Odgłos niedowierzania rozległ się pośród zgromadzenia. Manna też podeszła i potwierdziła słowa wodza. Drab z niedźwiedzim tatuażem stanął obok Manny i popatrzył na nią z wyższością.
- Wilki są tu po niego – powiedział, masując swój brzuch. – Przywiążmy go do drzewa na skraju osady i dajmy im go pożreć. Bogowie będą nam przychylni. To dni święta Y’ffre. Złóżmy mu ofiarę, jakiej żąda.

Endoriil spojrzał z przerażeniem na całą trójkę – Rannoka, Mannę i osiłka. Uważali, że wilki przyszły po swoją ofiarę, której nie dały rady wcześniej zabić. Ale Endoriil wiedział, że wilk, który zaatakował go dwa dni wcześniej wcale nie chciał go zabić.
- Być może poświęcenie go sprawi, że Frangeld przestanie zabijać naszych braci i siostry! – krzyczał osiłek, budząc tym zachwyt reszty. - Te wilki na pewno są demonami lasu. Kto mnie popiera?
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Manna próbowała protestować. – Nie wiem, ale coś mi mówi, że nie powinniśmy tego robić. Sądzę, że powinniśmy wypuścić tego elfa. Las się o niego dopomina.
Rannok przysłuchiwał się dyskusji, ale na razie się nie odzywał.
- Tak! – osiłek z tatuażem niedźwiedzia wciąż krzyczał, burząc tłum. – Las się o niego dopomina i my damy go wilkom, bo duchy tego właśnie chcą. Ku chwale Y’ffre!
- Uważam, że źle interpretujesz głosy duchów! – Manna również krzyczała. Musiała, bo nie przebiłaby się przez gwar głosów popierających osiłka. – Powinniśmy go puścić wolno i pozwolić mu pójść tam, gdzie duchy go poprowadzą.
Ta wypowiedź wywołała zdziwienie, konsternację. Wszyscy, łącznie z Endoriilem, spojrzeli na Rannoka, który był gotowy do podjęcia decyzji.
- Przywiązać go do drzewa na krańcu osady.

III

Dwóch osiłków z niedźwiedzimi tatuażami prowadziło Endoriila w ustalone miejsce. Mieli przy sobie sznury. To oni wrzucali pierwszego z Altmerów do kotła z gorącą wodą i jeden z nich pobił woodmerczyka i przekonał resztę do pomysłu, który właśnie realizowali. Niemal cały klan zajął miejsca, z których mogli widzieć miejsce kaźni. Manna i Rannok stali obok siebie i obserwowali, podczas gdy wielu ich pobratymców wspięło się na drzewa i stamtąd patrzyli w stronę jeńca. Po krótkiej chwili Endoriil był już przywiązany do dwóch drzew. Miał rozłożone ręce i opadł na kolana. Był absolutnie wycieńczony, ale nie bał się. Coś w głębi niego mówiło mu, że nie ma się czego bać. Sekundę później wszyscy Latamejowie usłyszeli wycie wilka. Plan osiłka sprawdzał się. On sam i jego towarzysz stali kilka metrów za Endoriilem.

Z lasu wyszedł wielki wilk. Endoriil dopiero teraz widział, jak wielka jest ta bestia. Gdyby elf stał, to zwierzę sięgałoby mu do klatki piersiowej. Cały klan patrzył z zapartym tchem. Wilk o niezwykle czarnej sierści podszedł spokojnym krokiem do uwiązanego jeńca i popatrzył mu w oczy, przekrzywiając swój pysk. Nie zdawał się być agresywny. Popatrzył na osiłków. Endoriil przechylił zakrwawioną głowę i spojrzał na elfa, który znęcał się nad nim. Wilk w mgnieniu oka skoczył w stronę latamejczyka i w ułamku sekundy przygniatał go swoim ciałem, przegryzając szyję. Krótki krzyk ustał niemal od razu. Ofiara nawet nie zdążyła sięgnąć po broń. Drugi z drabów wyciągnął krótki miecz i stanął przerażony w pozycji obronnej. Wszyscy członkowie klanu patrzyli na wydarzenia, nie wierząc własnym oczom. Wilk warczał wściekle i szedł półkolem. Jego kły ociekały świeżą krwią. Drżący ze strachu latamejczyk cofał się.
- Rzuć broń – wyszeptał w jego stronę Endoriil. – Jeśli rzucisz broń, to nie zrobi ci krzywdy.
- Ty… Ty go kontrolujesz?
- Rzuć broń – powtórzył ranny. - I cofaj się powoli do swoich.
Osiłek przykucnął i położył miecz na ziemi.
- A teraz mnie rozwiąż.
Wilk usiadł i wyciągnął długi ozór. W tej chwili wyglądał spokojnie, ale drab wiedział, jaki to zwierzę ma zasięg w pojedynczym skoku. Elf podszedł do rdzawowłosego i powoli uwolnił go z więzów. Potem cofał się tyłem, z rozłożonymi szeroko ramionami, cały czas obserwując wilka, który warknął jeszcze kilka razy, ale nie ruszył do ataku. Podszedł do Endoriila, który chwycił się jego sierści na karku. Zwierzę wciągnęło rannego na swój grzbiet i powolnym krokiem ruszyło w mrok lasu.

Latamejowie nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Endoriil w ostatnim wysiłku uniósł głowę i spojrzał w las, który miał przed sobą. Zaczął się bać.
- Spokojnie, bracie – powiedział wilk i przyspieszył kroku. Bosmer zemdlał.

IV

Sen był spokojny i błogi. Endoriil nie pamiętał go jednak, w przeciwieństwie do koszmarów o płonącym lesie. Obudził się u stóp młodego dębu. Wokoło panował mrok, lecz zza pagórka rozchodziła się jasna łuna, rzucając światło na czarnego wilka, który leżał teraz, jakby pilnując Endoriila. A może pilnował, by woodmerczyk nie uciekł? Logicznym wyjściem było podejście na szczyt niewielkiego wzniesienia i zlokalizowanie źródła tego dziwnego światła. Endoriil podniósł się więc i jęknął z bólu. Nigdy nie był tak pokiereszowany. Złamane żebra, spuchnięta i posiniaczona twarz, podbite oko, a do tego stary, lecz wciąż dokuczający uraz kolana. Rana na jego lewym ramieniu nie krwawiła już. Zaschnięta krew zamieniła się w serię strupów pokrywających dużą ranę. Wilk spostrzegł, że elf się obudził i wstał, kierując się w dół pagórka – w stronę światła. Zwierzę wyprzedziło Endoriila, który podążył za nim.

Gdy dotarł na szczyt, zobaczył niezwykle gęsto rosnące drzewa, a spomiędzy nich dochodziło do jego oczu mocne białe światło. Szedł w tamtą stronę, aż oczy przywykły do tej jasności i nie musiał już przysłaniać ich ramieniem. Wilk stanął u jego boku i jakby sugerował kontynuowanie drogi. Endoriil zastanawiał się, czy zeszłego dnia wilk do niego przemówił, czy może były to jednak jakieś omamy. Bo teraz milczał. Dalej Bosmer szedł sam. Wyszedł w końcu na polanę i dostrzegł obraz ze swojego snu. Swoimi własnymi oczami. Okrąg drzew otaczał jakieś ruiny z białego marmuru. Tu, pośrodku mrocznego lasu Frangeld, znalazło się coś tak pięknego. Światło dochodziło z fontanny ulokowanej w samym środku tego małego kompleksu. Endoriil nie miał wątpliwości, że miał do czynienia z potężną siłą magiczną. W swoim śnie na dnie fontanny znalazł miecz zdobiony runami w staroelfickim. Bał się podejść. Rozejrzał się jeszcze – wokoło panowała martwa cisza; nie było zwierząt, owadów, nie było nawet powiewów wiatru. Czy to iluzja? – myślał. Omam, który przyciąga naiwnych i karze ich śmiercią? Czy Y’ffre ma z tym coś wspólnego?
- Nie – usłyszał miękki kobiecy głos. – Y’ffre nie jest tu panem.

Pojawiła się między zrujnowanymi, lecz wciąż pięknymi kolumnami niczym zjawa. Była niezwykle blada, a biel kolumn i światło fontanny tylko wzmagały ten efekt. Tak samo jak jej długa biała suknia. Włosy kontrastowały z całą resztą: były kruczoczarne, opadały falami na wątłe ramiona. Kobieta wyglądała bardzo młodo. Miała krwistoczerwone oczy.
- Czytasz w moich myślach? – spytał Endoriil, ale przecież odpowiedź już znał. Zadał więc inne pytania: - Dlaczego mnie tu wzywałaś? Co to wszystko ma znaczyć? Kim… czym jesteś?
- Masz mnóstwo pytań. Jeśli spodziewasz się, że mam odpowiedź na nie wszystkie, to się mylisz – odrzekła i uśmiechnęła się lekko, ale drapieżnie. – Cieszę się, że przybyłeś. Trochę to trwało.
- Ty mnie wzywałaś. Jak możesz nie znać odpowiedzi. Czym jesteś?
- Hm… - Zjawa oparła głowę o jedną z kolumn i poprawiła dłońmi suknię. – A czym ty jesteś?
- To oczywiste. Jestem Bosmerem z klanu Woodmer, zmuszonym opuścić puszczę.
- Tak cię wychowano, ale czy tym jesteś? To są tylko nazwy wymyślone przez tych, wśród których dorastałeś. Wyobraź sobie kogoś, kto urodził się tak dawno, że już nikt z żyjących nie pamięta tamtych czasów. Kogoś, kto któregoś dnia zyskał świadomość, lecz był całkowicie sam. Nie było nikogo, by tego kogoś nazwał, nadał klan, wyznaczył życiowy cel. Lecz las słuchał się tej osoby. A ona nie wiedziała, co z tym zrobić, czy to dar, czy przekleństwo.
- Mówisz o sobie, prawda? – Endoriil zląkł się. – Jesteś Demonem Frangeldu?
- Tak któregoś dnia mnie nazwano. W dniu, w którym pierwszy raz obroniłam moje drzewa przed siekierami jednego z bosmerskich plemion, jeszcze przed Zielonym Paktem. Zabiłam wszystkich, bo na to zasłużyli.
- Było wielu, którzy nie zasłużyli, a jednak zginęli. Dlaczego?
- Bo potem przestałam się przejmować, czy na to zasługują. Nazwano cię Bosmerem z klanu Woodmer, więc zachowywałeś się całe życie jak Bosmer z klanu Woodmer. Ja zostałam nazwana Demonem Frangeldu. Czy to nie oczywiste?
- Sugerujesz, że nadanie ci tego miana sprawiło, że… - Endoriil zachwiał się na nogach. Wciąż męczyła go gorączka. Starł dłonią pot z czoła. – To ci, którzy cię nazwali są winni?
- Wracali potem z bronią. Zabijałam ich. Las ich dla mnie zabijał. Lecz wciąż wracali. Nienawiść aż w nich buzowała, więc przejęłam ją i skierowałam w kolejnych. W końcu mordowałam każdego, kto wszedł w granice, które od zawsze traktowałam jako granice mojego lasu.
- Frangeldu – dopowiedział Endoriil.
- Tak. Taką nazwę mu nadaliście. Dla mnie jest to po prostu mój las. Pytałeś, dlaczego tu jesteś. Wiem o twoich snach. Przyszedłeś tu po coś.
- Tak. Po miecz.
- Po miecz, by mścić się na znienawidzonych wrogach? – spytała z zaciekawieniem.
- By uwolnić moich rodaków i zwrócić im wolność i godność, którą codziennie im się odbiera.
- Hmm… - kobieta zamyśliła się. Milczała chwilę, po czym rzekła: - Twoje oczy są pełne nienawiści, wiesz o tym?

Endoriil zmieszał się. Pamiętał rzeź Renegatów na Pograniczu i swoją walkę z Khaz’mirem w Cesarstwie. Czuł wtedy, że buzuje w nim coś złego i daje mu siłę, by zgnieść swoich wrogów. W oczach białej zjawy dostrzegał to samo, ale w formie skumulowanej i niezwykle potężnej.
- Zdaję sobie sprawę. Twoje oczy są podobne. Czy dlatego mnie nie zabiłaś? Chcesz mnie do czegoś wykorzystać? A może ciąży na mnie jakaś klątwa?
- Jedyna klątwa, jaka ciąży na każdym z nas, to grzechy naszych rodziców. Reszta należy do nas.
- Moi rodzice nie żyją. Nie znałem ich, więc nie mam pojęcia, co na mnie ciąży.
- Nie chcę cię do niczego wykorzystać. Dysponujesz wolnością, jakiej wielu nie posiada. Możesz odwrócić się w tej chwili i odejść. Możesz też iść za swoim snem.
- Powiedz mi szczerze, o ile rozumiesz, co znaczy to słowo – mówił Endoriil. – Czy to ty zesłałaś mi te sny?
- Nie, ale też je śniłam.
- Jak to możliwe?
- Zadajesz trudne pytania, na które nie umiem odpowiedzieć. Jestem prostym… Demonem? Mówiłam ci, że sama nie wiem, kim i czym jestem. Kto mnie wychowywał w czasach, gdy byłam nieświadoma. Nazwa Duch Lasu jest ładniejsza, ale obie są dla mnie obce. To tylko określenia, których prawdziwości nie sposób dochodzić, bo prawda zaginęła w pomroce dziejów i nie ma wśród żywych nikogo, kto może pomóc to rozwikłać. Są więc, jak widzisz, tajemnice, których rozstrzygnąć nie sposób. Powiedz mi – pytała kobieta – co sądzisz o Latamejach? Jaki powinien być ich los?
- Czy to jakiś test? – odpowiedział zdezorientowany.
- Nie, zwykłe pytanie. Co byś zrobił, gdybyś dysponował potęgą lasu i decydowałbyś o ich losie?
- Pomógłbym im – odrzekł po chwili namysłu. – Zostali zgnieceni i znajdują się w najgorszym możliwym położeniu.
- Chcieli cię zabić, a ty chcesz im pomóc?
- To Bosmerowie, tak jak ja. I mamy wspólnego wroga.
Zapanowała chwila ciszy. Całkowitej i nieprzeniknionej. Nawet woda w fontannie przestała szumieć. Tafla była równa jak blat stołu.
- Więc nic o mnie nie wiesz? – spytał Endoriil, nieco rozczarowany tym, że nie dowiedział się praktycznie niczego.
- Tego nie powiedziałam – głos stał się echem, a kobieta zniknęła między kolumnami.

Endoriil stał chwilę i próbował wyciągnąć z rozmowy jakieś wnioski. Nie miał wątpliwości, że nikt wcześniej nie miał tak bliskiego kontaktu z Demonem Frangeldu, Duchem Lasu, czy Panią – bo tą nazwą posługiwali się szamani, którzy chowali ciała zamordowanych w lesie. On właśnie z nią rozmawiał, ale nie dowiedział się prawie niczego. Pozostała mu jeszcze jedna czynność. Podszedł powolnym krokiem do ruin. Złapał się za bok, w którym czuł kłujący ból. Doszedł do fontanny z krystalicznie czystą wodą. Na dnie, zgodnie z oczekiwaniem, był miecz. Bosmer bał się tej chwili. Moment, w którym chwytał broń, był w jego śnie niezwykle intensywny i bolesny. Wyciągnął jednak dłoń i zanurzył ją w lodowatej wodzie. Chwycił rękojeść i wyciągnął krótki miecz ze znaną mu inskrypcją – Vaengen Ateth – Ostrze Zemsty. Gdy wyciągnął dłoń z bronią z wody, poczuł wielkie ciepło. Rękojeść miecza była gorąca, jakby dopiero co wydobyto ją z hutniczego pieca. Endoriil krzyknął i upuścił miecz. Na jego dłoni pojawiła się blizna, którą pamiętał ze swojego snu, tego śnionego w noc przed rzezią wioski na Pograniczu. Wszystko wydawało się nierzeczywiste, a przecież działo się na jawie. Blizna wyglądała jednak na starą, była już zagojona, a miecz spoczywał teraz w pochwie pokrytej lodem. Endoriil chwycił ją i wsunął w miejsce przy pasku, które wcześniej zajmował topór. Patrzył na swoją dłoń i nie mógł uwierzyć, że nawet go nie boli. Zabolało jednak rozorane przez wilka ramię i elf ponownie zemdlał.

V

Obudził się w chatce na skraju puszczy. Słońce śmiało zaglądało przez dziury w ziemi. Był w wielkiej norze, znajdującej się pod jakimś dębem. Korzenie rozchodziły się równomiernie na boki, tworząc sporej wielkości izbę, wyglądającą na miejsce zamieszkania jakiegoś pustelnika, bowiem nie było w niej niczego. Endoriil leżał na kocu. Miał przy sobie tylko miecz w oblodzonej pochwie. Leżał w szarej szacie, a jego rany zdawały się być opatrzone. Dotknął swojego ramienia, ale ból, który poczuł był niczym w porównaniu z tym sprzed omdlenia. Biały i profesjonalnie nałożony bandaż wyglądał schludnie. W kącie izby siedział stary Bosmer w długiej i poszarpanej szacie. Miał brodę do pasa i ugniatał tłuczkiem zawartość niewielkiej metalowej miseczki. Spostrzegł, że ranny porusza się.
- Ach, obudziłeś się nareszcie, młody panie. Dobrze, dobrze, bardzo dobrze –rzekł nerwowym głosem. – Pani nie ukarze mnie, nie ukarze, bom dobrze się spisał.

Endoriil oparł się plecami o ziemną ścianę i zorientował się, czyim jest gościem. Musiał to być jeden z szamanów; pomyleńców, którzy stracili rozum i byli jedynymi stworzeniami, które Demon Frangeldu wpuszczał do lasu. Zajmowali się oni sprzątaniem zwłok nieszczęśników, dla których duchy lasu miały tylko śmierć. Szamani byli odludkami, najczęściej bardzo starymi, być może nawet ich więź z lasem była na tyle silna, że w jakiś sposób przedłużała ich żywotność. To właśnie ta dziwna kasta chowała ciała martwych i stawiała im w lesie małe kurhaniki na kilku cmentarzach, których lokalizacja była tajemnicą. Na jeden z nich Endoriil natknął się podczas pamiętnej egzekucji. Szamani unikali kontaktu z żywymi i wcale nie byłoby niezwykłe, gdyby okazało się, że ten konkretny odludek nie widział żywej duszy od stu lat.
- Wyleczyłeś mnie, starcze – powiedział mocno zdziwiony Endoriil. – Ramię mnie prawie nie boli, dłoń opatrzona. Żebra poskładane. Jak to zrobiłeś? I ile czasu tu jestem?
- Łatwo nie było – odrzekł starzec i siadł po drugiej stronie pomieszczenia, jakby bał się gościa. – Zwykle z żywymi do czynienia nie mam. To i trudno było, alem zaradził. Leżysz tu, młody panie, piątą noc już.
- Przespałem pięć dni? Jakim cudem?
- Ziółka dużo potrafią. Znieczulic cię i uśpić, młody panie, musiałem, co by wszystko nastawić, jak trzeba. Udało się jednak i Pani zadowolona będzie. Powiesz jej, że Yngman wykonał zadanie? Powiesz?
- Dlaczego myślisz, że mogę jej coś powiedzieć?
- Bo wiem, młody panie, że z nią rozmawiałeś. Zaszczytu wielkiego dostąpiłeś. Ja od trzystu lat służę Pani, a dotąd nie było mi dane na nią spojrzeć. Wilk cię przyniósł na swoim grzbiecie i rzekł „zaopiekuj się nim”. To i opiekuję się! Pani będzie dobra, tak?
- Czyli ten wilk naprawdę mówi? – spytał Endoriil i wstał, przeciągając się. Wciąż czuł ból w żebrach, ale tym razem był to ból wręcz orzeźwiający.
- Mówi rzadko, rzadko. – W oczach starca widać było igrające iskierki szaleństwa. – Powiesz, młody panie, że on spełnił swoje zadanie?
- Słuchaj, Yngman – powiedział Endoriil i zaczął się przebierać w swoje ubranie, które szaman zdążył wyprać – jak będę miał okazję, to pochwalę cię, jak tylko potrafię. Uratowałeś mi życie i masz wdzięczność i Pani, i moją.

Woodmerczyk dostrzegł, że szaman zarówno podziwia i szanuje, jak i boi się śmiertelnie Pani Lasu, a jego wdzięczność obchodzi odludka tyle, co zeszłoroczny śnieg w Skyrim. Postanowił to wykorzystać.
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą mógłbyś zrobić, a która zadowoliłaby Panią.
- Tak? – staruszek ożywił się i splótł dłonie w oczekiwaniu. – Jaka? Jaka?
- Zaprowadź mnie do Arenthii.
- A to trudne nie będzie, młody panie.
Szaman zasugerował dłonią, by Endoriil za nim podążył i uchylił liściową zasłonę służącą jako drzwi. Wyszli razem przed dąb. Elf ogarnął wzrokiem okolicę. Byli na samotnym wzgórzu, a rozpościerający się pod nimi las był żywy i pełen śpiewających ptaków. Zasięg wzroku wynosił wiele mil w każdą stronę. Okolica prezentowała się stąd niezwykle malowniczo. Na horyzoncie Endoriil dostrzegał nienaturalne kształty, jakby budynki naturalnie wkomponowane między drzewa. Wzrok go nie mylił.
- Oto Arenthia, młody panie. Dla mnie marszu dwa dni drogi. Dla młodego pana dzień ledwie.
Endoriil skinął głową i uśmiechnął się. Yngman lekko dotknął gościa w ramię swoim kościstym palcem i rzekł z nadzieją:
- No to pochwalisz mnie przed Panią, młody panie?

piątek, 7 sierpnia 2015

TES "Taki Los" - odcinek XVII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XVII
FRANGELD

Poprzedni - Następny

I


Lot na grzbiecie smoka. Gdy Endoriil spędzał swoje dzieciństwo i wczesną młodość w spokojnych lasach Woodmer, do głowy by mu nie przyszło, że przyjdzie mu podróżować na wysokości kilkuset metrów, a podczas tej przygody będzie się kurczowo trzymał przeróżnych wypustek na ciele gada, którego każdy, nieważne człowiek czy elf, bałby się jak żadnego innego stworzenia na świecie. A jednak leciał i po kilku minutach, które spędził na znalezieniu najodpowiedniejszej metody trzymania się Odahviinga, mógł podziwiać widoki. Świat z tej perspektywy wyglądał zupełnie inaczej. Endoriil nie miał czasu na myśli o słuszności swojej decyzji; patrzył w dół, gdzie bardzo szybko ludzkie sylwetki przestawały być widoczne. Widział malutkie wydawałoby się miasteczko, które leżało u podnóża gór - to było Falkreath. Pęd powietrza utrudniał mu nabieranie kolejnych oddechów. Podróż była ciężka. Ale nie dla Odahviinga, który co parę chwil ostro nurkował, by za moment wznieść się jeszcze wyżej. Bosmer miał momentami wrażenie, że smoka bawi straszenie swojego pasażera.
- Krill, fahliil - rzekł gromko smok, wyprostowawszy tor lotu.
- Ja nie rozumiem. Fahliil to elf, wiem, ale nie rozumiem pierwszego słowa - odkrzyknął Endoriil, przymykając oczy. Jego rdzawe włosy szalały na wietrze, zderzając się z kolejnymi falami powietrza.
- Fahliil nie zna Thu'um. Dovah nie zna Zul.
- Masz rację. Wiedz jednak, jeśli rozumiesz, że jestem ci wdzięczny.

Smok nie zareagował. Leciał dalej, ale nieco obniżył lot. Mijali łańcuch górski oddzielający Skyrim od Cyrodiil. Endoriilowi wydawało się, że widzi jakieś ciemne chmury, ale już po chwili zorientował się, że to latające w oddali smoki. Było ich mnóstwo, co najmniej kilkanaście. Do tej pory myślał, że Odahviing był zaledwie jednym z kilku, które przetrwały konflikt między Alduinem i Dovahkiinem. Jednak w oddali widział wiele młodych smoków, które żyły w odosobnionym miejscu, gdzie ludzka stopa zapewne nigdy nie stanęła. Zorientował się, że być może jest jednym z pierwszych śmiertelników, którzy to widzą. Dostrzegał niewielką dolinę na wysokości kilku tysięcy metrów nad poziomem morza, otoczoną przez góry owleczone głębokimi warstwami śniegu, lodu i chmur, kojarzącą się z bezpieczną kołyską, w której dziecko przetrwa najtrudniejszy okres życia. W jej obrębie znajdowały się smocze legowiska. Smoki odradzały się. Ciekawe, czy Dovahkiin o tym wie? - pytał sam siebie elf.

Niedługo po przekroczeniu granicy z Cyrodiil smok wzbił się ponad chmury, gdzie było znacznie chłodniej, ale i wiatr był bardziej regularny. Pierwsze przeszkadzało elfowi, który dokładnie otulił się swoim płaszczem, drugie sprawiało, że Odahviing mniej się męczył. Endoriil wytrzymał bez snu do chwili, kiedy słońce zaszło za horyzontem. Niebo nie było bezchmurne, ale tym razem Bosmer był ponad obłokami i mógł obserwować księżyce Nirnu i setki tysięcy gwiazd. Kojący widok - pomyślał i zamknął oczy.

*

- Fahliil! - krzyknął Odahviing i gwałtownie zanurkował. Przez chwilę latał wkoło, szukając miejsca do lądowania.
Pod nimi rozpościerał się wielki las. Gęsty las - puszcza Valen. Tylko tu drzewa rosły tak wysoko i tak gęsto. Endoriil nie wiedział, ile przespał, ale byli już na miejscu. Było około południa. Czy to możliwe, że lot ze Skyrim do Valen zajął smokowi ledwie dobę?
- Dur Yol - rzekł smok i potrząsnął głową z niepokojem, schodząc jeszcze niżej.

*

Barten, miejscowy rolnik, kończył właśnie przerwę w pracy. Od czasu rzezi w puszczach roboty miał więcej niż przedtem. Altmerscy panowie Arenthii zażądali od okolicznych właścicieli ziemskich dwadzieścia procent więcej, niż brali poprzedni włodarze. To była jedyna różnica, jaką dostrzegał Barten - chłop żyjący pod puszczą, na uboczu, w odległości kilku mil od traktu łączącego Arenthię z Silvenaar. Prowadził gospodarstwo przekazywane z ojca na syna od pokoleń. Altmerów nigdy nie widział. Przeczytał tylko - a raczej jemu przeczytano, bo sam był niepiśmienny - przybitą przy jego ulubionej gospodzie odezwę, do której każdy posiadacz ziemski musiał się zastosować. W razie nieposłuszeństwa grożono wybatożeniem, ucięciem członków, lub śmiercią na różne sposoby. Nic nowego - myślał Barten.

Zawsze przestrzegał swojego harmonogramu. Pobudka skoro świt, obejście pól w poszukiwaniu wszelkich nieprawidłowości i aby się rozbudzić. Następnie powrót do swojego gospodarstwa, gdzie żona czekała ze śniadaniem. A potem ponowne wyjście i ciężka, czysto rolnicza praca. Dwójka jego kilkuletnich dzieci bawiła się szmacianymi lalkami, które ich matka kupiła w Silvenaar. Kobieta natomiast, po spełnieniu małżeńskiego obowiązku nakarmienia męża, położyła się na twardej i mocno niewygodnej pryczy i w mgnieniu oka zapadła w drzemkę. Jej mąż wychylił kubek z mlekiem, odstawił go na przeżarty przez korniki stół, beknął i wstał, rozciągając się przez kilka sekund. Słońce wdzierało się przez niewielkie okna zaciemnionej izby, a jednak Barten usłyszał grzmot.
- Ej, Jagódka, słyszysz li to? - rzekł, strzepnąwszy sobie z wąsa okruszki chleba. - Wszak na burzę się nie zapowiadało.
- W bębnie swoim burzę masz, stary pryku - odrzekła życiowa wybranka Bosmera, podle wybudzona ze snu. - Się mleko żłopie, a przy okazji zajada wszyćko, co na stole leży, to ino masz. I cierp.
- Asz ty, babo. Dziecków pilnuj lepiej!

To powiedziawszy wyszedł na zewnątrz i znów się przeciągnął. Spojrzał w niebo - żadnej chmurki. Dziwne, wszak grzmot żem słyszał - pomyślał. Ruszył w stronę pierwszego z pól, przy którym już zeszłego wieczora zostawił rzecz do pracy w polu absolutnie niezbędną - gorzałkę, którą dostał półdarmo w gospodzie na trakcie, gdzie chadzał często, by przepić niemałą część tego, co zarobił na sprzedaży swych plonów i nasłuchiwać wieści. A ostatnio wieści było pełno - Latamejowie, święto Y'ffre, zły Lionel, czystki. Niewiele z tego rozumiał, ale że inni, wysłuchawszy kolejnych nowości, kiwali głową z uznaniem, to i on nie chciał być gorszy. To słuchał i kiwał. Wychował się w jednej wiosce z właścicielem gospody, to i miał dojście do alkoholu "Potaniości", jak sam go nazywał. Butelka "Potaniości" czekała na niego wiernie, a i on nie mógł się doczekać tego spotkania. Jednak z nieba znów dobiegł grzmot.
- Złe duchy jakie, czy co? - powiedział do siebie i spojrzał w górę, przysłaniając oczy przed mocno świecącym słońcem. - Przeciem wędrownemu dziadowi zapłacił, co by modły odprawił i duchy odpędził.

Rejon, w którym mieszkała rodzina Bartena, był świetnym miejscem do zarobku dla wędrownych dziadów, którzy nieco zmieniali profil swojego biznesu, gdy trafiali w okolicę Frangeldu. W innych miejscach leczyli krosty, czyraki, ospę i inne choroby. A przynajmniej mówili, że leczą. Oczywiście pod warunkiem, że suto im się zapłaciło. Pod Frangeldem biznes ten szedł dość kiepsko, więc co bardziej doświadczeni z nich z czasem nauczyli się, na co jest popyt w tej okolicy. Odczynianie uroków, odpędzanie złych duchów, leczenie szaleńców.

Chłop wyostrzył wzrok i mocno się skrzywił, bo dostrzegł na niebie przedziwny kształt, jakby jakieś stworzenie leciało w jego stronę. Grzmoty były coraz częstsze. Kilka sekund zajęło Bartenowi powiązanie łopoczących skrzydeł tego czegoś z grzmotami, które od kilku chwil słyszał.
- Na szczątki mojej babki, Rozality, niech jej ziemia lekką będzie. Toć to...

Otworzył szeroko usta i nie był w stanie skończyć. Na jego polu, tuż obok skrytki z "Potaniością", wylądował najprawdziwszy smok - stworzenie barwy ceglastej, wielkie, dumne i drapieżne. Rolnik w całym swoim życiu nie widział większego stworzenia. Co tam dorodne krowy jego sąsiada Marniłka, gdzie im do tego czegoś. Na szczęście bestia nie zwróciła uwagi na stojącego w bezruchu elfa. Zdziwienie rolnika sięgnęło zenitu, gdy z grzbietu potwora zeskoczył najprawdziwszy Bosmer! Zwykły, śmiertelny elf, który zeskoczywszy z bestii otrzepał się, poprawił plecak i przeciągnął jak gdyby nigdy nic, jakby dopiero skończył przerwę w robocie i wyszedł od znudzonej żony. To jednak nie był koniec dziwów.
- Smok... - wydukał szeptem Barten.
- Dur! - krzyknął gad potężnie i załopotał głową, jakby czuł jakąś moc wychodzącą z lasu, w stronę którego patrzył. - Tam jest Gaaf Bah.
Barten nic nie rozumiał. Smoczy rozmówca podszedł do bestii i skłonił nisko głowę.
- Dziękuję, Odahviing. I Pruzah Guur.
- Fahliil, strzeż się Vokun Bah - krzyknęła wyraźnie zdenerwowana bestia i wzbiła się w powietrze, łopocząc skrzydłami, które znów sprawiały, że grzmoty rozchodziły się po całej okolicy. Tuż po tym, gdy bestia zniknęła, z gospodarstwa wyszła Jagódka. Trzymała wałek w dłoni, przecierała zmęczone oczy i krzyczała:
- Co ja słyszę za rozróby! - wtedy dostrzegła przybysza. - No i już żeś se kompana sprowadził! W południe pić? Co za nieroby podłe! I hałasy jakieś robicie! Spokój tu, bo dzieci się bojają, że smoki jakie widzą! A to zwykłe dwa pijoki!

Barten stał jak wryty - z szeroko rozdziawioną gębą, z oczami jak pięcioseptimówki, wlepionymi w nieznajomego, który rozglądał się wokoło z uśmiechem na ustach.
- Valen. Moja puszcza - mówił i rozłożył ręce, gdy patrzył na las. Uśmiechał się przy tym.
Jagódka spojrzała z oddali na męża, który nie uraczył jej odpowiedzią. Zobaczyła na jego obliczu jeszcze większą tępotę niż zwykle. Założyła, że wypił już ilość alkoholu uniemożliwiającą jakąkolwiek rozmowę.  Kiwnęła więc głową z rezygnacją, machnęła wałkiem i wróciła do domu. Nieznajomy zdjął plecak, otworzył go, chwycił jabłko, które niezwłocznie ugryzł i spytał z pełnymi ustami:
- Dobry rodaku, którędy na Frangeld?
Barten, wciąż oszołomiony i nie wierzący w to, co się właśnie wydarzyło, wskazał palcem na zachód. Podróżnik skinął głową i wyjął drugie jabłko, które rzucił w podzięce w stronę chłopa. Odbiło się ono od Bosmera, który nawet nie podjął próby złapania go. Ani drgnął.

II

Endoriil zagłębiał się w las, który od razu przywoływał w jego myślach młodość i czas, gdy większość czasu wypełniała mu beztroska. Chwilowo jednak zastanawiał się nad reakcją Odahviinga na Frangeld, która mocno go zaniepokoiła. Był w końcu smokiem, stworzeniem, które nie odczuwa lęku praktycznie przed niczym, a jednak Bosmer poczuł dreszcze na ciele gada. Widać było, że wyczuwał złowrogą aurę lasu, przy którym lądowali. A jego zachowanie przed samym odlotem mogło niepokoić jeszcze mocniej. Ostrzegał przed czymś, ale Endoriil nie znał smoczego. No, poza Pruzah Guur, co - jak mu się zdawało - znaczyło do widzenia. Zdarzało się, że Dovahkiin żegnał go w ten sposób.

On sam nie czuł na razie niczego, co mogłoby budzić podejrzenia. Co więcej, wokoło beztrosko hasały zające i sarny. To jeszcze nie Frangeld - pomyślał - bo w czasie pamiętnej egzekucji w lesie panowała ciemność i kompletna cisza, a tu było inaczej. Tam, gdzie uniknął śmierci, nie było zwierząt, to też Endoriil zdawał sobie sprawę, że musi iść naprzód. Szukał fontanny ze swoich snów, ale nie miał pojęcia, jak tam trafić. W najgorszym razie, jeśli do czasu wyczerpania zapasów nie znalazłby niczego, odbiłby na wchód, gdzie według mapy, którą miał w plecaku, znajdował się główny trakt łączący dwa największe miasta północy - Arenthię i Silvenaar. Stamtąd, skierowawszy się na północ, trafiłby do Arenthii, skontaktował się z Markiem Verre i zapewne wrócił do Skyrim.

Teraz jednak szedł w głąb lasu, mając przy sobie jednoręczny topór, sztylet, plecak z zapasami i lekki płaszcz. Zapomniał o jednym i sam nie mógł uwierzyć w swoją niefrasobliwość. Nie zabrał ze sobą łuku. Bosmer, który nie ma łuku, co za ironia - myślał. Musiał radzić sobie bez niego.

III

Maszerował przez całą noc i kolejny dzień, przystając tylko na chwilę, by zjeść i napić się świeżej wody z riverwoodzkiego wodospadu. Las był znacznie większy niż można się było spodziewać. Zwierząt było coraz mniej, co było jedyną rzeczą, która sprawiała, że sądził, iż idzie w dobrym kierunku. Miał mnóstwo czasu na myślenie, a miał o czym rozmyślać.  Nie zaznał w nocy snu, a jego kolano znów odmawiało posłuszeństwa. Widocznie długotrwały wysiłek mocno je nadwyrężał. Musiał odpocząć, więc ostrożnie i powoli wspiął się na jeden z dębów. Korona drzewa była bardzo obszerna, więc Bosmer znalazł sobie dość wygodne miejsce na wysokości kilku metrów. O ile w osadach takich jak Woodmer spano zarówno w koronach drzew jak i przy ich korzeniach, to podczas kilkudniowych polowań grupy myśliwych zawsze szykowały sobie nocleg na jak najwyższej wysokości, aby uniknąć ataku drapieżników. Usadowił się w pozycji półleżącej i wyciągnął z plecaka bukłak wypełniony winem. Odkorkował, wziął kilka łyków na raz i odchylił głowę zanurzoną w myślach.

Frangeld, czy już w nim jestem? - zastanawiał się. Moi rodzice zginęli właśnie tutaj. To było prawie trzydzieści lat temu. Byłem za młody, żeby cokolwiek zapamiętać. Halen był wtedy początkującym myśliwym. Miał zaledwie szesnaście lat. To on znalazł ich szczątki. Kiedy byłem mały i pytałem o to, czemu nie mam rodziców, odpowiadano mi, że zabrał ich las. Zawsze mówiono tak o tych, którzy zginęli w oddali od osady. Zwykle byli pożerani przez dzikie bestie, albo padali ofiarami bandytów. Podobno jeszcze w młodości mojego ojca Frangeld zabierał kilka elfów z klanu rocznie. Od stuleci obawiano się tego lasu, ale przez jakiś czas był spokój. Nikt nie wiedział dlaczego, bo przecież Starsi wioski mówili mi, że w czasach ich młodości las zabierał nawet kilkadziesiąt osób rocznie. Potem był spokój, aż do śmierci moich rodziców. Znaleziono jedynie ich szczątki. Mój ojciec został rozpoznany na podstawie blizny, którą nosił na prawym ramieniu. Matka została tak zmasakrowana, że nie znaleziono żadnych znaków szczególnych. Dopiero gdy dorosłem, zacząłem się zastanawiać, co oni w ogóle tam robili? Przecież nie poszli na randkę - mieli to już dawno za sobą. Mieli też czteroletniego syna, do cholery, i powinni się nim opiekować. A oboje znaleźli się w lesie. I oboje przepadli. Zostawili mnie.

Ojciec był woodmerczykiem od pokoleń. Miał na imię Endonall i był rzemieślnikiem zajmującym się głównie wyrobem łuków i strzał. Podobno był w tym świetny i miał klientów również wśród innych okolicznych klanów, nawet w Hjoqmer. Moja matka nazywała się Idobah. O niej wiem znacznie mniej, bo nie pochodziła z okolicy. Ciotka opowiadała mi, że przywędrowała do Woodmer z jakiegoś innego klanu i od razu wpadła w oko mojemu ojcu. Takie wędrówki nie są czymś rzadkim, wręcz przeciwnie - to jeden ze sposobów utrzymywania relacji z innymi klanami. A jeśli komuś spodoba się w innym klanie, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tam został. Z tych powodów nie wiem o matce praktycznie nic. Starsi mówili mi, że owszem, kojarzą ją, ale nigdy nie należała do rozmownych. Mówili, że koncentrowała się na mnie. Miłe, jak się pomyśli, że kiedyś miałem troskliwą matkę... Poza tym była w Woodmer rok przed moimi narodzinami aż do chwili, gdy zabrał ją las, czyli pięć lat. Wydaje się, że to sporo czasu, a jednak nikt z Woodmer nie potrafił mi powiedzieć o niej nic więcej. Jedyne, co regularnie powtarzała mi ciotka, to że Idobah "omotała biednego Endonalla swoim gładkim licem".

Żyłem więc tak, jak sądziłem, że rodzice chcieliby, żebym żył, choć tak naprawdę zupełnie nie pamiętałem, jacy byli. A łucznikiem zostałem z prozaicznego powodu. Chciałem być rzemieślnikiem, tak jak ojciec. Zaplanowałem sobie za dzieciaka, że będę najlepszy w całym Valen, ale, krótko mówiąc, nie wyszło. Przez całe dzieciństwo starałem się mieć otwarty umysł i być pomocnym dla współ-klanowców. Zostałem myśliwym, potem zastępcą Halena, jego pierwszym porucznikiem. Zostałbym jego sukcesorem, gdyby wybrano go na Starszego. Ale jemu to nie wystarczyło. Mój przyjaciel chciał więcej i sięgnął po to z pomocą Altmerów. A ja miałem zginąć. To był Frangeld, jestem pewien. Wszyscy zginęli. Wszyscy, tylko nie ja. Padłem wtedy na kolana i modliłem się do Y'ffre, ale czy to on mnie ocalił? Czy w ogóle zainterweniowałby w tak błahej sprawie? Czy on ma tu w ogóle jakąś moc, tu, w lesie Frangeld? A jeśli to nie Y'ffre, to kto?

*

Obudził się, gdy słońce było już wysoko nad puszczą. Trudno było mu określić, gdzie dokładnie, bo korony drzew były na tyle gęste, że uniemożliwiały dokładne obserwacje, przepuszczając wiązki światła w różnych miejscach. Spał za długo - był tego pewien, bo znowu przesadził z winem. Miał jednak pewność, że to się nie powtórzy - więcej już nie miał. Lekki ból głowy sprawił, że schodził z dębu ostrożnie. Kiedy zszedł na ziemię, usłyszał warknięcie, ale było już za późno. Coś ciężkiego rzuciło się na niego od tyłu i zwaliło na ziemię. Leżał na brzuchu i błyskawicznie się odwrócił. Wielki czarny wilk atakował po raz drugi. Endoriil zdążył chwycić swój topór, ale bestia była zbyt szybka. Wilk ugryzł prawą dłoń elfa, którą ten trzymał broń.
- Aaaa! - krzyknął, wyrywając rękę z paszczy drapieżnika. Od razu chwycił sztylet, który próbował wbić w głowę bestii.

Wilk jednak chwycił w paszczę topór i wbiegł w głąb lasu. Rana Endoriila mocno krwawiła, on sam ciężko oddychał i stał w niskim rozkroku, wymachując na wszystkie strony sztyletem i szykując się na kolejny atak. Trwało to dobre dwie minuty i kiedy myślał już, że atak nie nastąpi, wilk skoczył na niego z boku. Impet uderzenia sprawił, że pazury wbiły się w lewe ramię elfa, rozrywając mu mięśnie. Sztylet wypadł zaskoczonemu Endoriilowi z dłoni. Wilk chwycił broń w swą paszczę i... ponownie wbiegł w las.
- Co, do cholery! - krzyknął Bosmer, złapawszy się krwawiącą prawą dłonią za kilka ran na lewym ramieniu. Krew ściekała mu aż do palców lewej ręki.

O ile przy pierwszym ataku chwycenie broni mogło być przypadkowe, o tyle odebranie sztyletu sprawiło, że Endoriil zaczął się zastanawiać, czy każdy wilk w Valen jest na tyle inteligentny, by rozbrajać swoją ofiarę? Doszedł do jedynego możliwego wniosku - nie. Ten wilk był inny i kiedy elf był już pewny śmierci i czekał na kolejny atak - ten nie nastąpił. Las był spokojny. Endoriil ostrożnie pozbierał swoje zapasy, założył plecak, który upuścił w chwili ataku i powoli ruszył dalej. Krwawił i był teraz zupełnie bezbronny.

IV

Opatrzył swe rany przy pomocy kilku bandaży, które zabrał ze sobą. Opatrunek na ramieniu ledwo się trzymał. Endoriil szedł powoli, mocno blady i zmęczony. Zastanawiał się, czy to tu skończy się jego "wielka" przygoda. W jakimś rowie w lesie. Dovahkiin bredził coś o przeznaczeniu, a ja zdechnę z dala od Woodmer, z dala od innych, z dala od Luny - pomyślał.
- Nie... - powiedział, opierając się o drzewo swą prawą dłonią. Zostawił na nim krwawy ślad. Bandaż był przesiąknięty krwią. - Nie. Muszę ją jeszcze zobaczyć. Nie padnę tu jak ranny lis. Nie wyzionę ducha w jakichś krzakach!

Po wypiciu resztek wody, które miał przy sobie, zaczął się zastanawiać, czy to już pora, by skręcić na wschód, do traktu. Problem polegał na tym, że nie bardzo był w stanie namierzyć wschód. Szedł więc dalej, kolejne godziny, aż zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Przed jego oczami rozpościerało się bowiem coś w rodzaju miasta. Starego, bosmerskiego miasta. Mówi się, że osady leśnych elfów idealnie komponują się z lasem, ale w tym przypadku widać było, że puszcza pochłonęła to miasto już setki lat temu. Miejsce było opuszczone. Wszedł pomiędzy pierwsze drzewa, w którego koronach widniały domy skonstruowane w sposób, który dobrze znał. Gałęzie wygięte w nienaturalny sposób, taki, jakiego uczono go w Woodmer. Miasto było niewielkie. Endoriil przechadzał się po najniższych poziomach zabudowań, czyli tych wykopanych przy samych korzeniach. Szukał czegokolwiek; informacji, wody, pożywienia, kogoś, kto mógłby mu powiedzieć, co to za miejsce. Jednak osada była całkowicie martwa. Endoriil zorientował się, że wokoło panuje martwa cisza. Taka, jaką kojarzył z chwili, które miały być jego ostatnimi - z egzekucji. To był Frangeld. Ta wszechogarniająca cisza sprawiła, że tym łatwiej usłyszał kroki za swoimi plecami. Nie było to zwierzę.
- Jestem bez broni - powiedział i uniósł ręce. - Potrzebuję pomocy.
- Odwróć się, merze - powiedziała kobieta.

Wykonał polecenie. Przed nim stała niewysoka, umięśniona kobieta. Była nieco wychudzona i wytatuowana od stóp do głów. Wzorem wiodącym na jej ciele były przecinające się koła. W dłoni trzymała średniej długości włócznię, a na plecach miała solidny łuk z bosmerskiego drewna.
- Ranny jesteś - orzekła.
- Gratuluję spostrzegawczości.
Kobiecie nie spodobała się odpowiedź i zamachnąwszy się uderzyła go drewnianym końcem włóczni w ranne ramię. Endoriil krzyknął z bólu i padł na kolana. Bandaż, już wcześniej mocno czerwony, zaczął ociekać krwią niczym ściskana gąbka.
- Jakie masz rozkazy? Ilu was jest?
- Ach - krzywił się i zaciskał zęby, nie mogąc znieść bólu. - Rozkazy? O czym ty mówisz?! Jestem sam. Pomóż mi.
Przeszła obok klęczącego Endoriila i, stojąc za jego plecami, uderzyła go końcem włóczni w tył głowy. Padł twarzą w leśną ściółkę, tracąc przytomność.

*

Gdy otworzył oczy, zorientował się, że siedzi w drewnianej celi. Wokoło panował hałas. Bosmerowie tańczyli w kółku do muzyki wygrywanej przez dwóch bębniarzy. Kilku z tańczących machało rytmicznie tamburynami. Śpiewali:

Y'ffre, Y'ffre, łaskaw bądź
Nie daj zemrzeć, nie daj, nie
Latamejów oszczędź, hej

Y'ffre, Y'ffre, na nas spójrz
Na zwyczaje osiadł kurz
Jednako, jednako my
Wciąż żyjemy tak jak ty!

Endoriil otrząsnął się, kilkukrotnie zmrużył oczy. Rana na ramieniu piekła jak diabli. Osada, jak widać, wcale nie była taka pusta, a kobieta, którą spotkał, wcale nie była oryginalna. Wszyscy obcy mieli tatuaże, jedni więcej, inni mniej. Obok klatki z woodmerczykiem było kilka innych, a w dwóch z nich siedział nie kto inny, jak Altmerowie. Konkretnie dwóch altmerskich żołnierzy; mieli na sobie mundury, a przy pasach pochwy na miecze, których oczywiście już nie posiadali.

Wspaniale, to Latamejowie - pomyślał Endoriil i sądził, że zaraz wyjaśni nieporozumienie i otrzyma od nich pomoc. A więc wpadł w niewolę jednego z najważniejszych klanów na północy Valen. Słynęli oni ze swej dzikości i byli dumni z przestrzegania najstarszych zasad bosmerskich. Nawet drewniane klatki, których używali do przetrzymywania jeńców, nie były ich autorstwa. Nigdy nie ośmieliliby się unieść siekiery na valenwoodzkie drzewo. Bębny i tamburyny wciąż brzmiały. Śpiewano:

Y'ffre, Y'ffre, do nas wróć
Altmer idzie już na ruszt
Wspomóż, wspomóż w walce nas
Na to, na to nadszedł czas

Pieśń nagle ustała, a wszyscy Latamejowie, skierowawszy wzrok na klatki z więźniami, stanęli w bezruchu. Endoriil dostrzegł, że tuż obok klatek stoi umięśniona kobieta, która go znokautowała.  Zdawało mu się też, że właśnie jest świadkiem jakiejś uroczystości z dwoma punktami centralnymi. Jednym był tron, z którego wstał właśnie otyły Bosmer o wręcz niewiarygodnej liczbie tatuaży. Drugim punktem był bardzo duży kocioł z wrzącą wodą, pod którą mocno się paliło.
- Czy palenie bosmerskiego drewna nie jest sprzeczne z zasadami, o których śpiewacie? - spytał kobietę.
- Milcz, szpiegu - syknęła. - Ofiara, jaką mu złożymy, wielokrotnie przebije w oczach boskich stratę tych kilku patyków.
- Ofiara? - spytał zaskoczony.
Dwóch osiłków z tatuażami niedźwiedzi na czołach podeszło do klatki obok Endoriila i otworzyło ją, wyprowadzając jednego z altmerskich żołnierzy. Był kompletnie przerażony, nogi uginały się pod nim, zgrzytał zębami i szlochał.
- Nie! Nie! Błagam! Nie!
Ciągnęli go przemocą w stronę środka zgromadzenia. Rzucili go na kolana tuż przed tronem. Otyły wódz chwycił niewielką pałkę o dość dużym, obłym zakończeniu i stanął za Altmerem.
- Błagam! Nie róbcie tego... - młody żołnierz płakał. - Ja mam żonę, ja mam dzieci. Błagam, nie...
- Y'ffre! - krzyknął doniośle otyły, unosząc pałkę w górę.
- Y'ffre!!! - odkrzyknęli wszyscy, włącznie z umięśnioną. Unieśli przy tym prawą pięść.
Wódz uderzył Altmera w tył głowy z całej siły. Ten padł bez ruchu. Leżał chwilę brzuchem do ziemi, a bębny i tamburyny znów odezwały się.

Y'ffre, Y'ffre patrz no, patrz
Wroga siła, wroga moc
Zaraz, zaraz wstąpi w nas
Silni będziem jak nasz las!

Ta zwrotka była powtarzana, gdy dwóch osiłków podniosło nieprzytomnego Altmera, jeden za nogi, drugi za ręce, i wrzucili go do kotła z wrzącą wodą. Była też powtarzana, gdy po kilku sekundach poparzony Altmer wynurzył się z krzykiem z wrzątku tylko po to, by jeden z osiłków uderzył go w głowę jeszcze raz, rozłupując ją na kawałki.
Drugi żołnierz, siedzący w celi obok Endoriila, zmoczył się. Woodmerczyk schował głowę w kolanach.
- Nie będziesz mi życzył smacznego, Altmerze? - powiedziała mięśniaczka do Endoriila, krzywo się uśmiechnęła i odeszła ucztować.

V

Endoriil chciał wyjaśniać sytuację, ale nie miał komu, bo nikt nie był zainteresowany wyjaśnieniami. Po pierwszym altmerskim żołnierzu zostały same kości. Drugi zaś starał się kopać dół. Chciał uciec, ale Endoriil zdążył się zorientować, że bale sięgają głęboko w ziemię i nikt nie zdoła zrobić podkopu. Gdyby to było możliwe, z pewnością ktoś by ich pilnował. To nie miało żadnego sensu. Altmer po prostu oszalał ze strachu.
- Jak się tu znalazłeś? - spytał Bosmer swojego towarzysza niedoli.
- Mieliśmy za zadanie wytropić Latamejów. Ja i mój oddział. Erin mówił, że to samobójstwo. Bo to Frangeld. Wiesz, co to jest Frangeld?!
- Wiem, uwierz mi, że wiem.
- Oni mają jakieś konszachty z demonami z tego lasu, dlatego mogą tu żyć. Bo tu nikt żyć nie może! Nikt! Złapali pięciu z nas. Ja jestem ostatni...
- Wszystkich... - Endoriil przełknął ślinę - zjedli?
- Pomóż mi! - krzyknął Altmer w miarę cicho, tak, by nie przyciągnąć uwagi Latamejów.
- Jak mam ci pomóc?
- Nie widziałeś, co zrobili Erinowi? Musimy wiać! Natychmiast! Nie chcę stać się przekąską tych barbarzyńców.
- Z tych cel nie ma ucieczki - powiedział zrezygnowany Bosmer.
- Więc po prostu umrzesz?
- Nie po prostu. Zaraz z nimi pogadam i mnie wypuszczą. To moi rodacy.
- Ta, jasne, powodzenia.

Postanowił spróbować jeszcze raz. Co prawda wódz gdzieś zniknął, ale umięśniona wciąż była w okolicy.
- Ej, ty! - krzyczał w jej stronę. - Chodź tu, mam coś ważnego do powiedzenia.
Podeszła. Obgryzała jakąś niewielką kość. Nie ulegało wątpliwości, że była to część altmerskiego żołnierza.
- Co jest? Chcesz gryza? Przecież wy, Altmerowie, nie żyjecie zgodnie z naszymi tradycjami.
- Nie jestem Altmerem - oburzył się Endoriil.
- Nie? To spróbuj - powiedziała i wyciągnęła w jego stronę kość z kawałkiem mięsa.
- Nazywam się Endoriil - postanowił skorzystać z okazji. - Jestem Bosmerem, tak jak ty. Pochodzę z klanu Woodmer i jestem w drodze w głąb Frangeldu. Muszę porozmawiać z twoim wodzem.
- Jak jesteś jak ja, to czemu nie spróbujesz, hm?
- Dobrze wiesz - powiedział, unosząc głowę - że jesteście ostatnim plemieniem w rejonie, który praktykuje kanibalizm.

Kobieta zamyśliła się. Ten elf faktycznie nie wyglądał na Altmera. Ale może był Bosmerem na służbie altmerskiej? W ostatnich miesiącach spotkała wielu takich. Postanowiła wezwać wodza. Odeszła bez słowa. Żołnierz altmerski wykorzystał ten moment na dalsze kopanie dołu. Całe dłonie miał już czarne od ziemi, a jego palce krwawiły. Endoriil nie wierzył w sukces tej próby. Po kilku minutach kobieta wróciła, a obok niej stał otyły wódz Latamejów.
- Manna mówi, żeś nie Altmer i mam się z tobą rozmówić. Jestem Rannok, wódz wielkiego klanu Latamejów, jedynego klanu, który walczy z najeźdźcą i wciąż jest wolny. Z reguły gotujemy was w kolejności schwytania, ale bacz na słowa, bo jeśli mnie zirytują, to wyprzedzisz w kolejce tamtego.
Mówiąc to wskazał tłustym palcem na drugiego jeńca. Altmer zaczął szlochać i rwać sobie włosy z głowy. Jego jasne włosy stawały się czarno-czerwone od mieszanki gleby i krwi, którą pokryte były jego dłonie. Był strzępkiem nerwów.
- Jestem Bosmerem, a nie żadnym szpiegiem.
- Pieprzysz głupoty - oburzył się wódz. - Żaden Bosmer nie przyszedłby dobrowolnie do Frangeldu.

Wódz pokręcił nosem i zrobił krzywą minę. Jego klan znalazł się w granicach Frangeldu, bo został tu zepchnięty przez siły Dominium. Gdyby tylko mógł, niezwłocznie wyprowadziłby swój lud z tego lasu, którym w dzieciństwie straszy się dzieci wszystkich bosmerskich klanów na północy Valen. Problem polegał na tym, że jeśli wyściubiliby nos z Frangeldu, to zapewne kwestią kilku dni byłoby wytropienie ich i stoczenie decydującej bitwy, której Rannok i jego elfy nie mieli szans wygrać. Kobiety Latamejów w niczym nie ustępowały mężczyznom, ale mieli ze sobą starców i dzieci. Na tę chwilę wszystkich było około trzech tysięcy. Byli na najgorszej możliwej granicy. Jeśli wyszliby z lasu, padliby pod ostrzami altmerskich mieczy. Jeśli natomiast poszliby w głąb, zginęliby zapewne w sposób znacznie bardziej brutalny, zabici przez mroczne siły, które rządzą tym miejscem od tysiącleci.
- Nie mówię, że idę dobrowolnie. Musicie mi uwierzyć! Gnają mnie tu sny... Jakieś dziwne sny. Płonący las, fontanna, miecz...
Manna wyraźnie ożywiła się na słowo fontanna. Wódz nie zareagował.
- Wiesz coś o tej fontannie? - spytał ich jeniec.
- Rannoku, pamiętasz naszego zwiadowcę? - odbiła pytanie kobieta.
- Nie gadajmy o nim, bo to strata czasu.
- Ale przecież on opowiadał o głębi Frangeldu. Mówił o jakiejś "pani", o wilku i o jakichś ruinach. Nie pamiętam, żeby mówił o fontannie, ale zabłądził na patrolu i widział sporo rzeczy, jakich nie widział nikt przed nim.
- Przecież on ześwirował, Manno... - wódz westchnął i machnął ręką.
- Tak, wodzu. Ale ześwirował po powrocie, a nie przed.
- Muszę z nim porozmawiać - oświadczył Endoriil. - Pozwólcie mi z nim pogadać.
- Zabił się dwa dni po powrocie - wyjaśnił Rannok i odchrząknął. Spojrzał na płaczącego Altmera. - Wariat był i tyle. Dość już gadania. Szykuj się, żołnierzyku, bo jednak nibybosmer mnie nie zirytował. Będziesz więc gościem honorowym jutrzejszego obiadu. Ha, ha! Nibybosmer zaszczytu dostąpi pojutrze.
- Stójcie! - krzyknął Endoriil do odwracających się Rannoka i Manny. - Musicie mnie wypuścić! Od razu ruszę w drogę. Nie musicie się niepokoić. Przysięgam!

Rannok nie odpowiedział. Przystanął tylko na chwilę, przyłożył dłoń do szyi i obrazowo pokazał to, co czekało jeńców - podrzynanie gardła. Manna została chwilę dłużej, ale po chwili sama spuściła głowę i ruszyła w stronę swojego drzewa.

Endoriil padł z rezygnacją na ziemię i zaczął kopać dół.
--------------------------
Link do spisu treści z wszystkimi odcinkami TUTAJ