środa, 26 sierpnia 2015

TES "Taki Los" - odcinek XIX

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XIX
ARENTHIA
-------------------------------------------------------
KRONIKA POWSTANIA BOSMERSKIEGO


W miesiącu Pierwszy Siew roku 206. czwartej ery miały miejsce wydarzenia, które sprawiły, że walka o wolne Valen zaczęła nabierać konkretnych kształtów. Był to czas święta Y’ffre, którego obchodzenie zostało zakazane na posiedzeniu Rady Miasta Arenthia trzy miesiące wcześniej. Niezadowolenie społeczne wzrastało, a relacje świadków tamtych wydarzeń mówią, że już wtedy czuć było w powietrzu, że coś istotnego stanie się całkiem niedługo. Wielu twierdziło, że brakowało tylko iskry, która sprawiłaby, że serca Bosmerów zapłoną chęcią walki o wolność. W jeden z tych dni otrzymali coś więcej.

Mianowicie w tych ciepłych wiosennych dniach spotkało się po raz pierwszy dwóch Bosmerów o znaczeniu kluczowym dla przebiegu późniejszych walk i wydarzeń społecznych. Marek Verre – ówczesny bosmerski radny oraz Endoriil – w tamtym czasie zaledwie porucznik bosmerskiej kompanii ze Skyrim. Z racji braku oficjalnej i zatwierdzonej przez historyków nazwy tego spotkania, niżej podpisany pozwolił sobie określać je w niniejszym dziele oraz we wszystkich następnych jako „Spotkanie Dwojga”. Zdania większości historyków, których opinie niemal zawsze są mocno podzielone, tu są zgodne. To właśnie ten czas sprawił, że niezadowolenie Bosmerów z altmerskiej dominacji nabrało kształtów realnej walki o wolność, a dodatkowo, a może przede wszystkim, znaleźli się przywódcy gotowi do tego, by stanąć na czele zbliżającego się zrywu. Wtedy to również, po długiej passie porażek i zepchnięciu w głąb lasu, pierwsze poważne sukcesy zaczęło odnosić plemię Latamejów, które kąsało siły Dominium atakami z owianego złą sławą lasu Frangeld. Był to ostatni klan na północy Valen, który w żaden sposób nie chciał podporządkować się Altmerom i siłom Lorda Udomiela i przez to przeżywał bardzo trudne chwile, ale zarazem zyskiwał coraz większy szacunek zniewolonych pobratymców. Po zagadkowej śmierci wodza Rannoka IV Nieposkromionego władzę przejęła jego najstarsza córka – Manna, która zaczęła pracować na swój przyszły przydomek – Czerwona, od wrażej krwi, którą zwykła malować sobie policzki przed bitwą.

Te pogodne wiosenne dni stały się podstawą, na której Marek Verre i Endoriil zbudowali później sieć sojuszy przy wydatnej pomocy syna Marka – Maela Verre. W tamtym czasie nakreślono pierwsze, ale już wtedy w miarę szczegółowe plany; listy potencjalnych sojuszników, pierwsze niewielkie oddziały zwiadowcze i szpiegowskie oraz TPP, czyli Tajna Poczta Powstańcza. Wtedy też sondowano już, z wcześniejszej inicjatywy Marka Verre i dzięki pracy takich elfów jak Nuallan, kto w innych częściach kraju mógłby wesprzeć walkę zarówno materialnie i siłą ludzką, jak i finansowo.

Bo kto nigdy nie wojował, ten może nie wiedzieć, że aby toczyć wojnę potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.


Fragment z Kronika Powstania Bosmerskiego, Ri’Baadar al’kefir an’Ulmin nasto’Goor.

-----------------------------------------------------------

I

Po dość uciążliwym marszu, szczególnie z racji nie do końca zagojonych ran, Endoriil znalazł się przy bramie głównej największego miasta północy Valenwood – Arenthii. Był to węzeł komunikacyjny, centrum handlowe i kulturalne całej okolicy. To tu krzyżowały się wszystkie kluczowe drogi. Tu też stała świątynia boga lasu Y’ffre. Dostępu do miasta broniły około trzymetrowe mury obronne, które otaczały zabudowania nawet w głębokim lesie. Mury były rzadkością w Valen, jednak Arenthia stanowiła wyjątek. Chociaż budowanie kamiennej konstrukcji w głębokim lesie było zadaniem trudnym i niezwykle kosztownym, to jednak postawiono go. Nie obronił wszakże Bosmerów przed utratą władzy nad własnymi ziemiami. To Altmerowie byli teraz panami całej puszczy i to ich władzy broniły mury.

Endoriil wyszedł z lasu niedaleko bramy i zobaczył brukowaną drogę, dość szeroką i naprawdę solidną, która prowadziła na północ, w stronę granicy z Cyrodiil. Szedł wzdłuż niej i mijał pojedyncze stragany podmiejskich kupców, których najwidoczniej nie było stać na wykupienie sobie stanowiska na rynku głównym. Od wschodu i zachodu miasto otaczała bujna puszcza, a zabudowania ulokowane były w płytkiej kotlinie. Endoriil miał na sobie płaszcz z kapturem zakrywającym głowę oraz plecak z kilkoma drobiazgami. Nie miał już nic do jedzenia, ale nie widział w tym wielkiego problemu. Wystarczyło zakupić tani łuk i pójść w las. Przy pasie nosił Ostrze Zemsty, miecz wydobyty z czeluści Frangeldu. Broń spoczywała w magicznej lodowej pochwie. Tuż pod bramą odbywał się handel elfami, który zniesmaczył Endoriila. Na podeście stały trzy jego rodaczki, dwie młode i jedna wyraźnie starsza. Obok nich młodziutki, może dziesięcioletni chłopiec. Licytację prowadził bogato ubrany Altmer. Kolorowa koszula z wyszytymi symbolami, zapewne pochodzącymi z miejsca, z którego elf się wywodził, do tego przedziwne obszerne spodnie, które może i były modne, ale w lasach Valen zapewne sprawiałyby więcej problemów niż dawały estetycznej satysfakcji.
- Za tę młódkę? Ile, ile? – krzyczał, wskazując dłonią na niewysoką i szczupłą elfkę. – Pochodzi z plemienia Annałów, gdzie zajmowała się polowaniem na zające i produkcją strzał dla innych myśliwych. Potrafi też szyć, cerować i łowić ryby.
Endoriil stanął w tłumie i przyglądał się z niesmakiem. Większość licytujących, ku jego zaskoczeniu, stanowili Bosmerowie, którzy nie mieli widocznie żadnych wyrzutów sumienia i przekrzykiwali się, rzucając kolejne propozycje.
- Daję czterdzieści! A ja sześćdziesiąt! – krzyczały dwa miejskie elfy.
- Sześćdziesiąt po raz pierwszy, po raz drugi! I…
- Daję sto za tę młódkę i chłopca – powiedział zakapturzony elf, dość wiekowy, jak Endoriil wnioskował po barwie jego głosu oraz szpakowatych włosach wystających spod kaptura skromnej, choć gustownej ciemnej szaty.
- Pan szlachcic bierze młódkę i chłopca, no już!

Sługa szlachcica podszedł i wziął sznurki, do których nowe zakupy jego pana były uwiązane. Pociągnął je dość mocno, rzucając sakiewkę z ustaloną kwotą w stronę Altmera. Oboje poszli bez sprzeciwu. Woodmerczyk dostrzegł siniaki na ramieniu dziewczyny. Pewnie w bardzo bolesny sposób nauczono ją już, że nie warto być nieposłusznym. Skrzywił się, nie mogąc uwierzyć, co się dzieje w mieście, o którego zobaczeniu marzył, od kiedy był małym chłopcem. Podszedł do straganu obok, gdzie sprzedawano zbroje i pancerze. Zakupił brązową skórzaną kurtkę z metalowymi łączeniami i bez rękawów. Niezwłocznie założył ją, a na ramiona nałożył swój płaszcz. Pancerz jest, miecz jest - wyliczał. W końcu odwrócił się i podszedł do bramy, przy której stało dwóch strażników miejskich. Obaj byli Bosmerami.
- Witamy, witamy – powiedział jeden z nich. – Cel pańskiej wizyty?
- Turystyka – odpowiedział Endoriil. – Zawsze marzyłem o zobaczeniu Arenthii.
- Z innego miasta wędrujesz? Czy może klanowiec?
Strażnicy spojrzeli na siebie wzajemnie. Obaj jakby z nadzieją w oczach.
- Bo wiesz – kontynuował strażnik - jak klanowiec, to musisz siąść tu na boczku z jednym z nas i spisać parę rzeczy.
Endoriil odniósł wrażenie, że strażnicy nie mieli najmniejszej ochoty na papierkową robotę. Spojrzeli na niego i czekali na odpowiedź.
- Na gospodarstwie pracuję przy trakcie – zełgał po chwili.
- Ach – drugi wartownik odetchnął z ulgą, nie mając najmniejszej ochoty na to, by wnikać w sprawę. – To ani miejski, ani klanowiec. A to zapraszamy do naszego pięknego miasta, śmiało.

Endoriil skłonił głowę i wszedł w obręb miejskich murów. Trzy metry w górę. Trudno sforsować – myślał i sam złapał się na tym, że w końcu jest na miejscu i może poszukać osoby, do której skierował go Darelion. Marek Verre – radny. Obrady odbywały się w Pałacu, który po objęciu władzy przez Lionela został przemianowany na Namiestnikowski. Elf postanowił jednak przejść się okrężną drogą. Skoro już tu jest i czas chwilowo go nie nagli, to czemu nie pozwiedzać? Z każdego miejsca w mieście widać było trzy miejsca: wspomniany Pałac i świątynię Y’ffre, obie budowle były ustawione na niewysokich wzgórzach w kotlinie, oraz Wieczny Dąb – drzewo znane w całym Valenwood. Rosło na najwyższym wzgórzu, około dwieście metrów na północ od miejskich murów. Było tak stare, że nawet najstarsze relacje praprzodków leśnych elfów zawierały je jako punkt stały i stanowiło centrum przeróżnych obchodów religijnych i społecznych: to tam składano ofiary bogom, tam młodzi Bosmerowie brali śluby oraz przeprowadzali różne rytuały, na przykład przejścia w wiek dorosły. Tym bardziej bolesne było, że dokładnie przed Wiecznym Dębem posadzono inny, przeniesiony z Wysp Summerset. Był niemal dwukrotnie większy niż ten bosmerski. Nikt nie miał wątpliwości, że do tak wielkich rozmiarów rozrósł się tylko i wyłącznie dzięki plugawej magii. Od czasu rzezi w puszczach przysłaniał cieniem Wieczny Dąb i nie dawał mu rozkwitać. Drzewo powoli obumierało, co było z pewnością zaplanowanym przez namiestnika Lionela ciosem w godność i honor Bosmerów.

II

Woodmerczyk siedział w niewielkim ogródku skromnej knajpki ulokowanej przy ulicy Sosnowej i popijał valenwoodzkie piwo. Przyglądał się innym klientom, a także miejscowym, którzy przechadzali się we wszystkie strony. Przysłuchiwał się też rozmowom:
- A słyszałeś o Rzezi Pogranicza? - zapijaczony brodaty elf strasznie seplenił. - No, słyszałeś, pytam się, no!
- Słyszałem, ale po co się wydzierasz - odpowiedział barman. - Nie chcę tu nieprzyjemności.
- No bo ty mi wczoraj gadałeś, że Bosmer się bić nie potrafi dobrze, a ja słyszałem od Lorianka, co nasi chłopcy tam zrobili. Ha!
- Ja też słyszałem - dołączył się inny wielbiciel tanich trunków. Seplenił nieco mniej. - Takiego łupnia dali tym, jak im tam... Renegarom, że król Ulfrik to podobno po stopach naszych braci całuje.
- Ha! Ha! - brodaty podszedł do wielbiciela trunków i rzucił mu się w ramiona. - No, bracie. Widzę, że podobne mamy zdanie! Przydałyby nam się te chłopaki, co? Daliby popalić tym Altmerom!
Endoriil, siedzący samotnie w kącie, uśmiechnął się kącikiem ust.
- Panowie - powiedział barman, nachyliwszy się do nich. - Mówiłem, że nie chcę tu nieprzyjemności. Albo zmienicie temat, albo więcej wam nie poleję.
- Dobra, dobra, panie. - Brodaty czknął. - Aleś zasadniczy. Już cicho siedzę. Dolejże gorzałki mi i mojemu nowemu koledze.

Endoriil odwrócił głowę. Przy drugim stole siedziało dwóch cicho rozmawiających Bosmerów.
- I jak tam, Zorian, interesy, hm? - spytał elf w brązowej koszulce bez rękawów i w krótkich spodenkach.
- A, daj spokój, przyjacielu - odrzekł mu kompan z chustą zakrywającą włosy. Chusta nosiła ślady krwi. - Rzeźnia w tych czasach to kiepski biznes. Popyt jest wielki, ale co ja poradzę, że nie ma kto mi tego mięsa upolować. I przez to miasto zaczęło głodować. Ledwo mi starcza, co by własne dzieci nakarmić.
- Mogliby się dogadać Lionel z Halenem i jakieś konkretne dostawy zrobić, nie?
- A nie słyszałeś, że próbowali? Ale Halenowi ledwo starczy sił, żeby utrzymać władzę nad trzema klanami, które dostał od Dominium. Niewielu ma myśliwych, których może posłać na polowania. A potrzeby miasta nie maleją. Zresztą i tak w pierwszej kolejności mięso dostają Altmerowie z garnizonu - mówiąc to skrzywił się i splunął na ziemię. - A my głodujemy. A do tego święto Y'ffre. Co o tym myślisz?
Endoriil przysłuchiwał się z uwagą niemal każdej rozmowie, która docierała do jego uszu, Ta była jedną z ciekawszych. Dalej popijał więc piwo i wytężał słuch.
- Ech... - westchnął mer w bezrękawniku. - To trzeci dzień święta Y'ffre, a nie dzieje się nic. No, prawie nic. Zabronione to, zabronione tamto, cóż zrobić. Nasze największe i najstarsze święto. Zaraza! - uderzył pięścią w stół i zacisnął wargi w gniewie. - Słyszałeś, że setki mieszczan gromadzą się u stóp schodów świątyni Y'ffre?
- Tak, słyszałem. Nie pierwszy raz to robią.
- Więc pewnie wiesz też, że kordon altmerskich żołnierzy stoi między nimi i świątynią i kapłanami? Straszne, po prostu straszne. Rodziny całe modlą się u stóp schodów, bo dalej pójść nie mogą. Podobno zdarzyły się też jakieś rękoczyny i kilka aresztowań. Ludzie aż buzują niechęcią do Altmerów. Ingerować w religię jest niebezpiecznie, a oni nawet to robią. Mają nas chyba za największe śmiecie Tamriel. Ale jeśli nie będziemy bronić Y'ffre i naszych tradycji, to czy wciąż jesteśmy narodem?
Jego kompan nie odpowiedział. Obaj chwycili butelki z alkoholem i w zamyśleniu wypili po kilka łyków na raz. Endoriil dopił swoje piwo i wstał, kierując się w stronę świątyni.

*

Po przejściu przez niewysoką zabudowę dzielnicy handlowej Endoriil dotarł do brukowanego placu leżącego u stóp schodów prowadzących do mistycznej świątyni boga lasu. Do tej pory tylko słyszał o jej wspaniałości. Kilkuset stopniowe schody prowadziły na wzgórze, na którym widniała budowla w istocie niesamowita - połączenie idealnie oszlifowanych, pięknych kamiennych kolumn i ścian z wygiętymi w sposób niezwykle estetyczny drzewami. Wielkie gałęzie silnych drzew jakby otulały kamienną konstrukcję z każdej strony i opiekowały się nią. Drzewo i kamień, w wyniku setek lat działań kapłanów Y'ffre i dzięki bożemu błogosławieństwu, stanowiły tu jedność.

Mniej przyjemnym widokiem były dwa szeregi altmerskich żołnierzy odcinających Bosmerom dostęp do przybytku. Żołnierze stali u stóp schodów i nie przepuszczali nikogo. Przed nimi na placu zgromadziło się ponad sto osób; niektóre modliły się na kolanach, inne stojąc, a jeszcze inne wykrzykiwały niecenzuralne słowa w stronę wartowników, wymachując zaciśniętymi pięściami. Atmosfera była bardzo napięta. Endoriil wmieszał się w tłum i wciąż obserwował. Widział frustrację swoich rodaków, którzy wytrzymywali wiele, ale odebranie im tradycyjnego święta - na które zapewne z utęsknieniem czekali, bo dałoby im nieco wytchnienia i zabawy w tych trudnych czasach - to było po prostu za dużo.
- Altmerskie ścierwa! Wypieprzajcie na swoje wyspy! - krzyknął chudy młodzieniec o kasztanowych włosach.
- Y'ffre. Y'ffre. Y'ffre - szeptały rytmicznie kobiety w modlitwie, unosząc dłonie w stronę świątyni.
- Y'ffre! Y'ffre! - przyłączyli się do nich agresywni mężczyźni, ale oni nie unosili dłoni. Zamiast tego podnieśli z ulicy kamienie i rzucali nimi w żołnierzy.

To był błąd. Pierwszy szereg odrzucił ozdobne włócznie i wydobył z pochew miecze. Kilku Bosmerów krzyknęło z przerażeniem, ale młodzi i narwani chłopcy wciąż rzucali kamieniami. Kobiety wciąż modliły się na kolanach. Endoriil patrzył zaniepokojony. Żołnierze ruszyli do przodu, nie burząc formacji linii. Kilku chłystków uciekło, ale ci najagresywniejsi - czy to przez alkohol, czy zmęczenie życiem pod altmerskim butem - ruszyli z gołymi rękami na uzbrojonych wojowników. Potem było kilka ruchów mieczem, krzyki zarzynanych chłopców, tryskająca krew i rozpacz modlących się wciąż na kolanach kobiet. Tłum rozbiegł się na wszystkie strony, niosąc ze sobą Endoriila. Chciał sięgnąć po swój miecz, ale nie widział w tym sensu. Nie tu i nie teraz. Uważał, że byłaby to głupota. Zginęło od kilku do kilkunastu młodych elfów.

Zaczęło się ściemniać.

III

Słońce stykało się już z koronami drzew, zaledwie od czasu do czasu znajdując drogę przed gęste gałęzie puszczy. Niebo miało barwy różową i pomarańczową, prezentowało się niezwykle malowniczo. Po mieście zaczęły rozchodzić się wieści o wydarzeniach sprzed świątyni. Endoriil z rozmów kilku mieszczan dowiedział się, że wcale nie była to pierwsza taka sytuacja. Kierował się w stronę Pałacu Namiestnikowskiego. Miał dość wrażeń jak na jeden dzień i chciał po prostu skontaktować się z Markiem Verre. Od wartownika dowiedział się, że sesja Rady niedługo się zakończy. Czekał więc, usiadłszy na niewielkim kamiennym murku.
- Można spytać, na kogo czekasz? - zagadał altmerski wartownik. Widocznie mocno się tu nudził.
- Jestem sąsiadem Marka Verre - skłamał. - Chciałem dopytać o rodzaj rośliny, którą zasadził niedawno na granicy naszych posiadłości.
Altmer zlustrował rozmówcę od stóp do głów. Nie wyglądał na szlachcica, a zatem nie mógł mieszkać przy Alei Wiecznych Dębów. Gdy chciał zadać kolejne pytanie, brama Pałacu otworzyła się przed wychodzącym z sesji Rady Drustanem. Stary Bosmer przystanął na chodniku i spojrzał wyniośle na wartownika. Ten, widocznie przyzwyczajony do takich spojrzeń, błyskawicznie podbiegł do drogi i pomachał dłonią w stronę jednej z dorożek stojących po drugiej stronie ulicy. Jedną z wielu rzeczy, które Altmerowie wprowadzili do Arenthii były właśnie dorożki. I o ile rzeczy takie jak morderstwa, gwałty i podwyższanie podatków mile widziane nie były, to dorożki znacznie usprawniały komunikację w mieście, więc również Bosmerowie korzystali z nich dość często. Niewielka dorożka z jednym miejscem na tyle, pokrytym niewielkim dachem z lekkiego drewna, podjechała w mgnieniu oka, a radny Drustan niezwłocznie wsiadł na tył. Altmerski żołnierz przyglądał się odjeżdżającemu szlachcicowi i już chciał wrócić do pytań, ale tym razem z bramy wychodził Marek Verre.
- Panie Verre - strażnik skłonił głowę.
Endoriil zorientował się, że to do tej osoby wysyłał go Darelion i zagadnął, gdy szpakowatowłosy Bosmer czekał na swoją dorożkę.
- Panie Verre? Czy ma pan chwilę?
- Przykro mi - odpowiedział Marek i spojrzał przelotnie na rozmówcę ubranego w ciemny płaszcz z kapturem na głowie. - Sprawy rodzinne wzywają mnie do domu.
- Naprawdę muszę porozmawiać - naciskał Endoriil. - To sprawa wagi... państwowej.
Verre ponownie spojrzał na stojącego obok niego elfa, tym razem na dłużej. Nieco ubrudzony płaszcz przysłaniał przedziwną pochwę na miecz o niezwykle intrygującej rękojeści. Mimo trzystu wiosen na karku, Verre nigdy nie widział takiej broni. Był ciekawy, ale też bał się. Miał wrażenie, że za każdym rogiem czyhają słudzy Lionela i czekają na jego potknięcie.
- Przykro mi - powiedziawszy to wszedł do dorożki, która właśnie podjechała. - Naprawdę muszę już jechać.
- Panie Marku - zagadnął wartownik, który wzywał dorożkę - czy ten elf to pański sąsiad? Bo tak mi powiedział, ale ja od początku podejrzewałem, że gdzie mu tam do tak wysoko urodzonego Bosmera jak pan. Aresztować go?
Marek Verre spojrzał na przybysza, który niepostrzeżenie skierował swoją dłoń w stronę rękojeści miecza. Czy był gotowy zabić wartownika tu i teraz? Przed Pałacem Namiestnikowskim? Wszystko na to wskazywało i kiedy Verre wciąż nie wiedział, co zrobić, obcy mu pomógł.
- Źle się wyraziłem. Znam Dareliona i to on mnie przysyła.
- Panie Marku, aresztować?
Bosmerski radny nie zwrócił uwagi na pytanie. Zamiast tego gestem dłoni nakazał obcemu wejść do dorożki. Rzucił srebrną monetę zaskoczonemu wartownikowi i nakazał woźnicy ruszać w stronę swojej willi.

*

Jechali ziemną drogą, mijając kolejne osiedla Arenthii. W tym pędzie Endoriil widział, że miasto jest w naprawdę kiepskim stanie. Wiele elfów żebrało na ulicach, sklepy były pozamykane, a ulice zaniedbane.
- Masz niewiele czasu. Jazda potrwa zaledwie kilka minut, a tylko tutaj mam pewność, że nikt nie podsłuchuje. Oczywiście, jeśli mówimy szeptem - ściszył głos. - Nuallan, który miał skontaktować się z Darelionem, jeszcze nie wrócił, więc co robisz tu przed nim? Przyznasz, że to podejrzane, prawda? Mów.
- Wyruszyłem tego dnia, gdy Nuallan przekazał Darelionowi twoją wiadomość. Gdy Darelion dowiedział się, że ruszam do Valen, zasugerował mi skontaktowanie się z tobą.
- Niemożliwe jest dotrzeć tu tak szybko ze Skyrim. Mówisz, że ruszyłeś tu niezależnie? I w jakiej sprawie masz się ze mną skontaktować?
- Długo by opowiadać o mojej podróży. Na razie niech wystarczy, że po drodze zahaczyłem o Frangeld. - Verre w reakcji na te słowa uniósł brwi. Był w szoku. Endoriil kontynuował: - A jestem tu w sprawie powstania.
- Takiej... sprawy jeszcze nie ma, młody elfie. Jak ci na imię?
- Jestem Endoriil, pochodzę z Woodmer i znalazłem się w tej samej sytuacji, co Darelion. Trafiłem do Skyrim jako uchodźca.
- Opowiedz mi więcej.
Kilka kolejnych minut spędzili na rozmowie o tym, jak Endoriil trafił do Skyrim, co tam robił, jak organizowano kompanię bosmerską i jak rozrosła się do korpusu. W międzyczasie dotarli pod willę rodową rodziny Verre. Marek wychylił się z dorożki i poprosił zaskoczonego woźnicę o zrobienie kilku kółek po dzielnicy. Endoriil mówił, Marek słuchał i wypytywał o szczegóły. Z każdą minutą rozmowy coraz mocniej wierzył, że przybysz mówi prawdę.
- A jak mają się Ellen i malutka? - zapytał, wciąż testując woodmerczyka.
- Bez zmian. Malutka pewnie troszkę urosła od chwili, kiedy ją ostatnio widziałeś. Darelion dobrze się nimi opiekuje. Podobno zawsze taki był. Daren, jego przyjaciel, tak mówi.
Marek uśmiechnął się. Pamiętał Darena, tylko z imienia, ale jednak. Wierzył elfowi, ale wciąż potrzebował czegoś więcej. Wiele ryzykował. Dorożka ponownie zatrzymała się przed willą przy Alei Wiecznych Dębów. Szlachcic nie poprosił o kolejny kurs. Wysiadł ze środka i dał Endoriilowi kilka monet.
- Słuchaj... - mówił szeptem. - Masz tu pieniądze na dojazd w dowolne miejsce Arenthii, ale nie wiem, co mam myśleć o twojej historii. Brzmi wiarygodnie, ale to za mało, żebym ryzykował wszystko, co do tej pory osiągnąłem. Zrób coś... coś dużego, żebym uwierzył w to, że jesteś w stanie działać. Bo opowieści to nie wszystko, chyba się zgodzisz. A do tego czasu... Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Marek Verre odwrócił się i doszedł do bramy. Usłyszał głos Endoriila:
- Hej! O zmierzchu spójrz na północ. Postaram się, żebyś zobaczył coś dużego.
Dorożka ruszyła, a bosmerski szlachcic wszedł na teren swojej oazy spokoju.

IV

Marek postanowił się zrelaksować, a przy okazji sprawdzić, co mógł mieć na myśli rdzawowłosy elf. Zabrał swojego syna, Maela, do niepozornej knajpki o nazwie "Leśny Czar", gdzie rozsiedli się, zajmując stolik na piętrze, przy balustradzie obrośniętej gałęziami i listowiem w sposób nawet bardziej estetyczny niż w innych, bardziej cenionych miejscach. Inni klienci patrzyli się na nich z ukosa, bo usiedli obok siebie, ramię w ramię, a nie naprzeciw. Powolutku sączyli wino, skierowawszy wzrok na północ. Jedynym istotnym elementem krajobrazu było wzgórze z dwoma dębami - wyhodowanym magicznie altmerskim i dwukrotnie mniejszym pradawnym dębem bosmerskim.
- Smutny widok - powiedział Mael. - I ten obcy każe nam na to patrzeć? Może pomyliłeś kierunki, ojcze?
- Jestem stary, Mael, ale nie aż tak. Powiedział północ.
- Coś tu śmierdzi. Nuallana jeszcze nie ma, a on już tu jest. Niby jak mógł tu dotrzeć w tak krótkim czasie?
- To samo mu powiedziałem, ale nie rozwinął tematu. Wspomniał tylko las Frengeld. Nie narzekaj, synu, najwyżej stracimy wieczór. Patrz, jaki piękny zachód słońca.
Niebo stawało się mieszanką barw pomarańczowego i czerwonego. Dęby w tej kolorystyce wyglądały złowieszczo.
- Co ten Endoriil planuje? - spytał sam siebie Marek Verre, zamawiając kolejny dzban wina.

*

Lekkie opady deszczu poprzedniego wieczoru sprawiły, że u podnóża wzgórza uformowało się kilka kałuż. Endoriil ukląkł na jedno kolano. Zdjął z pleców płaszcz i powiesił na jednej z gałęzi. Teraz miał na sobie lekki skórzany pancerz, który zakupił tego ranka. Zanurzył dłonie w błocie i wysmarował nim twarz i ramiona. Verre chce czegoś dużego? To dostanie. Od początku wizyty w Arenthii wzrok woodmerczyka mocno przykuwało właśnie to wzgórze i altmerski dąb, który zabierał miejsce i światło pradawnemu Oberhisowi. Można się było zorientować, że obok Pałacu Namiestnikowskiego jest głównym symbolem ciemiężenia Bosmerów. Pałac był nie do ruszenia - za dużo strażników, ale tutaj? Wysmarowany błotem Endoriil wspinał się wyżej i wyżej. Wzgórze nie było strome, więc poradził sobie dość sprawnie. Ostatnie promienie słońca oświetlały kładącą się do snu Arenthię. Czuł wzbierającą w nim adrenalinę i gotującą się krew. Popatrzył na swój miecz. Nie miał pojęcia, jak zadziała i czy w ogóle będzie w stanie wyjąć go z lodowej pochwy. W końcu był na szczycie. Przed altmerskim dębem stało trzech wartowników w pozłacanych zbrojach. Wyglądali raczej na wartę honorową. Do bitwy w puszczach Valen, jak Endoriil dowiedział się z jednej z ksiąg z biblioteczki Ri, Altmerowie zwykle używali innych pancerzy. Takich, które nie krępują tak mocno ruchów. Natomiast ci żołnierze mieli po prostu ładnie wyglądać, co dodało trochę otuchy Bosmerowi. Pełnili tu całodobową wartę i z pewnością nie spodziewali się ataku. Wiedział, jak wygląda, więc po prostu wyszedł z krzaków i odważnie szedł w ich stronę. Jeden z Altmerów wytężył wzrok.
- Ej! - krzyknął. - Ty tam! Ktoś ty? Stój!

Nie reagował, wciąż idąc prosto na nich.
- To demon jakiś chyba! - wykrzyknął drugi z żołnierzy, gdy dostrzegł wzbierającą czerwień w oczach demona. Altmerowie dobyli mieczy. Szelest ich wydobywania sprawił, że na ustach Endoriila pojawił się dziwny uśmiech. Przystanął na chwilę i sam dotknął rękojeści swojej broni. Dopiero teraz dostrzegli, że pochwa skrywająca miecz jest lodowa. W ciągu chwili stopiła się jednak, a demon wyciągnął ostrze pokryte runami widocznymi tak, jakby broń dopiero co wyszła z hutniczego pieca. Dwaj wartownicy zrobili kilka kroków w tył, trzeci, najwidoczniej najodważniejszy, ruszył z krzykiem i uniósł miecz do ciosu. Klingi zderzyły się. Klincz trwał kilka sekund podczas których oponenci siłowali się, ale pojedynek został rozstrzygnięty w chwili, gdy Altmer spojrzał w oczy wroga, które były czerwone do granic możliwości. Przeraził się i odpuścił. Demon wykorzystał moment, odepchnął wroga i zamachnął się od prawej do lewej, odcinając żołnierzowi dłoń dzierżącą miecz. Nagle, w chwili, gdy Vaengen Ateth posmakował krwi, miecz zapłonął żywym ogniem. Demon bezzwłocznie ruszył w stronę pozostałych wartowników. Jeden stał jak wryty, drugi próbował uciekać. Pozłacany pancerz pierwszego został przebity na wylot płonącym ostrzem. Przerażona ofiara nawet nie zareagowała. Ostatni żywy Altmer potknął się o własne nogi i odwrócił się, czekając na śmierć. Ale ta nie nadeszła. Zamiast tego otrzymał wiadomość.

*

Karczma "Leśny Czar" przeżywała prawdziwy nalot klientów. Marek rzadko bywał w takich miejscach, ale doskonale widział tu, że lud, mimo zakazów, świętuje dni boga lasu Y'ffre tak, jak tylko może. Po kryjomu wznoszono toasty, jeden stół po drugim, i niespecjalnie przejmowano się tym, że w każdej chwili może wejść straż miejska, co prawda złożona z Bosmerów, ale jednak lojalna Lionelowi. Na placu przed karczmą również się bawiono. Trwały tańce, smażono mięso i raczono się trunkami wytoczonymi z piwniczek okolicznych gospód specjalnie na tę okazję.
- Mael! - bosmerski radny uniósł głos. Jego syn przeciskał się przez tłum, niosąc trzeci dzban z winem. - Szybciej, no. Tam się coś dzieje.
Mael usiadł obok ojca i nalał wina. Znów siedzieli ramię w ramię i patrzyli w stronę dębów. Słońce schowało się już za linią horyzontu. Przy samej barierce na piętrze "Leśnego Czaru" stanęło kilkunastu Bosmerów i Bosmerek. Pokazywali sobie wzgórze palcami i wytężali wzrok, ale odległość była za duża. Coś się jednak działo i to wiedzieli już wszyscy.
- Koniec niewoli! Patrzcie na północ! - krzyczał nieznany nikomu Bosmer, wbiegając na plac przy gospodzie. Biegł dalej, zniknął w następnej uliczce i wciąż krzyczał: - Koniec! Patrzcie na północ!

Zapanowało wielkie poruszenie. W ciągu sekund rozeszły się wieści o przerażonym altmerskim żołnierzu, który zszedł ze Wzgórza Dębów i jakby w obłąkańczym widzie mówił na okrągło właśnie te słowa: koniec niewoli, patrzcie na północ. Wszyscy patrzyli i każdy widział, że coś się tam dzieje. Do tego już rozchodziły się jakieś plotki o krwistych oczach potwora, o demonie i o magicznym mieczu. Z każdą chwilą plotek było więcej. Marek i Mael musieli wstać ze swojego stolika i przepchnąć się do barierki.
- Widzisz? - spytał Mael. - Ojcze, widzisz tę sylwetkę?!
- Widzę... Widzę - Marek uśmiechnął się.
Wszyscy mogli dostrzec mroczną postać stojącą w oddali. Stała na wzgórzu w lekkim rozkroku, unosząc miecz, który płonął. Marek dostrzegł oddział kilkudziesięciu altmerskich żołnierzy biegnących w zwartej formacji w stronę wzgórza. Uciekaj, Endoriil! - pomyślał. Ufam ci! Ufam! Nie daj się złapać.
Ale to nie było wszystko. Mroczna postać podeszła do wielkiego altmerskiego dębu i wbiła w niego swój miecz. Minęło zaledwie kilka chwil i korona dębu zapaliła się, a symbol altmerskiej dominacji utonął w ogniu. Cała Arenthia widziała ten moment, a serca Bosmerów biły szybciej niż kiedykolwiek. Tańczące na wzgórzu płomienie odbijały się na radosnych twarzach leśnych elfów.
- Kto to? Kim on jest? - krzyczała jedna ze starszych elfek. Wspierały ją inne kobiety: - Kim on jest? Kim?
- To Demon Frangeldu! - krzyknął Marek Verre, podjudzając tłum. - Przybył, by dać wam nadzieję! Nie wszystko jest stracone! Nie wszystko jest skończone! Walka o Valen niedługo się zaczyna. Bądźcie gotowi!
Inni klienci "Leśnego Czaru" podchwycili te słowa i rozgłaszali je dalej i dalej, kiedy Marek Verre i jego syn wracali z uśmiechami na twarzach do swojej willi.

--------------------------------
Link do spisu treści bloga z wszystkimi odcinkami znajdziesz TUTAJ

5 komentarzy:

  1. W końcu jestem ;) Jak miło tu wrócić! :)

    Miałam przeczytać hurtem i zrobię to, tylko najpierw sobie wydrukuję wszystko. Ale Arenthię nadrobiłam, ba, długo się delektowałam.
    Cieszę się z rozwinięcia postaci Marka, jego syna zresztą też. Nieustannie czuję przy ich opisach coś rzymskiego - fajne jest to u ciebie, że każda grupka postaci (czy postać pojedyncza) ma swój własny klimat, każda się z czym innym kojarzy :)
    Bałam się, że Marek elfikowi nie uwierzy, że ten wścibski strażnik elfika zgarnie za kłamstewko, ale znów nie doceniłam rezolutności Endoriila ;) Potem bałam się jeszcze bardziej, bo to w końcu podejrzane tak jeździć w kółko parę razy - że też woźnica się głębiej nie zainteresował i na nich nie doniósł komu trzeba ;) Po Marku widać, że poczciwy i dobry z niego elf, nie zazdroszczę mu codziennych sytuacji, gdzie z jednej strony styka się ze swoimi, ma kontakty z Darelionem, a z drugiej musi stale uważać, bo ściany mają uszy, a Pałac patrzy. Spotkanie z elfikiem przy Pałacu musiało być dla niego bardzo stresujące czy niekomfortowe, to się da odczuć - ze strachu można się spocić razem z nim ;)
    Zaczęłam od Marka, a jednak już na samym początku co innego mnie ucieszyło, a mianowicie:
    "Po zagadkowej śmierci wodza Rannoka IV Nieposkromionego" - jak ładnie ujęte ;D No i nie dziwota. Sam się prosił ;) Może po jego zgonie coś się w tamtej społeczności odmieni, w sensie: może chociaż agresja wśród nich opadnie...
    Ha! Kiedy elfik rzekł o tej północy, to czułam, że coś zmajstruje z tymi drzewami :) (tak podskórnie, bo sama północ nic mi nie mówiła, zwykle zapominam co gdzie jest ulokowane ;)).
    Wspaniały nastrój w karczmie, przy wieczorowej porze i zabawie, i takim względnym spokoju jak na sytuację polityczną. "Inni klienci patrzyli się na nich z ukosa, bo usiedli obok siebie, ramię w ramię, a nie naprzeciw." - o raju, ale że w dawnych czasach takie ukosy? Gdzie się mężczyźni po przyjacielsku mogli nawet po mordkach wycałować bez podtekstów. Hah, biedny Marek z synem, nawet jeśli o co innego tamtym chodziło (nie wiem, samo wyróżnienie się w grupie? to zawsze innych razi).
    Równie wspaniały klimat czuć przy opisie bosmerskiego starożytnego drzewa, które mimo że mniejsze i brutalnie przysłonięte (smutne), to paradoksalnie cały czas, przez całą lekturę, wydawało się bardziej okazałe, silne (jak ta gałązka, co się dzielnie trzyma podczas wichury) i godne podziwu. Kiedy elfik uwolnił to szlachetne drzewo od altmerskiego pasożyta, doskonale zrozumiałam wzruszenie Bosmerów :) W ogóle, sam czyn Endoriila i jego odwaga, którą znów pokazał, też poruszają i jak zawsze wzbudzają podziw.
    Oczarowało mnie to drzewo i sposób, w jaki to wszystko opisałeś. Napięcie niesamowite, magia tryskała z opisów, cudeńko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Ale ja się cieszę, że wróciłaś z opiniami :) . O patrzenie z ukosa w karczmie chodziło o prosty fakt, że usiedli przy stole, ale obok siebie. Skoro byli we dwóch to logiczne niby jest żeby usiąść naprzeciw, każdy tak siada, żeby podczas rozmowy patrzeć sobie w oczy. A oni usiedli obok, jak w kinie, a drugą stronę stołu zostawili pustą :D . Po prostu nikt nie wiedział, że faktycznie usiedli tak, żeby coś obserwować :)
      A co do rzymskich skojarzeń, to szczerze mówiąc sam takie miałem. Nie jak wymyślałem te postacie, ale jak zacząłem już o nich pisać. Więc sporo masz racji w tej obserwacji.

      Usuń
  2. I jak zwykle nie zapomniałeś o tej mniej magicznej stronie - obraz biedy i krzywdy po raz kolejny mnie poruszył. Co dziwne nie przy wyeksponowanej przez ciebie scenie, z tą rzezią pod świątynią i wcześniejszą zbieraniną modlących się - to znaczy, oczywiście, to także wzrusza i boli, ale najmocniej mnie uderzyła ta bieda, gdy ją ukazałeś w postaci tych niewolników i jeszcze wcześniej - kupców, których "nie było stać na wykupienie sobie stanowiska na rynku głównym". Tzn. śmierć jest oczywiście najsmutniejsza, ale sam ucisk związany ze świątynią
    to "po prostu" ucisk o tle religijnym, ważny, dla niektórych tam pewnie i bardzo, ale większą biedę czuć na tle życia codziennego, zwykłej podstawowej egzystencji, kiedy kupców nie stać na to wykupienie miejsca (w ogóle samo wyrażenie "nie stać ich było" jakoś tak od razu wywołuje łzy współczucia) i kiedy z innych bieda robi niewolników i nie mogą wykupić własnej wolności i życia. Swoją drogą po fragmencie o niewolnikach zapowiadało się na jakąś akcję ze strony Endoriila, miałam takie wrażenie, że to się nie skończy na tamtym wylicytowaniu. Tymczasem elf szybko odszedł od smutnych myśli do swoich zakupów - chociaż już kiedyś mu się tak zdarzało, pamiętam, więc się nie dziwię (jednak wydaje mi się, że sama narracja dość nagle przeskoczyła od problemu do codzienności).

    Arenthia we wcześniejszych rozdziałach mnie zachwycała, wyobrażałam sobie wspaniałe starożytne miasto, pełne słońca mimo wszystko, a tutaj proszę, czar prysł - oto co Altmerowie uczynili z tym miastem. Tak mi się Saruman przy ich okazji nasunął, bo tak jak on przeobrażali wszystko złą magią, że wszystko, co piękne i barwne przygniatała czerń i ohyda, a naturę próbowali zmiażdżyć czarnoksięstwem, czymś sztucznym.
    Coraz większe w nich widać paskudy, coraz bardziej niebezpieczne. Jednak walczyć z nimi trzeba i ogromnie podziwiam wszystkich tych, którzy są tam na to gotowi, choćby zamiarem.

    "To wtedy nakreślone zostały pierwsze, ale już wtedy w miarę szczegółowe plany" - powtórzenie "wtedy"
    "znajdując drogę przed gęste gałęzie puszczy" - przez
    "Kierował się stronę Pałacu Namiestnikowskiego" - w stronę
    "w ozłacanych zbrojach" - w pozłacanych
    "nie specjalnie przejmowano się tym, że w każdej chwili może wejść straż miejska" -niespecjalnie
    "Przykro mi - powiedziawszy to wchodził do dorożki, która właśnie podjechała" - wszedł
    "A to zapraszamy do naszego pięknego miasta, śmiało" - brakuje kropeczki na końcu
    "Chociaż budowanie kamiennej konstrukcji w głębokim lesie było zadaniem trudnym i niezwykle kosztownym, to jednak postawiono go" - "ją" (konstrukcję" albo "mur postawiono" itp., bo "go" pasuje w tym zdaniu do lasu, jakby to las postawiono)
    "Tłum rozbiegł się na wszystkie strony, niosąc ze sobą Endoriila. Chciał sięgnąć po swój miecz, ale nie widział w tym sensu. Nie tu i nie teraz. Uważał, że byłaby to głupota. Zginęło od kilku do kilkunastu młodych elfów." - to ostatnie zdanie jest w stosunku do emocjonalnej reszty dość sprawozdawcze, tak jak przekazywane w wiadomościach, absolutnie nie mówię, że jest złe, nie :) tylko czuję jakiś kontrast.

    No, to lecę czytać dalej. Dziękuję za tyle wrażeń! :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Wielkie dzięki za kolejną szczegółową opinię o odcinku.
      2. Sporo błędów znalazłaś. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że jeszcze tyle ich zostało. I to takie, których można było uniknąć :D

      Lubię zarysowywać trochę szerze wydarzenia. Czytałem dużo fanfików, które składały się prawie tylko z dialogów, czasem uzupełnionych jakimś opisem. I sam nie wiem, na ile te moje opisy są dobre, czy nie nudzą po pewnym czasie, no ale z tego co mówisz, to uzupełniają Twoje wrażenia i się przydają. Super :)

      Usuń