piątek, 31 października 2014

Spis treści bloga

Oto spis treści bloga. Mimo że blog nie należy do najaktywniejszych, to jednak dodanych postów jest na tyle dużo, że pomyślałem, że warto zrobić spis zawartości mojego zakamarka internetu. Oto spis tego, co w tej chwili możesz tu znaleźć:

Opowiadania zakończone:
1. ME "Po zakończeniu" - link do odcinka I -->> TUTAJ - II - III - IV - V - VI - VII - EPILOG
2. Wiedźmin "Powrót" - link do odcinka I -->> TUTAJ - II - III - IV

Opowiadania w toku:
3. ME "Siła Wiary" - link do odcinka I -->> TUTAJ
4. TES "Taki Los" - link do odcinka I -->> TUTAJ  - II - III - IV - V - VI - VII - VIII - IX - X - XI - XII - XIII - XIV - XV - XVI - XVII - XVIII - XIX - XX - XXI - XXII - XXIII - XXIV - XXV - XXVI - XXVII - XXVIII - XXIX - XXX
Lista moich recenzji ------> TUTAJ

czwartek, 30 października 2014

ME - Siła Wiary - odcinek V

SIŁA WIARY
ODCINEK V

Odcinek - Poprzedni - Następny

Dzień przesłuchania komandora Sheparda, 2186, Londyn.

Tom siedział w swoim pokoju na drugim piętrze dwurodzinnego domu. W jego mieszkaniu, które dzielił z babcią, były dwa pokoje, niewielki salon, kuchnia i łazienka. Miejsce nie było czymś, o czym młody Young marzył, kiedy wylatywał na Cytadelę, aby "robić karierę". Był przekonany, że praca z salariańskim Widmem będzie czymś, co wzbogaci jego CV i faktycznie, sam napis "asystent Widma na Cytadeli" wyglądał ładnie na papierze, ale kiedy potencjalni pracodawcy pytali o referencje, Tom bezradnie rozkładał ręce. Widma nie dawały referencji, bo były organizacją działającą niezwykle dyskretnie. Chłopak nie mógł się więc pochwalić ani rozbiciem szajki handlującej czerwonym piaskiem, ani żadną inną akcją, w której miał spory udział. W ten sposób tracił szansę na angaż w wojsku, a nawet w jakichkolwiek formacjach paramilitarnych. Dziwił się jednak, bo stopień szeregowca wystarczył, aby kilku jego kolegów z czasów Doncaster dostało angaż na przeróżnych jednostkach Przymierza. Każde jego podanie do tej organizacji było szybko odrzucane, bez uzasadnienia. Po kilku próbach zaprzestał wysyłania dokumentów Przymierzu. Nie zamierzał błagać o posadę. Po trwającej rok służbie na Cytadeli miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby spłacić długi swoich zmarłych rodziców i zagwarantować babci opiekę medyczną w postaci pielęgniarki. Zapas kredytów szybko topniał, a Tom odrzucił propozycję swojego wujka - Franka - który oferował pomoc, mając świadomość, jak ciężko musi być jego bratankowi. Wtedy wciąż liczył na pracę w Przymierzu. Musiał zarabiać, więc zatrudnił się w londyńskiej fabryce mebli, w której pracował już kilka miesięcy.

Czasem do jego głowy wdzierała się myśl o odezwaniu się do Cerberusa, organizacji, z którą zetknął się na Cytadeli. Myślał jednak, że dawno o nim zapomnieli. Śledzili jego postępy, tak jak setek innych ludzi - myślał. Przestał robić postępy, a Cerberus nie odzywał się, więc Tom uważał sprawę za zamkniętą. Po wideo-rozmowie sprzed ponad dwóch lat, otrzymał wizytówkę z namiarem na kilku agentów, ale nie chciał jej wykorzystywać. Nie czuł się tego warty. Słowa nieznajomego szefa Cerberusa - mężczyzny o nienaturalnie niebieskich oczach - mocno na niego działały. "Na ofertę pracy musisz sobie zasłużyć" - tak mniej więcej brzmiało to, co powiedział ten charyzmatyczny człowiek. Young uważał, że nie zasługuje. Jego współpraca z Widmem Bau zakończyła się po roku, gdy salarianin grzecznie mu podziękował i skupił się na jednym zadaniu - poszukiwaniu Kasumi Goto, złodziejki, która spędzała mu sen z powiek.

W tej chwili Young siedział na kanapie i oglądał telewizję wraz ze swoją babcią. Kobieta czekała na program "Sha'ira - największa celebrytka naszych czasów". Program o asari był niezwykle popularny w całej przestrzeni Cytadeli i robił jej wspaniałą reklamę. Tom poprosił babcię, aby przełączyła na informacje. Po chwili narzekania na swojego wnuka i młodych ludzi w ogóle, chwyciła pilota i zmieniła kanał. Szeroko znana Emily Wong relacjonowała wydarzenia sprzed siedziby Przymierza w Vancouver. Był to dzień przesłuchania komandora Sheparda. Za plecami reporterki stał wielki tłum ludzi przedzielonych na dwie grupy kordonem policji. Transparenty obu stron prezentowały zupełnie odmienne, często bardzo skrajne opinie o oskarżonym.
- Witam państwa, tu Emily Wong. Już za pół godziny rozpocznie się przesłuchanie, które elektryzuje opinię publiczną. Przed komisją stanie komandor John Shepard, który oskarżony jest o terroryzm. Z radością informuję, że otrzymaliśmy właśnie informację, że tylko pierwsza godzina przesłuchania będzie zamknięta, a potem wpuszczeni zostaną przedstawiciele mediów. W ostatnich tygodniach obawiano się bowiem, że utajniona zostanie całość.
- No, już, wnusiu. Włączam Sha'irę - powiedziała zniecierpliwiona babcia i, nie czekając na odpowiedź, zmieniła kanał. Chwilę później rozległ się dzwonek u drzwi. Była trzecia po południu, więc Tom wiedział, kto przyszedł. Otworzył drzwi, nawet nie patrząc w wizjer. Młoda brunetka, o piwnych oczach i miłych rysach twarzy, weszła przez próg, lekko się uśmiechając. Tom nie dostrzegł rumieńca na jej twarzy.
- Witam, panie Young - powiedziała, chociaż byli w tym samym wieku, mieli po dwadzieścia lat.

Kate Norris była początkującą pielęgniarką. Na co dzień pracowała w szpitalu miejskim w dzielnicy Chelsea, a pracę u Youngów traktowała dorywczo. Lubiła babcię Toma, ale to on był powodem, dla którego wciąż tu przychodziła i pomagała, mimo że od miesiąca nie dostała od nich żadnych pieniędzy. Kochała się w Tomie, od kiedy go zobaczyła, a miało to miejsce po jego powrocie z Cytadeli. W porównaniu z ich rówieśnikami prezentował się w jej oczach imponująco. Poważny, postawny, dobrze zbudowany, przystojny blondyn o błękitnych oczach i szelmowskim uśmiechu. Nie była na tyle odważna, aby wyznać mu swoje uczucia. Liczyła na to, że sam się zorientuje i kiedyś zaproponuje wspólne wyjście.
- Witaj, Kate. Mówiłem ci, żebyś mówiła mi po imieniu. Opiekujesz się moją babcią już ponad pół roku, a dalej mówisz do mnie per pan - zaśmiał się, na co ona odpowiedziała tym samym, lekko spuszczając głowę.
- Przepraszam, Tom - odrzekła, po czym wychyliła się zza rozmówcy i rzuciła pytanie w stronę starszej kobiety: - No, pani Barbaro. Gotowa na masaż i dzisiejszą dawkę leków?
- Zaraz, zaraz, kochanieńka. Sha'ira właśnie przymierza nową sukienkę. Popatrz tylko, jak pięknie w niej wygląda. - Babcia z wrażenia splotła obie dłonie i westchnęła, przechylając głowę w bok.
- W porządku. Skoro już jesteś, to ja muszę lecieć załatwić coś na mieście - powiedział Tom, zdejmując czerwoną kurtkę z wieszaka i zakładając ją na siebie.
- Idziesz? - powiedziała Kate, chcąc ukryć rozczarowanie. - Myślałam, że masz dziś wolne.
- Tak, mam wolne, ale obiecałem kuzynowi, że zabiorę jego motocykl na umówiony przegląd. Wyjechał za granicę i padło na mnie. To dwie ulice stąd, a sam przegląd nie powinien trwać długo. Mój wujek dba o tę maszynę, więc pewnie uwinę się w ciągu godzinki. Do zobaczenia. Pa! - krzyknął w stronę babci. Wiedział, że ma ona coraz większe problemy ze słuchem. Pomachała mu z uśmiechem, poprawiając dłonią okulary, które zsuwały się jej z nosa.

*

Jason i George szybko zabrali się do roboty. Uczęszczali kiedyś do tej samej szkoły, co Youngowie i grywali wspólnie w piłkę w weekendy. Od ponad dwóch lat pracowali we dwóch w warsztacie ojca Jasona. Teraz sprawdzali stan maszyny Michaela Younga, rozmawiając przy tym z Tomem.
- Jak tam poszukiwanie pracy w Przymierzu, Tom? - spytał poważnie Jason. Było to stałe pytanie każdego znajomego, kiedy spotykał Younga. Całe otoczenie, w którym się obracał, było świadome jego problemów z dostaniem wymarzonej pracy. Wiedzieli, że narasta w nim frustracja i ma problem, by związać koniec z końcem.
- Bez zmian, chłopaki - odpowiedział, opierając się o ścianę warsztatu i krzyżując ręce. - Czasem mam wrażenie, jakby ktoś się na mnie uwziął i palił moje CV, gdziekolwiek bym ich nie wysłał.
- Za to twój kuzyn chyba ma się nieźle, co? - zagadnął George.
- Faktycznie, całkiem nieźle.

Tom pomyślał o Michaelu. Przed obozem w Doncaster, niecałe trzy lata temu, chciał zostać dziennikarzem. Wojna z gethami pokrzyżowała te szyki, ale po powrocie z misji na Księżycu, o której tak nie lubił mówić, wrócił do redakcji "London Daily" i zdobywał kolejne dziennikarskie doświadczenia. Teraz leciał na najważniejsze wydarzenie tygodnia na świecie - przesłuchanie Johna Sheparda - komandora, który przeżył swoją śmierć. Opinia publiczna myślała, że to wielki spisek i tak naprawdę nigdy nie umarł, ale Tom wiedział, jak było naprawdę. Przypomniał sobie swoją wizytę w tajnej bazie Cerberusa, dwa lata temu.

***

11 czerwca, 2184.

Podróż przebiegała spokojnie. Agent Wilson czekał na niego w umówionym doku i teraz lecieli z prędkością światła w nieznanym Youngowi kierunku. Podczas zdawkowej rozmowy okazało się, że Wilson nie jest żadnym agentem operacyjnym, a po prostu lekarzem, który wspomaga projekt Łazarz - bo tak nazywała się cała inicjatywa - swoją wiedzą. Po wyjściu z nadprzestrzeni, oczom Toma ukazała się niewielka stacja kosmiczna. W jego oczach wyglądała na małą, ale porównywał ją z Cytadelą, bo innej stacji już długo nie widział. Po lądowaniu w niewielkim doku wysiedli z promu i Wilson prowadził gościa przez jasno oświetlone korytarze. Wszystko było wręcz sterylnie czyste i zadbane. W bazie roiło się od naukowców, a miejscami dostrzec można było ochroniarzy uzbrojonych niczym piechota morska i patrolujące teren mechy. Na końcu korytarza czekał na nich czarnoskóry, krótko ostrzyżony mężczyzna.
- To on, Wilson? Young? - zapytał mało przyjemnym głosem.
- Tak, Taylor, to on. Wpuść nas, bo nie mamy całego dnia. Chłopak musi wrócić na Cytadelę jeszcze dziś, bo Widmo będzie coś podejrzewać.

Taylor odwrócił się i wystukał na małej klawiaturze czterocyfrowy kod. Pobliskie drzwi otworzyły się i weszli do pomieszczenia przedoperacyjnego, w którym rozlegał się zapach typowy dla tego typu miejsc. Wilson szedł przodem, nagle przystanął, wyciągając do boku prawą dłoń. Young zatrzymał się, uderzając w nią.
- Powiedz szczerze. Wierzysz, że mamy tu żywego Sheparda? - spytał Wilson, odwracając głowę w stronę gościa i uśmiechając się w w chytry sposób.
- Nie wiem... Nie mam czasu na takie dywagacje. Pokaż mi go - odpowiedział Young, lekko zniecierpliwiony.
Wilson wszedł do ciemnego pokoju przed nimi. Jego gość podążył za nim. Po środku sali znajdowała się konsola, którą lekarz uruchomił i nacisnął kilka przycisków. Ściana przed nimi okazała się być szybą, która nagle stała się przeźroczysta. Chwilę trwało, zanim wzrok Toma przystosował się do zmiany oświetlenia. Kiedy zaczął widzieć normalnie, oczy otworzyły mu się szeroko. Na stole operacyjnym leżał...
- Shepard... - powiedział. - On żyje? Wygląda...
- Źle - dokończył lekarz. - Uwierz, że i tak jest znacznie lepiej niż było, kiedy go tu sprowadzono. Gdyby nie szybkie działanie Człowieka Iluzji, to komandor już dawno wąchałby kwiatki od spodu. Pracujemy od kilku miesięcy, ale jeszcze sporo pracy przed nami. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak wielkie środki idą na ten projekt. Tyle kasy... No, nieważne. Widzisz, że nie zostałeś okłamany. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co tu w ogóle jesteś, ale nic mi do tego. Widziałeś, co miałeś zobaczyć. Teraz zapraszam do pokoju obok. Śmiało, śmiało - powiedział, zachęcając rozmówcę do wejścia do małego pomieszczenia obok...
- Czekaj. Ile może trwać leczenie? - spytał Tom, dotrzymując mu kroku.
- Co najmniej kilka miesięcy dłużej, ale wszystko idzie w dobrym kierunku. Jak mówiłem, Cerberus ładuje w ten projekt ilość kredytów, jakiej żaden z nas w życiu nie zobaczy na oczy. Wchodź - powiedział, zatrzymując się przed wejściem do niewielkiej sali. Potem odwrócił się i poszedł w stronę doku.

Asystent Widma wykonał polecenie i wszedł do pomieszczenia. Po chwili ukazał się przed nim holograficzny obraz znajomej już kobiety - Lawson. Young odezwał się pierwszy.
- Widziałem go... On naprawdę żyje... Nie rozumiem, dlaczego Przymierze nic z tym nie zrobiło. Pozwól mi porozmawiać z twoim szefem - poprosił.
Miranda widziała, że Tom był nieco roztrzęsiony. Wszystko szło zgodnie z planem.
- Zaszły pewne zmiany. Człowiek Iluzja nie ma dla ciebie czasu. W zasadzie, ja też go nie mam. Przyjrzeliśmy się bliżej twoim osiągnięciom i z przykrością muszę poinformować, że nie nawiążemy z tobą współpracy.
"Teraz?! Kiedy naprawdę się nad tym zastanawiam?" - pomyślał. Miał mętlik w głowie.
- Ale po co w takim razie... - nie zdążył skończyć, ponieważ Lawson przerwała mu w pół zdania.
- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Sądzimy, że nasza decyzja o pokazaniu ci komandora była błędem. Wilson odstawi cię na Cytadelę. Żegnam. - Po chwili wizerunek agentki zniknął z oczu Toma.

Nie wiedział, co myśleć. Przyjrzeli się mu bliżej, ale co mogli znaleźć? Przecież historia jego służby jest praktycznie bez skazy. " Może chodziło o nazwanie volusa kurduplem podczas wizyty w klubie Flux" - zastanawiał się, ale Cerberusowi raczej by to nie przeszkadzało, przeciwnie, mogłoby pomóc. Kilka minut później był już na pokładzie promu, którym wraz z Wilsonem wrócił na Cytadelę. Tej nocy leżał w swoim łóżku w Prezydium, nie mogąc zasnąć. Kilka godzin myślał, co się stało. Nie znalazł odpowiedzi.

***

Dzień przesłuchania komandora Sheparda, 2186, Londyn.

Myśli Younga wróciły do teraźniejszości. Do dziś nie rozumiał, co takiego mógł znaleźć Cerberus, ale najwidoczniej coś znalazł. Jason i George wciąż sprawdzali Hondę GP 1410. W radiu leciał nowy utwór popularnej kapeli Expel 10. Tom wyszedł przed warsztat. Na ulicy praktycznie nie było ruchu. Znajdowali się w okolicy centrum Londynu, gdzie większość transportu odbywała się w powietrzu - promami, dokładnie tak, jak pamiętał to z Cytadeli. Teraz również przelatywały w zorganizowany sposób na wysokości około dwustu metrów. Jedyne, co pozostało Youngowi jako pamiątka z czasów pracy z Jondumem Bau, to M77 Paladyn - ciężki pistolet wart ponad sto tysięcy kredytów. W tej chwili była to dla niego fortuna, ale ta broń to jedyna rzecz, której nie chciał się pozbyć za żadne skarby. Przypominała mu czas, kiedy wciąż miał nadzieję na to, że osiągnie coś w życiu. Pistolet był schowany pod jednym z kafelków w jego łazience, razem z jego marzeniami... Ostatnie miesiące sprawiły, że jego stan psychiczny był bliski depresji. Nie widział celu, a co gorsza - pogodził się z tym i popadał w stagnację.

Obok stojącego przed warsztatem Toma przechodziła starsza kobieta z małym pieskiem. Zwierze nagle zdenerwowało się i zaczęło szczekać, kierując głowę ku niebu. Kobieta uspokajała go słownie, następnie mocno ciągnęła za smycz. Nic nie działało, a pies szczekał coraz głośniej i głośniej. Nagle, w oddali, nastąpiła eksplozja, a następnie kolejne. Piesek urwał się swojej pani i pobiegł pędem przed siebie. Właścicielka krzyczała: "Churchill! Churchill! Do nogi, piesku!". Chwilę później spojrzała w górę i zemdlała, bezgłośnie upadając na ziemię. Young widział całe zajście, słyszał eksplozję i chciał pomóc kobiecie, ale nagle usłyszał nieprzyjemny metaliczny dźwięk, dochodzący z nieba. Spojrzał w górę i przeraził się...

*

Budynki w okolicy wybuchały. Widziała to, spoglądając przez okno.
- Pani Barbaro! Proszę odejść od tego okna! To niebezpieczne - krzyczała Kate, zupełnie nie wiedząc, co się dzieje. Chwyciła kobietę za ręce i pomogła wstać, ale nie wiedziała, co zrobić dalej. Spojrzała na swoją podopieczną i powiedziała drżącymi ustami: - Proszę pani. Wszystko będzie dobrze. Odwagi.

Kolejne eksplozje tłukły szyby w mieszkaniu. Z ulicy dobiegały krzyki ludzi, a w autach włączały się auto-alarmy. Między wybuchami słychać było straszliwy dźwięk. Kate nie umiała go przypisać do jakiegokolwiek rodzaju broni, o jakich opowiadali jej marine, których opatrywała podczas wojny z gethami niecałe trzy lata temu. Zaprowadziła staruszkę w kąt pokoju i chwyciła za telefon. Próbowała dzwonić na pogotowie i policję, ale po chwili zorientowała się, że to nie ma sensu. Właśnie dzieje się jakaś apokalipsa i nikt im nie pomoże. Odgłosy wybuchów były coraz głośniejsze. Pomiędzy kolejnymi dwoma, młoda dziewczyna usłyszała ryk motocyklowego silnika. Kilka sekund później przez drzwi wbiegł Tom. Jego czerwona kurtka była pokryta szarym popiołem, tak samo jak ciemne blond włosy. Błyskawicznie dostrzegł dwie kobiety skulone w kącie mieszkania. Biegł w ich stronę, ale minął je bez słowa. Kate dostrzegła, że wszedł do łazienki. Dosłownie sekundę później wrócił, trzymając w ręku pistolet. Po chwili włożył go za pasek i podszedł do babci i Kate. Obie były przerażone. Babcia tylko trzymała się za głowę, a młoda pielęgniarka patrzyła na Toma swymi przerażonymi, piwnymi oczami.

- Co się dzieje? Co to jest, Tom?! - krzyczała, a łzy spływały jej po policzkach. Mężczyzna dostrzegł, że na jej przedramieniu jest rana długości około dziesięciu centymetrów, z której obficie krwawiła. Odłamek szkła ze stłuczonego okna wciąż tkwił w jej ręce. W przypływie adrenaliny nawet tego nie poczuła. Dostrzegła to dopiero, kiedy Young zwrócił na to uwagę. Wtedy poczuła też ból. Przy akompaniamencie kolejnych eksplozji, Tom zerwał ze stołu obrus i urwał kawałek. Możliwie najdelikatniej wyciągnął szkło z przedramienia Kate, a następnie obwiązał jej ranę improwizowanym opatrunkiem. Dziewczyna krzyczała i łkała na przemian. Chciał ją uspokoić, odpowiedzieć co się dzieje, ale nie miał pojęcia, co mówić. No bo skąd on miał wiedzieć, co to jest?! Może to tylko zły sen... Milczał więc dłuższą chwilę. Huki wybuchów były już naprawdę blisko.
- Musimy uciekać! - krzyknął Tom zdecydowanie. To była jedyna rzecz, której był teraz pewny. Uciekać jak najdalej i jak najszybciej. Chwycił babcię pod ramię i wychodził z mieszkania. Kate nie była w stanie stanąć na nogi, była zbyt przerażona.
- Chodź, Kate! Wstawaj! - wydzierał się, będąc już w drzwiach wyjściowych. Dziewczyna nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na niego oparta o ścianę, oddychając płytko i niezwykle szybko. Dodał: - Zaraz po ciebie wrócę.

Wyszedł z babcią przed dom. Większość ulicy była w gruzach. Zostawił staruszkę przy czerwonej skrzynce na listy, a sam podbiegł do najbliższego auta i zbił szybę, uderzając łokciem. Pokaleczył się, ale dostał się do środka. Wrócił do babci i podprowadził ją tych kilka metrów. Oparła się o samochód, a on pobiegł w stronę domu. Podczas biegu spojrzał w górę. Zobaczył wielkie... "coś"... Nie umiał tego nazwać. Rzecz była większa niż Destiny Ascencion - flagowy okręt Rady Cytadeli, który miał okazję zwiedzić. To coś właśnie wypuściło czerwoną wiązkę promienia, wydając przy tym ten straszny, metaliczny odgłos. Tom poczuł falę uderzeniową, która odrzuciła go dobre pięć metrów do tyłu. Teraz leżał na plecach oszołomiony, a z uszu leciała mu krew. Wydawało mu się, że stracił słuch. Obrócił się na brzuch i powoli wstawał. Przed sobą zobaczył zgliszcza domu.
- Kate! Kate! - wydawało mu się, że krzyczał, ale jedynym dźwiękiem, jaki miał w uszach, było nieustanne dudnienie. Miał wrażenie, że słyszy własne serce.

Stanął na nogach, chwiejąc się. Dotykał obiema dłońmi swego ciała, sprawdzając, czy nie odniósł poważnych obrażeń. W tej chwili mogłoby mu urwać rękę, a on by tego nie poczuł. Major Burgess tłumaczył im na jednym z wykładów, że tak działa adrenalina. Podbiegł do ruin swojego domu, wszedł przez główne drzwi, ale dalej nie mógł. Gruz zawalał przejście. Oparł się o framugę, oddychając głęboko i dłubiąc w uszach, by upewnić się, że są na swoim miejscu. Wtedy ją zobaczył. Kate leżała przysypana gruzem, a jej głowa i zranione ramie wystawały spod fragmentów zburzonej ściany. Jej piwne oczy były wlepione w Younga. Tom przyklęknął i zbadał jej puls. Dziewczyna nie żyła. Była już w wejściu, pokonała strach i szła do niego, ale nie dała rady. "Powinienem był ją przekonać, zmusić, do jasnej cholery" - myślał w rozpaczy.

Co kilka chwil czuł drżenie, jakby trzęsienie ziemi. Odwrócił się, niczego nie słyszał, ale nic się nie zmieniło. Wszędzie wokoło widział unoszące się kłęby dymu, płomienie i czerwony laser uderzający w różne budynki, które pod wpływem tych ciosów rozpadały się jak domki z kart. Wrócił biegiem do swojej babci, mając nadzieje, że żyła. Okazało się, że siedziała już w aucie, ale Tom kazał jej wyjść i wsiadać na motocykl. Wiedział, że maszyna jego kuzyna to prawdziwa bestia i nic szybszego w tym zamieszaniu nie znajdą. Babcia kiwała głową przecząco i cały czas coś powtarzała, ale Young nic nie rozumiał. Skupił się, próbując czytać z ruchu warg. Mówiła coś, jakby: "swędzi mnie ogniem na ten mikrocykl" albo "jedźmy za ogniem i w ten mikroczip". Po chwili zrozumiał - "w życiu nie wsiądę na ten motocykl". Zdecydowanym ruchem wskoczył na maszynę i obejrzał się za siebie z miną, jakby w razie sprzeciwu sam miał wyciągnąć pistolet i zastrzelić staruszkę. Zrozumiała to spojrzenie i posłusznie wsiadła za wnuka, silnie chwytając go w pół.

Jechał jak najszybciej mógł. Ulice były zatarasowane szczątkami domów, samochodów... i martwymi ludźmi... Ci, którzy wciąż żyli, biegali w panice we wszystkie strony. Największe budynki Londynu rozpadały się i wyglądały jak wielkie domino, osuwając się na wieżowce obok. Cieszył się, że nie zdecydował się na auto, bo nie przejechałby przez gruzy. Kierował się na północ, w stronę granicy miasta. Zasięg wzrokowy wynosił maksymalnie pięćdziesiąt metrów. Wszędzie zalegały chmury dymu wymieszane ze wszystkim, z czego zbudowano Londyn, ale mimo tego, nie zwalniał poniżej pięćdziesięciu mil na godzinę. Tom wciąż nic nie słyszał, ale wiedział, że ten armagedon dalej trwa, ponieważ co chwilę czuł drżenie. "Co to za cholerne cholerstwo?!" - myślał o rzeczy, którą widział i która zabiła Kate.

W końcu dojechał do miejsca, w którym musiał podjąć decyzję, co dalej. Prosto, w stronę miasta Stavenage albo w lewo. Wybrał drugą opcję i ruszył w stronę farmy swojego wujka.

*

Po szalonej jeździe wąską, polną drogą Tom wreszcie dotarł w okolice farmy swoich krewnych. Pośrodku największego pola swojego wujka zobaczył stojący traktor. Maszyna była pusta, więc jechał dalej. Po pięciu kolejnych minutach dojechał na miejsce. Na werandzie swojego domu stał Frank Young - wuj Toma. W rękach trzymał strzelbę, a wzrok skierowany miał w stronę płonącego Londynu i wielkich statków - bo tak o nich myślał - które nawet z odległości tych około dziesięciu mil wyglądały na gigantyczne. Dość powiedzieć, że większe z tych statków przerastały budynek "London Daily" - gazety, w której pracował Michael. Frank zszedł z werandy od razu, gdy usłyszał odgłos motocyklowego silnika. Odstawił strzelbę na ziemię i pomógł swojej cioci wejść do domu. Rzucił jakieś zdanie w stronę bratanka, nawet nie patrząc na niego. Tom oczywiście nie dosłyszał. Minutę później Frank wrócił.
- W sosie ten, do cholery, wiezie? - Tom denerwował się coraz bardziej. Nie mógł zrozumieć, co się do niego mówi.
- No, odpowiedz! Co się tam, do cholery, dzieje! - krzyknął stary Young. Dopiero teraz dostrzegł okrzepłą już krew po obu stronach twarzy Toma. Zobaczył też okaleczony łokieć i kilogramy popiołu, które na sobie nosił.
Wprowadził go do domu i pokierował do piwnicy, w której siedzieli już babcia, Sara i mała Emily. Wszyscy byli przerażeni, ale po zobaczeniu kuzyna pięciolatka zaczęła płakać. Babcia przytuliła ją, a Sara podeszła i zaczęła opatrywać rany.
Po upływie godziny Tom był już w stanie zrozumieć, co się do niego mówi. Wciąż byli w piwnicy, a Frank zastanawiał się z Sarą, co dalej.
- Boże, ocal nas... Londyn jest jedną, wielką ruiną! - krzyczała Sara przerażonym głosem. - Do nas tez dotrą, ktokolwiek to jest.
- Ale gdzie uciekać? Przecież widzisz, jak to coś wygląda. Przed tym nie ma ucieczki - odrzekł jej mąż, chwytając się za głowę i zaciskając wargi.

Tom starał się słuchać uważnie tej wymiany zdań. Opierał się plecami o ścianę, siedząc na ziemi. Było mu niewygodnie. Pomyślał, że tylko idiocie byłoby niewygodnie w takiej chwili. Kate zginęła, wszyscy jego znajomi, przyjaciele z pewnością teraz uciekali w panice i umierali na ulicach miasta, a jemu było niewygodnie. "Co za nonsens" - pomyślał. Sięgnął ręką w okolice lewego pośladka. Powodem niewygody był portfel, który wystawał mu z tylnej kieszeni. Wyciągnął go i upuścił na podłogę. Ze środka wysunęła się żółto-biała wizytówka.

-----------------------------
Jak się podoba kolejny odcinek? Akcja trzyma się kupy? Jakieś uwagi? ;) zapraszam do wypowiedzi

TES - "Taki Los" - odcinek X

TAKI LOS
ODCINEK X

BOGACTWO

Odcinki - Poprzedni - Następny

I

Wąską drogą, pokrytą lodem i śniegiem, poruszały się mozolnie dwie pary koni, ciągnące wozy z kilkoma osobami. W południowych rejonach Skyrim jesień ustępowała miejsca zimie, porze roku, która na północy przybierała często formę ekstremalną na przestrzeni praktycznie całego roku. Konie oddychały ciężko, a z ich nozdrzy wydobywały się kłęby gorącego powietrza. Z boków wozów zwisały przeróżnej długości sople, od czasu do czasu odłamując się i opadając na drogę.
Ri czuł porażający chłód, mimo gęstego kociego futra i ciepłego okrycia ciała. Spod szarego kaptura jego szaty wyglądała tylko para zielonych oczu i koci nos.
- Mówiłem, że zima idzie - rzekł Faridon zobaczywszy Ri, po czym uśmiechnął się pod nosem. Kot nie odpowiedział.
- I ja mam się tu uczyć? - spytała Luna, dygocząc z zimna. - Czego mnie tam będą uczyć? Lepienia bałwanów? Czy jazdy na łyżwach? Pewnie rzucania śnieżkami... W ogóle to daleko jeszcze?

Ri zwrócił twarz w stronę Faridona, Nord odwzajemnił spojrzenie. Do Akademii Magów w Winterhold nie było daleko - obaj to wiedzieli. I obu to niepokoiło. Tydzień podróży wyboistymi i pokrytymi śniegiem drogami był dla nich bardzo stresujący. Mieli podstawy, by spodziewać się ataku Octaviusa i jego popleczników. Mijali kilka miejsc wprost wymarzonych, jeśli ktoś chciałby przygotować zasadzkę, a jednak aż do tej pory nie widzieli niczego niepokojącego. Wciąż czekali, nerwowo rozglądając się na boki przy każdym, budzącym choćby cień podejrzeń miejscu. Adan oraz Raszk'hin i Pearl, dwójka najemników, którzy jechali drugim wozem tuż za nimi, rozluźnili się. Kobieta z nudów lepiła przeróżne cuda ze śniegu. Adan i ork podziwiali jej talent plastyczny, gdy wszystko zaczęło nabierać kształtów. Człowiek odezwał się:
- Więc taki honorowy jesteś, tak?
- No... Zwał jak zwał, towarzyszu. Staram się czynić tylko dobro. Za dużo jest ludzi czyniących zło, nie sądzisz?
- Racja, racja - Adan przytaknął. -  Ale to, co dla jednego jest dobre, to dla drugiego złym może być. Myślałeś o tym? Poza tym dla zysku swojego też działasz, bo z nami jedziesz.
- Często myślałem o tym. Po prostu staram się nikogo nie krzywdzić, a bogacę się tylko na takich zadaniach, które nie przyniosą mojemu honorowi ujmy.
- To pewnie często głodujesz - dorzuciła od siebie Luna.

W tym momencie Raszk'hin sięgnął po stwardniałą od mrozu szmatkę i zaczął odzierać z lodu dwa wojenne topory, jeden swój, drugi Pearl. Najemniczka spojrzała znad swojego śnieżnego dzieła, które przedstawiało dom stojący w płomieniach, dbale ulepionych z twardego śniegu. Tuż obok konstrukcji stała stworzona z lodu miniaturowa rzeźba starszego mężczyzny. Pearl zadbała nawet o rysy twarzy. Jej kompani dostrzegali w postawie lodowego posążka jakąś wielką tragedię.
- Masz talent, dziewczyno - powiedział Adan z zachwytem w głosie. - Co to jest?
- Moje życie - odrzekła krótko, kamiennym głosem. Po chwili spojrzała na orka, który czyścił właśnie jej topór. - Dziękuję.
- Nie ma sprawy - powiedział cicho, dostrzegając zadumę Nordki. Potem podniósł głos: - W końcu spodziewamy się kłopotów!

II

Mijali kopalnię. Wejście wyglądało tak, jakby od dłuższego czasu nikt w niej nie pracował. Faridon zatrzymał pierwszy wóz i zeskoczył z niego, chwytając w dłoń miecz. Podszedł do wejścia. Zauważył ludzkie zwłoki połowicznie przysypane śniegiem. Były trzy ciała. Usłyszał odgłos kroków ze środka kopalni. Wycofał się ostrożnie do wozu i uniósł dłoń, nakazując ciszę. Wtedy zaatakowali. Dwóch umięśnionych Nordów wyskoczyło z kopalni z krzykiem na ustach. Jeden miał długi dwuręczny topór, drugi krótki miecz cesarski i drewnianą tarczę. W samym wejściu do kopalni stanęła elfka w zbroi Słowików, która wskazywała na jej wysoką pozycję w gildii złodziei. Kobieta trzymała łuk i obserwowała rozpoczynającą się potyczkę. Metr za nią, w cieniu, stał człowiek, który ją najął - Octavius. Ri dostrzegł go, ale nie miał czasu na myślenie. Zeskoczył z wozu i cofnął się za swoich kompanów, licząc, że załatwią sprawę i zasłużą na parę procent jego przyszłego majątku. Raszk'hin rzucił ciężki topór w ręce Pearl i oboje zeskoczyli na ziemię, ruszając powolnym krokiem w stronę biegnących Nordów. Adan chwycił laanterski miecz i stanął obok Ri. Faridon stał już obok wozu z mieczem, lecz wrócił się po tarczę, gdy dostrzegł Bosmerkę z łukiem. Stanął dokładnie przed Khajiitem i Luną. Cała czwórka liczyła na orka i Nordkę.

Wyglądało to jak starcie czterech tytanów. Trzech potężnych mężczyzn i kobieta, która prezentowała się przy nich skromniej, ale przewagę siłową przeciwnika nadrabiała zwinnością. Strategia walki ciężkim toporem była najprostszą z możliwych. Z racji na ciężar broni i czas wymagany do zadania ciosu, a także wrażliwość na uderzenie wroga, należało zrobić wszystko, aby pierwszy cios był tym ostatnim, a przynajmniej na tyle skutecznym, aby złamać przeciwnika. Osiłek zlekceważył Pearl. Zaatakował od razu, licząc, że jego krzyk i przewaga wagowa odbiorą dziewczynie odwagę i opóźnią ruchy. Twarz Pearl pozostała jednak niewzruszona, nie wyraziła najmniejszych emocji. Zamach mężczyzny był długi. Wyczekała moment, aby mieć pewność, że przeciwnik zainicjuje atak. Kiedy broń opadała, kobieta odskoczyła w bok, mijając ostrze o dobre pół metra, obróciła się na pięcie i wyprowadziła uderzenie w odsłonięte ramię wroga. Jednak i ona się przeliczyła. Jej noga poślizgnęła się na lodzie pod warstwą śniegu, a cios przeszedł obok celu. Odzyskiwała równowagę w momencie, kiedy Nord wyprowadzał zamaszysty cios od prawej do lewej. Darowała sobie walkę o pozostanie w pionie i umyślnie upadła na zmrożoną ziemię, gdy topór mijał jej głowę o centymetry. Leżąc na śniegu machnęła swoją bronią, zahaczając nogę przeciwnika i doprowadzając do jego upadku. Podniosła się na kolana i wyprowadziła śmiertelny cios, miażdżąc klatkę piersiową wielkiego Norda. Mężczyzna przez chwilę krztusił się krwią i zamilkł.

Raszk'hin miał inną taktykę. Z racji swojej niebywałej siły przeszedł od razu do ofensywy, krzycząc zajadle. Machał dwuręcznym toporem niczym patykiem. Jego przeciwnik sparował dwa pierwsze ciosy tarczą, cofając się przy każdym o parę kroków. Kolejnych unikał dzięki refleksowi, ale w końcu został przyparty do lodowej ściany. Ork wydarł się w niebogłosy i zamachnął do ciosu toporem swojego ojca. Użył do tego całej siły. Nord zderzył tarczę i miecz z orężem orka, ale oba przedmioty rozpadły się na kawałki tak, jakby były zrobione ze słabej jakości drewna, a nie przedniej stali. Kiedy najemnik spodziewał się śmiertelnego ciosu, Raszk'hin po prostu stał, a jego rozgrzane mięśnie drżały. Po chwili namysłu Nord postanowił wziąć nogi za pas i po prostu uciekł w śnieżne zaspy.

Gdy dwójka druhów mierzyła się z Nordami, Faridon przyjmował na tarczę kolejne strzały bosmerskiej łuczniczki. Ri i Adan schowali się za wóz, ale kolejne strzały wciąż przelatywały niedaleko ich głów. Luna próbowała wyczarować jakąś iluzję, ale nie potrafiła się skoncentrować w bitewnym zgiełku.
- Zabij ich, zabij! Za to ci płacę! - krzyczał Octavius. Chwilę potem dostrzegł trupa jednego ze swoich ludzi i drugiego, żyjącego, ale uciekającego, gdzie pieprz rośnie. Skrzywił się i krzyknął za siebie: - Hatji! Teraz!
Zza niego wyszła młodo wyglądająca, niewysoka Bretonka. Nie nosiła przy sobie żadnej broni. Raszk'hin i Pearl spojrzeli po sobie zdziwieni. Najemniczka ruszyła w stronę Octaviusa. Ork podążył jej śladem. Ri uśmiechnął się, czując swym kocim nosem zwycięstwo. Bretonka złożyła dłonie, po czym stopniowo oddalała je od siebie.
- To magiczka! Uważajcie! - krzyknął Faridon i sam wybiegł zza wozu, by wspomóc towarzyszy. - Może zaatakować ogniem!
- Albo lodem, cholera! - dopowiedział Adan, wychylając głowę zza wozu.

Druga z najemniczek Octaviusa, Bosmerka w słowiczej zbroi, rzuciła łuk i chwyciła sztylet, stając między nacierającą trójką a kobietą nazwaną Hatji. Faridon i reszta bali się, że Bretonka jest potężnym magiem. Żadne z nich nie odgadło jednak specjalizacji kobiety. Jej dłonie zaczęły drżeć. Nie wyleciały z nich jednak ani kule ognia, ani błyskawice, ani nawet sople lodu. Adan spostrzegł, że ciało zabitego przez Pearl Norda... wstaje z lodu. Powstały też trzy inne ciała, które wcześniej zauważył Faridon.
- Na Talosa! To nekromantka! - wykrzyczał przerażony Adan i instynktownie cofnął się kilka kroków.
Wielki najemnik ubity przez Pearl dzierżył topór, pozostała trójka miała zwykłe miecze. Wszyscy ruszyli na Raszk'hina, Pearl i Faridona. Bosmerska łuczniczka w słowiczej zbroi nie ruszała się. Pilnowała Hatji, zdając sobie sprawę, że śmierć nekromantki zakończy cały czar. I być może trójka jej przeciwników spróbowałaby na nią ruszyć, gdyby nie niezwykła wytrzymałość żywych trupów.
Orsimer zadał dwa mocne ciosy, które niemal przecięły trupa na pół, ale ten nie padł. Wymachiwał mieczem, raniąc Raszk'hina w ramię. Pearl i Faridon ruszyli do wielkoluda z toporem, zadając ciosy na zmianę. Dwóch pozostałych martwiaków szło w stronę wozu, za którym stał Ri z Adanem i Luną.
- Cicho być musisz, Adan, cicho Luna - wyszeptał Ri, wyciągając swój kluczyk i wkładając go w bok wozu. Wtedy Luna zobaczyła coś, czego nie dostrzegła wcześniej. Na długości wozu, między kołami, ukazała się wąska skrytka, do której niezwłocznie wskoczyli, ściskając się w środku. Luna zdołała złożyć ręce w wyuczony znak. Dwa trupy podeszły i po prostu stały, nie grzesząc inteligencją. Czar zadziałał i na śniegu kilkanaście metrów od nich pojawił się mglisty zarys człowieka. Trupy ruszyły do niego od razu, gdy go spostrzegły.
- Musimy zabić nekromantkę! - krzyknął Faridon i sparował cios jednego z napastników. Ich moc była wyraźnie większa niż siła śmiertelnego człowieka. Raszk'hin wciąż siekał jednego z wrogów, ale nie było efektów. W końcu zmęczył się na tyle, że przeszedł do defensywy. Cofał się, dysząc, aż zderzył się plecami ze ścianą. Czuł, że koniec jest bliski. Bosmerka ze sztyletem wciąż stała pomiędzy nekromantką, a polem bitwy i pilnowała, by nikt się do nich nie zbliżył. Octavius zacisnął pięści, przeczuwając zwycięstwo. Pearl i Faridon zderzyli się plecami, odpierając kolejne ataki trupów.
- To żeś mi, kurwa, dał zlecenie! - krzyknęła kobieta. - Padniemy tu zaraz, pod jakąś gównianą kopalnią! A miało być tak pięknie!
Dwa martwiaki wracały do nich od strony wozu, rozczarowane niemożnością zjedzenia widma stworzonego przez Lunę. Z pięciorgiem nie mogli dać sobie rady.
- Padnij... - powiedział Nord ściszonym głosem.
- Co?! Chcesz, żebym po prostu dała się zjeść?
- Padnij! Już! - krzyknął Faridon i zablokował kolejny cios.
Nordka uklękła, będąc wciąż plecami do Faridona. W tej pozycji widziała tylko Bosmerkę, stojącą na straży nekromantki. Usłyszała zza siebie serię dziwnych dźwięków. Bała się, że to odgłosy rozdzieranego na strzępy Faridona. I faktycznie, było to rozdzieranie na strzępy. Pękały jednak łączenia zbroi Norda, nie wytrzymując nacisku rozrastającego się w przedziwny sposób ciała, które nagle zaczęło porastać gęste, czarne futro. Faridon urósł niemal dwukrotnie. Jego dłonie i nogi wydłużyły się. Niesamowicie długie stały się ramiona i łapy zakończone ostrymi pazurami, a obok klęczącej Pearl był... jego ogon. Odwrócił się. Jego twarz nie była już ludzka. To był wilczy pysk.
- Niżej! - wycedził niewyraźnie i wyszczerzył swe nieskazitelnie białe kły.

Od razu potem skoczył na trupy, machając energicznie swymi zwierzęcymi ramionami. Po zderzeniu z nimi ciała leciały kilka metrów w dal. W końcu wilkołak doskoczył do jednego z nich i dosłownie rozszarpał swoimi wielkimi szczękami. Drugiego przepołowił na pół pazurami. Trzeciego z trupów podniósł i rzucił pod nogi Pearl. Zanim martwiak zdążył się pozbierać, dostał cios toporem w głowę, co zakończyło jego żywot już po raz drugi. Wilk szykował się do skoku w stronę wielkoluda z toporem, ale dostrzegł, że Orsimer poradził sobie. Krew wyciekająca z odciętej głowy trupa przyozdobiła śnieg kolorem czerwonym. Szczęki wciąż zaciskały się i rozluźniały. Wycieńczony Raszk'hin nie zmieniał pozycji, ustawiając się w gotowości na atak wilka. Pearl też stanęła z bronią skierowaną w stronę zwierza. Bosmerka i Bretonka zastygły w bezruchu, czekając na atak. I to właśnie na nie ruszyła bestia, skacząc na elfkę. Wspaniałej jakości zbroja uratowała jej życie, amortyzując skok wilkołaka i pierwsze ciosy. Nekromantka nie pomagała, widocznie nie spodziewając się, że atak trupów nie wystarczy. Ale i wilkołak, po pierwszym mocnym ataku na Bosmerkę, osłabł i cofnął się parę metrów. Oszołomiona kobieta przeczołgała się  aż do wejścia do kopalni, do swojej towarzyszki. Raszk'hin i Pearl stanęli ramię w ramię, oboje posiniaczeni. Ork miał do tego dwie rany cięte ramion. Cała czwórka patrzyła na opadającego z sił wilkołaka. Ze swej kryjówki wyszli też Luna, Ri i Adan i dołączyli do najemników. Po paru sekundach wilk opadł na śnieg i przybrał postać Faridona, ubranego zaledwie w resztki ubrań, które miał pod zbroją przed przemianą. Ri podbiegł do niego i zaczął badać jego stan.

Bosmerka i Hatji stały w niepewności, nie atakując, ale też nie zmieniając postawy. Były gotowe, by zabijać.
- Zwyciężyliście - powiedziała elfka niespokojnym głosem. - Puścicie nas wolno, czy chcecie to kończyć?
- Kiepsko z nim - powiedział Ri znad wpół nagiego Faridona.
- Mogę pomóc - odezwała się nekromantka. - Znam się na tym.
- Chyba żartujesz - zripostował Adan łamiącym się głosem. Zacisnął dłoń na mieczu. - Zrobisz z niego chodzącego trupa pewnie. I... i będzie chciał mnie zjeść. Nic z tego, wiedźmo.
- Mam na imię Hatji i, powtarzam, znam się na tym. Pozwólcie. Chyba że chcecie kontynuować walkę.
Spojrzała kolejno na wszystkich, którzy przeżyli. Zapewne nie wiedzieli, że nie zdołałaby powtórnie ożywić wszystkich trupów w tak krótkim czasie. Nie mieli pojęcia, że zdecydowanie bardziej niż oni trupów, ona boi się powtórnego ataku i potencjalnej śmierci.
- Walki koniec - odpowiedział Ri. - Chodź tu, wiedźmo. Pomóż. I gdzie Octavius jest, powiedz mu.
- Octavius - odpowiedziała Bosmerka. - A więc tak mu na imię. Nawet nie wiedziałam. Zagadnął nas w karczmie w...
- Neafel - Hatji zwróciła się do niej, przerywając w pół zdania - przynieś, proszę, moją torbę. Wiesz którą.
Bosmerka w kapturze zniknęła w czeluściach jaskini, wracając po chwili ze wspomnianą torbą. Nekromantka podeszła do Ri i Faridona i zaczęła wypowiadać zaklęcia. Na zmartwione wyrazy twarzy Raszk'hina i Pearl zareagowała, mówiąc:
- Spokojnie, to tylko zaklęcie skanujące. Musicie go ubrać i napoić. Poza tym nic mu nie jest. Jest tylko skrajnie wymęczony. Taka przemiana musi być kosztowna.
- Wilkołak, psia jego mać, wilkołak. - Neafel zaczęła kręcić głową z niedowierzaniem. - Ten Octavius nic nie wspominał o wilkołaku. Zacnie mieć takiego kompana, nie? Jak nie idzie to czary mary i potem patrzeć, gdzie czyja ręka, a gdzie noga.
- Jakbym wiedział, że to wilkołak - odpowiedział Adan - to bym na drugi koniec Tamriel pobiegł bez zwłoki. Niesamowite...
- On pytał, gdzie Octavius - Ri wciąż niepokoił się, a Pearl patrzyła krzywo na Hatji.
- Zwiał, a co miał zrobić. A nam oczywiście nie zapłacił - mówiła Neafel. - Miało być, że po zleceniu. Że kupa kasy. Mamy nauczkę. Tamtym dwóm też nie zapłacił, ale oni już narzekać nie będą. Co teraz?
- Ty idź - Pearl wstała znad Faridona - ale nekromantka ginie. Tu i teraz.
- Słucham? - odpowiedziała Hatji.
- To nekromantka. Para się najgorszym rodzajem magii, jaki kiedykolwiek wynaleziono. To plugawe... To ... niegodne. Musi zginąć. Ja innego wyjścia nie widzę. A mój topór nada się do tego nie gorzej, niż jakikolwiek miecz.
Zrobiła dwa kroki wprzód, ale ork zaszedł jej drogę i wyciągnął ramię, blokując ją.
- Pomogła naszemu kompanowi.
- Co pomogła? Jak pomogła? - mówiła nerwowo Pearl, chcąc postawić na swoim. - Nic nie zrobiła! Powiedziała, że do wyra musi i napić się. Każdemu chłopu od tego lepiej. Dobrze, że o babie do łóżka nie wspomniała.
- Przestały walczyć, a nieuzbrojonych zabijać to rzecz niehonorowa.
- To jest nekromantka, ile razy mam powtarzać, cepie?! Ona ożywia trupy! Prawie nas posiekały jej pupilki.
- To najemniczki - odparł Raszkhin zdecydowanie. - Takie jak ty i ja. Dostały robotę i chciały ją wykonać. Przegrały, nie zarobią i tyle. Może za miesiąc wspólnie będziemy robić. Taka robota, wiesz przecież. Nie raz walczyłem ramię w ramię z kimś, kto miesiąc później był po drugiej stronie barykady.
- Chciałabyś ty - wtrącił się Ri - żeby cię ubili jak zwierza jakiego, jak broń złożysz i walki zaniechasz, gdy sytuacja odwróci się?
Usta Nordki zadrżały. Splunęła w śnieżną zaspę, wytarła krew z czoła i bez słowa odwróciła się, ruszając w stronę wozu.
- A tego Octaviusa - dodała Hatji - nie macie co szukać. Ta kopalnia ma dziesiątki korytarzy. Jakby nas nie przeprowadził, to zgubiłabym się.
- Tylko was najął? - spytał Ri, nieco spokojniej.
- Najął... - Neafel skrzywiła się. - W konia nas zrobił, ot co. Bidny miesiąc będzie... Chodź, Hatji, pora wracać. Może innym razem nam się poszczęści.
- Potrzebujecie czegoś? - spytał ork na odchodne.
- Ha! Najemnicza solidarność. Miłe, choć zanikające to. - Neafel uśmiechnęła się spod swojego kaptura. - Dobrze walczysz, siłacz jesteś. Myśmy się dopiero poznały przy tym dziwnym zleceniu, ale chyba nieźle nam szło, skorośmy przeżyły atak wściekłego orka, wilkołaka i tamtej dziwaczki, co macha toporem nie gorzej, niż co lepszy żołnierz. Pytaj zleceniodawców w większych miastach o Hatji i Neafel. Można by coś razem zarobić.
- Będę pytał - ork skłonił się. - Powodzenia.

Gdy dwie najemniczki odeszły w swoją stronę, a wciąż nieprzytomny Faridon został położony na wozie i przykryty kocami, Ri dostrzegł, że ktoś przygląda im się z trzeciego wozu, ustawionego obok pozostałych. Gdy spodziewał się najgorszego, czyli kolejnej zasadzki, nieznajomy pomachał na powitanie. Był to elf, Altmer, sądząc po jasnozielonej barwie skóry. Nosił na sobie szatę maga. Na drodze do Akademii ani jego szata, ani pochodzenie nie były niczym niezwykłym. Placówka w Winterhold słynęła z tego, że przyjmuje adeptów niezależnie od ich rasy, czy statusu społecznego. Wystarczyło mieć talent, udowodnić to i... dotrzeć do Winterhold, co samo w sobie nie było prostym zadaniem. Nawet pomijając bandytów czy żywe trupy, na tej drodze można było się natknąć na wilki, niedźwiedzie, a nawet śnieżne trolle. Ri zlustrował zawartość wozu. Z tyłu było kilka regałów z książkami. Położone były pionowo, aby księgi nie wypadły. Ten widok uspokoił Ri.
- Witaj, podróżniku - powiedział i też pomachał na powitanie. Dołączyła do niego Luna. - Jak na imię ci i co sprowadza cię do Akademii?
- Ha. A co mnie sprowadzać może? Magiem jestem, to i do Akademii moja droga prowadzi. Rodizok jestem i witam, witam na dalekiej północy. - Wyciągnął swą długą szyję najwyżej, jak mógł, spoglądając na pobojowisko. - Widzę, że się działo.
Cała kompania zdążyła wsiąść na wozy, tylko Ri stał przy Rodizoku.
- Wszystkoś widział? - spytał Altmera.
- Oj, czym widział, czy nie. Żadna to różnica. Widzę trupów trochę. Magii ślady. Do Akademii jedziecie? Mogę poprowadzić. I moja droga tam prowadzi. Wracam z Riften.
- Dość daleka droga. Akademia wysłała? Nie wyglądasz na strudzonego podróżnika - powiedział Raszk'hin z drugiego wozu.
- Bo lubię podróże, to i nie wyglądam. Podróże kształcą. Poza tym mam motywację, bo to nie kolejne nudne zlecenie Akademii. Od jakiegoś czasu pracuję nad własnym projektem. Na wozie mam parę ksiąg i trochę minerałów, które mogą mi się przydać. No, ale co będziemy gadać po próżnicy. Na wozie mam trochę winka. Gotowi do drogi?
- Jak długo jest... pan w Akademii? - nieśmiało zagadnęła Luna. - Bo ja właśnie po to jadę, żeby się do niej dostać.
- Czyżby? - odrzekł z zaskoczeniem w głosie i złożył dziwnie usta, jakby w podkowę. Przyglądał się jej chwilę. W końcu powiedział: - Hmm, która szkoła magii najmocniej cię interesuje?
- Iluzja, proszę pana.
- Och, szkoda... Ja specjalizuję się w magii zniszczenia, kocham ogień - uśmiechnął się marzycielsko. - No, ale nic straconego. Na pewno będziemy się widywać, piękna.
Każdy z nich miał mocno czerwone policzki od przejmującego mrozu, ale widać było, że w tym momencie Luna zarumieniła się jeszcze mocniej. 
- Poprowadzisz nas do samej Akademii? - wtrąciła Pearl.
- Oczywiście, powiedzcie tylko, w jakiej sprawie przyjeżdżacie, żebym mógł od razu was zaanonsować, jak przybędziemy. Wierzcie lub nie, ale niektórzy czekają na wejście kilka godzin, albo i dni. Lokalna karczma robi na takich majątek, więc w sumie macie farta, żeście na mnie trafili.
Faridon zaczął coś mruczeć, wybudzając się.
- On ma coś do sprzedania magom z Akademii, druhom twoim - powiedział Ri.
- On? - spytał zdezorientowany Rodizok, wskazując dłonią na Raszk'hina. Potem spojrzał na mamroczącego Norda wyglądającego spod koców. - Czy on?
Luna, Adan i Raszk'hin zaśmiali się. Pearl zachowała kamienną twarz.

III

- Po lewej masz komnaty adeptów - powiedział Rodizok, gdy weszli na główny plac, na końcu którego górował wielki budynek Akademii. Przed wejściem był imponujący posąg oraz błękitne skupisko magii, uformowane na kształt studni, którego promień sięgał chmur. - Wejdź, rozgość się, a twoich przyjaciół zaprowadzę od razu do szefa.
- Nie muszę zdać żadnego testu? Ani niczego takiego? Myślałam, że...
- O to się nie martw. Miałaś trudną podróż. Poznaj innych adeptów, a ja wrócę do ciebie później, piękna.
- Nie odjeżdżaj bez pożegnania, Ri - Luna zwróciła się do Khajiita. - Mam jeszcze do ciebie jedną sprawę.

*

Zgodnie z zapowiedzią Rodizoka, do głównej sali Akademii zszedł skromnie ubrany mag. Sam Altmer odłączył się od nich i stanął ramię w ramię z towarzyszem. Adepci zamknęli drzwi za grupą. Faridon, Raszk'hin, Pearl, Adan i Ri stanęli w szeregu. Dwójka najemników trzymała po dwa worki pełne towaru, który Ri przewiózł przez tysiące kilometrów i kilka krajów. Khajiit zrobił krok do przodu. Altmer nachylił się do ucha przełożonego:
- Tolfdirze... - zaczął i przez kilka chwil szeptał coś cicho.
- Wnioskując po tym, co mówi Rodizok, masz dla nas coś interesującego. - Oczy maga zabłysły. - Intrygujące. Czy to prawda? Czy masz w tych workach... magmę? Zaschniętą magmę?

Ri skinął głową. Na ten znak ork zrównał się ze swoim szefem i wysypał zawartość jednego worka na marmurową posadzkę pięknej, zbudowanej na planie koła sali. Ciężkie czarne kamienie stuknęły w podłogę, powodując głośne echo. Odbijały światło z pochodni ustawionych na kilku kolumnach. Całe pomieszczenie nagle zostało przyozdobione różnokolorową mozaiką barw. Liczne westchnienia i stęknięcia wokoło pokazały Ri, że całą scenę obserwują zza kolumn bocznych liczni adepci magii, zarówno mistrzowie, jak i początkujący. Dwójka magów stojąca naprzeciw gości spojrzała na siebie spokojnie. Starszy mężczyzna skinął głową, nakazując jednej z adeptek sprawdzenie kamieni. Podeszła powoli, z gracją i powagą godną mistrzyni magii, którą z pewnością chciałaby zostać. Uklękła nad kawałkami kamienia i wyciągnęła rękę, zamykając przy tym oczy. Wyszeptała magiczną formułkę i opuszczała dłoń, by chwycić jeden z kamieni, gdy nagle przeszedł ją dreszcz. Skurcz mięśni dłoni sprawił, że jej palce wykrzywiły się w dziwny sposób. Zacisnęła zęby i syknęła przeciągle, osuwając się bezwładnie na posadzkę, tuż obok kamieni. Trzech adeptów pospiesznie podbiegło do koleżanki i zaczęli sprawdzać jej stan. Zapanowało chwilowe poruszenie. W końcu Tolfdir uniósł rękę, nakazując adeptom zachowanie ciszy. Poza dźwiękami cucenia czarodziejki, w sali panowała cisza. Raszk'hin, Faridon, Pearl i Adan nie mieli pojęcia, co się stało, tak jak większość adeptów. Kilkoro mistrzów podeszło do starego maga i stanęło za jego plecami. W pierwszym szeregu był Rodizok, najwidoczniej postawiony w hierarchii znacznie wyżej, niż się spodziewali. Ci magowie rozumieli powagę sytuacji, chociaż ich twarze wyrażały niedowierzanie.
- Co się stało?! - krzyczał jeden z młodszych adeptów, próbując obudzić nieprzytomną kobietę.
- Spokojnie, nic jej nie będzie, prawda, Khajiicie? - spytał Rodizok poważnym głosem, zupełnie innym, niż na szlaku.

Ri' Baadar zachował spokój. Wiedział, że dziewczynie nic nie jest. Chciała sprawdzić magiczny potencjał jego towaru, a nie posiadała na tyle doświadczenia, aby poradzić sobie z ilością mocy, która nagle zaczęła przepływać przez jej ciało. Zapewne Rodizok lub Tolfdir, chwyciwszy kamień w dłoń i skanując go, poczuliby zaledwie bardzo nieprzyjemny dyskomfort, ale reakcja uzdolnionej magicznie dziewczyny tylko utwierdziła Ri w przekonaniu, że jego towar jest wart wiele. Postanowił wykorzystać chwilę. Wszyscy byli pod wielkim wrażeniem tego, co zaszło, a to mogło wywindować cenę, którą dostanie.
- Zastygła lawa z Czerwonej Góry - zaczął. - Żywioł, który pogrzebał Vvardenfell, serce Morrowind i setki tysięcy Dunmerów. Od lat kilku magowie zastanawiali się, co dokładnie zaszło tam. Spodziewali się, że magia wielka brać w tym udział musiała. A nawet, jeśli nie musiała, to w skutek wydarzeń powstała, wydzielona została energia w ilości wielkiej. W formie magmy, lawy gorącej, co po czasie jakimś, stygnąc, kamieniem tym stała się.
Kilkadziesiąt osób w pomieszczeniu patrzyło na przedstawienie Ri z zainteresowaniem. Leżąca na podłodze czarodziejka odzyskiwała przytomność. Rodizok szepnął coś do ucha staremu magowi.
- On szczęście miał, że surowiec ten posiadł. Przybył tu, aby sprzedać go wam, szanowni magowie, bo uważa, że pożytek zrobić z niego możecie.
- Ile? - spytał szybko Tolfdir.
- Dwa miliony septimów.

Zaryzykował, a jego odpowiedź wywołała kolejną porcję westchnień niedowierzających ludzi, nieco tylko mniejszą, niż w chwili omdlenia czarodziejki. Jeszcze przed wyruszeniem z Whiterun Khajiit uważał cenę miliona septimów za marzenie. Postanowił jednak wykorzystać moment i negocjować ostro, najostrzej, jak tylko potrafił. Usłyszał, że najgłośniejsze reakcje miały miejsce tuż za jego plecami. Najemnicy nie wierzyli w to, co właśnie usłyszeli. Adan, na myśl o swojej działce, odkaszlnął, krztusząc się. Pearl uderzyła go w plecy, być może ratując życie przyszłego bogacza. Chwila ciszy przeciągała się. Tolfdir zastanawiał się. Ri sam nie mógł uwierzyć, ale wiedział, że im dłuższa cisza, tym większa szansa, że propozycja zostanie przyjęta, a negocjacje mogą zakończyć się sukcesem. Lawa z Czerwonej Góry była rarytasem, minerałem, którego właściwości dopiero zaczęto odkrywać. Badający ją magowie byli oszołomieni ilością mocy, którą można z niej czerpać. Tak naprawdę wciąż nieznane były jej właściwości, ograniczenia. Z racji niedostępności towaru, był on niezwykle drogocenny. Na tyle drogocenny, że w Skyrim nie posiadał go nikt. Przynajmniej oficjalnie. Akademia mogła zrobić wielki krok do przodu. Nie samym kupnem, rzecz jasna, ale skutecznym badaniem i rozwijaniem właściwości tego minerału. Jednak była to szansa, za którą można było sporo zapłacić. I z tego właśnie założenia wychodzili magowie.
- Milion septimów - powiedział Tolfdir, niezwykle sucho.
Ri niezauważalnie przełknął ślinę. Marzył o milionie, ale teraz, po wielu tygodniach podróży i udanym początku negocjacji, zamarzyło mu się więcej. Poza tym miał się z kim dzielić.
- On sporo przeszedł, by do was właśnie towar dostarczyć. Na drodze nawet tutaj, niedaleko, napadli go i jego druhów, chcąc przejąć kamień. Obronił on go i dowiózł tutaj, bo, tak jak mówił, wierzy, że wy dla dobra Tamriel wykorzystacie go. Półtora miliona septimów i nowe wozy z końmi dobrymi, aby do Whiterun wrócić można było. Taka jest propozycja jego.

Stary mag spojrzał w bok, na Rodizoka. Altmer usiłował zachować spokój. Choć i on wybiegał myślami w przyszłość. Widział w tym minerale idealną bazę dla nowych zaklęć, nad którymi pracował. Zaklęć opartych przede wszystkim na żywiole ognia. Co by było lepszym wzmacniaczem magii zniszczenia niż lawa, która unicestwiła cały kraj i niemal wszystkich jego mieszkańców? Projekt Rodizoka, udoskonalona fala płomieni, potrzebuje nadzwyczajnego źródła energii, swego rodzaju przekaźnika. Zdarzało się, że krótkotrwale tworzył taką falę, ale efekty nie były warte wysiłków. Od razu po rzuceniu czaru był wykończony. Ale z tym kamieniem... Mogło się udać. Musiało się udać! Stary mag widział rozmarzone oczy Altmera i odpowiedział:
- Stoi. Półtora miliona i wozy na drogę.
Adan miał wrażenie, że stracił władzę w nogach. Oparł się o ramię Pearl, która w każdy inny dzień i we wszelkich innych okolicznościach uderzyłaby go w twarz w podobnej sytuacji. Teraz podtrzymała go bez słowa, a wolną dłonią klepnęła Raszk'hina w umięśnione ramię. Jej na co dzień kamienne oblicze nabrało rumieńców, a na twarzy pojawił się uśmiech. Ork spojrzał na nią i powiedział:
- No ładnie.
I nikt poza nim nie wiedział, czy był to komentarz dotyczący fortuny, którą otrzymają, czy pierwszego uśmiechu Pearl, który widział.

IV

Stała przed głównym wejściem do Akademii. Patrzyła na północ i skute lodem nieskończone morze. Morskie powietrze było cieplejsze niż się spodziewała. Czekała na Ri' Baadara, trzymając w ręku swój błękitny szal i wspominając Laanterię. Między nią, a Endoriilem zaszło coś, czego sama nie potrafiła wyjaśnić. Czuła coś, ale nie umiała tego nazwać. Był jej bliski na wielu płaszczyznach, ale starała się myśleć praktycznie. Po to właśnie opuściła biedne rodzinne strony, aby dotrzeć tu, na mroźną północ, i zacząć wieloletnią, żmudną naukę. Chciała zostać magiem, czarodziejką, wiedźmą. W różnych miejscach Tamriel różnie zwie się kobiety posługujące się magią. Chciała coś znaczyć, stworzyć coś wielkiego, o czym ludzie będą pamiętać i cenić ją jako autorkę tego... czegoś. Nie wiedziała jeszcze, co by to miało być, ale wychodziła z założenia, że ma czas, żeby to wymyślić. Uczucia postanowiła odłożyć na bok. W końcu mama mówiła jej, że mężczyzn chętnych na damskie wdzięki nigdy nie zabraknie. A Endoriil... Dziwny elf - myślała Luna. Niby nic, a jednak... Dziwne.
- Witaj, Luno - Ri wyrwał ją z rozmyślań. - Chciałaś rzecz jakąś mu powiedzieć? Wyjeżdża właśnie kompania jego. Żegnać się pora.
- Wiem. Dwie rzeczy. To znaczy w sumie jedna... - Wyciągnęła dłoń ze swoim szalem. - Weź to i daj Endoriilowi. Na pamiątkę.
- Chcesz, żeby elf pamiętał? - spytał Ri.
- Tak. Nie... Oj, nie wiem, Ri... Zawsze zadajesz trudne pytania.
- To nie pytanie trudne, a odpowiedź trudną jest. - Ri chwycił szal i schował do jednej z licznych kieszeni swej szaty. - Elf czuje do ciebie dużego coś. On widział to w jego oczach i zachowaniu jego. Ty też czujesz.
- Ri, po prostu daj mu to, dobrze? Proszę.
- Da on mu szal, da - odrzekł po chwili zastanowienia. - A druga rzecz, o której mówić chciałaś?
- Nie wiem, jak sobie poradzę. Od jednej z adeptek dowiedziałam się, że czesne na Akademię to spory wydatek, a ja prawie nic przy sobie nie mam... - Luna spuściła głowę.
- Ha. A to się składa ciekawie. - Ri uśmiechnął się, nieumyślnie eksponując swojego chwiejącego się kła. - On nie zapłacił ci za pomoc na moczarach Arven. Ile czesne na czas całej nauki twej wynosi?
- Całej? Tysiąc septimów. Może spróbuję popracować w tej karczmie w Winterhold. To w końcu parę minut piechotą.
- Ty nie martw się, Luno, o czesne. On zajmie się tym. Czas całej nauki opłacony będzie. Jeśli potrzebować czegoś będziesz, list napisz do niego. Chwilowo w Whiterun będzie on. A jeśli wyjedzie, to karawanie jakiej khajiickiej dasz list, a dojdzie do niego na pewno.
- Ri, naprawdę? Przecież nie masz pieniędzy, dobrze wiem. Towar nawet jak sprzedasz, to pewnie nie na wszystko ci starczy, więc...
- Pora na niego - Ri przerwał i skłonił głowę na pożegnanie.
Luna uśmiechnęła się szeroko i mocno przytuliła Khajiita, mówiąc:
- Gdyby nie ty, nigdy bym tu nie dotarła. Nie zapomnę o tym. Dziękuję, Ri' Baadar.
Khajiit odwrócił się i zszedł do reszty swojej kompanii, która zaprzęgała nowe konie i szykowała dobrej jakości wozy do drogi. Luna odwróciła się, wzięła głęboki oddech i weszła na główny plac Akademii. Dwójka adeptów zamknęła za nią główne wrota.

KONIEC ODCINKA DZIESIĄTEGO

SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków

TES - "Taki Los" - odcinek IX

TAKI LOS
ODCINEK IX


DELEGACJA



Odcinki ---> Poprzedni - Następny


I

Na bosmerskim podgrodziu pod Whiterun trwało spore zamieszanie. Kilkadziesiąt elfów skupiło się wokół wozu, na którym stało trzech ich rodaków. Wóz był wypełniony świeżym mięsem i zwierzęcymi skórami. Tłum potężniał z każdą chwilą, bo okazało się, że jedzenie jest rozdawane zupełnie za darmo, tak samo skóry. Imigranci nie mogli uwierzyć w to, co się dzieję. Zaczęli się rozpychać, krzyczeć na siebie wzajemnie, bo mieli świadomość, że dóbr nie starczy dla wszystkich.
- Ludzie! Uspokójcie się! - krzyczał najstarszy z dobroczyńców, rdzawowłosy elf i podawał kolejne kawałki mięsa, starannie owinięte w papier. - Bo jeszcze komuś stanie się krzywda.

Jego dwaj towarzysze, dobrze znani w obozie Baelian i Neven, również rozdawali kolejne porcje pożywienia. Ledwo wrócili z polowania, wciąż byli brudni i zmęczeni, a tymczasem ciężko teraz pracowali. Wygłodzeni mieszkańcy podgrodzia wyciągali dłonie w ich stronę. Dostawali nie tylko mięso, ale też, o ile mieli butelki lub manierki, nalewano im z beczek świeżą słodką wodę zaczerpniętą z wodospadu między Riverwood a Whiterun, wodę znacznie czystszą niż ta spod Whiterun, skażona brudami z miasta. Polowanie w okolicy Riverwood powiodło się znakomicie, chociaż początkowo Endoriil miał spore problemy ze zdyscyplinowaniem nowych towarzyszy. Baelian, zwany Talosem, i Neven robili sobie żarty, ale w chwili, gdy zobaczyli pierwszego jelenia z pięknym porożem zamilkli i zaangażowali się. Mieli do dyspozycji dwa kiepskiej jakości łuki na trzy osoby, do tego noże do oprawiania upolowanych zwierząt. Wrócili po trzech dniach, zmęczeni, brudni. Nocowali pod gołym niebem, na granicy lasu. Chłód nocy nieco złagodziły cienkie zwierzęce skóry z południa, które były na wozie przyjaciela Endoriila - Ri' Baadara. Dniami polowali, wieczorami zaś zajmowali się skórowaniem zwierząt i szykowaniem mięsa do transportu. Młode elfy były pod wielkim wrażeniem sprawności przybysza, jego wiedzy o lesie, łowiectwie, a nawet konserwacji żywności. Obserwowali go pilnie i starali się równać do niego. Kilkudniowe łowy przyniosły wiele upolowanych zajęcy i osiem jeleni. Natknęli się też na kilka watah wilków, ale umiejętności Endoriila pozwoliły im uniknąć zagrożenia. Więc o ile skór nie starczyło dla zbyt wielu osób na podgrodziu, to mięso było wydawane rozsądnie, w niewielkich porcjach i większość chętnych dostawała to, po co przyszła.

- Dziękuje, Baelian! Dziękuję, Neven! - te słowa rozbrzmiewały raz po raz z uśmiechających się ust wielu osób. Dwójka elfów, nieco zmieszana, odpowiadała uśmiechami. Nigdy nie praktykowali tak bezinteresownej działalności, więc nie byli przyzwyczajeni do takiej ilości życzliwości i wdzięczności, z jaką się teraz spotykali. To uczucie spodobało im się na tyle, że zapomnieli o kilku dniach niewygody, obolałych mięśniach i ogólnym brudzie, którym byli pokryci. Zresztą w normalne dni na podgrodziu nie wyglądali jakoś wyraźnie lepiej.
- A jak ty się nazywasz, dobrodzieju nasz? - spytała starsza elfka o szlachetnych rysach, patrząc na rdzawowłosego. Widać było, że w dotychczasowym życiu nie bywała w takich miejscach jak to. Dłonie miała gładkie, nieprzyzwyczajone do ciężkiej pracy. Jej ubranie, kiedyś bogato zdobione, teraz obdarte z drogocennych ozdób, nawet guzików, które widocznie po sprzedaniu pozwoliły jej na przetrwanie najcięższych dni.
- Nazywam się Endoriil.
- Endoriilu! - krzyknął jakiś młody elf z krzywymi zębami. - Nie ma już więcej, nie wystarczy mięsa dla nas... Dalej głodni będziemy.
- Za wolny byłeś, to żarcia nie ma dla ciebie, Pontusie - odpowiedział mu z uśmiechem Neven. Sam najadł się zeszłego wieczoru podczas postoju przed noclegiem, gdy cała trójka zrobiła ognisko i zjadła solidną porcję smażonego mięsa.
- Neven... - Endoriil spojrzał na towarzysza z ukosa i kiwnął głową przecząco. Zwrócił się do tłumu, wciąż stojąc na wozie: - Nazywam się Endoriil. Od teraz, wraz z Baelianem i Nevenem, będę organizował wyjazdy na polowania raz w tygodniu. Wiem, że to, co dziś przywieźliśmy nie jest w stanie spełnić oczekiwań i potrzeb, ale potrzebujemy pomocy. To jedzenie i skóry to efekt pracy trzech osób. Pomyślcie tylko, ile moglibyśmy dokonać w dziesięciu, czy dwudziestu. Niech ci, którzy chcą się do nas przyłączyć zgłaszają się do namiotu tej dwójki, w którym i ja tymczasowo będę mieszkał.

Uzgodnili to wcześniej. Dwójka młodych nie miała nic przeciwko przyjęciu współlokatora do swojego obskurnego namiotu. Był w ich oczach inny, jakby ulepiony z innego rodzaju gliny, a tym, co pokazywał na polowaniach, wzbudził ich szacunek. Nagle, zza pleców tłumu oblegającego wóz Endoriila, dobiegły uroczyste dźwięki kilku trąbek. Wszyscy obejrzeli się. Trójka Bosmerów z wozu również podniosła wzrok. Głównym traktem, w stronę bramy wjazdowej do Whiterun, jechał bogato zdobiony wóz, wręcz kareta. Konstrukcja robiła wielkie wrażenie. Jej ściany boczne mieniły się srebrem przepięknych wizerunków Dziewiątki - bóstw Tamriel. Pojazd otaczało około dwudziestu konnych w pełnym rynsztunku. Pierwszy z nich trzymał wysoko chorągiew, którą zdobił wizerunek błękitnego niedźwiedzia z rozwartą szeroko paszczą, herb Windhelm, stolicy Skyrim. Reszta trzymała włócznie pionowo, zasadzając ich dolne końce w specjalnym miejscu w strzemionach. Groty broni przyozdobione były błękitno-czerwonymi wstążkami, które teraz powiewały na wietrze.
- A któż to taki przybywa? - spytał Baelian z szeroko rozdziawioną buzią, niemal tak szeroko jak niedźwiedzia paszcza z wizerunku na fladze.
- Dzisiaj dzień ważny dla nas, Talosie. Nie było was, to nie wiecie - odrzekł Pontus, gładząc się po brzuchu, który odpowiedział mu burcząc. - Delegacja króla Ulfrika przyjeżdża do Jarla Vignara. My jesteśmy jednym z problemów, które ma rozwiązać...
- Chcą nas rozwiązać? - prychnął Neven. - Przecież w mieście nie jesteśmy, wpuścić nas nie chcą.
- Mają swoje powody - wtrącił starzec z siwymi włosami i prostą drewnianą laską. Miał szatę sięgającą ziemi, żółtą, nieco obtartą. Po chwili poszedł w stronę bramy miejskiej.
- To jest Granos - powiedział cicho Baelian, nachyliwszy się do Endoriila. Splunął siarczyście. - On pewnie będzie uczestniczył w obradach jako nasz przedstawiciel.
Z reakcji młodego elfa Endoriil wysnuł wniosek, że nie szanuje on za bardzo starego Granosa. Na razie trudno było powiedzieć dlaczego. Tuż za karetą i barwnym korowodem żołnierzy jechał jeszcze jeden koń; wychudzona, biała klacz. Dosiadał jej Bosmer. Był to niezwykle rzadki widok.
- A to Darelion. - Neven nachylił się z drugiej strony Endoriila. - Zdaje się, że obaj idą do miasta. Przynajmniej sobie pozwiedzają. Nas pewnie nigdy nie wpuszczą... No, Baelian, znaczy Talos nasz, raz był, he, he.

Darelion prezentował się zupełnie inaczej niż wyobrażał go sobie wcześniej Endoriil. Myślał, że będzie to kolejny elf z podgrodzia, największy rozbójnik, umięśniony zakapior, który zyskał wpływy właśnie dzięki szemranej działalności, ale widział coś zupełnie innego. Przede wszystkim ów elf dosiadał konia i jechał elegancko, na tyle elegancko, na ile pozwalała wychudzona szkapa. Wyglądał zupełnie naturalnie, jakby był w swoim żywiole. Miał wysoko uniesioną głowę, rysy twarzy delikatne, a na ramiona opadały mu imponujące złote włosy. Kiedy norskie dzieci słyszały o elfich legendach i elfickich książętach, to widziały przed oczami właśnie kogoś takiego jak Darelion. Ubiór miał prosty, ale dość szykowny. Buty i kurtka z dobrze obrobionej i zadbanej skóry, a u pasa miecz schowany w zdobioną dziwnymi zawijasami pochwę.
- Nie wygląda mi na zabijakę - rzekł Endoriil do nachylonych w jego stronę kompanów. - Co o nim myślicie?
- Ja to sam nie wiem. - Baelian podrapał się po trzydniowej szczecinie porastającej jego brodę. - Wydaje mi się, że on dla siebie tylko działa. Dom ma z drewna i kamienia, jedyny na podgrodziu. Nawet Granos mieszka w namiocie. Sporym, ale w namiocie, wyobraź sobie. A ten blondas wybudował sobie dom. I ten dom gówniany jest, jakby go porównać z byle oborą w Whiterun, ale tutaj robi za zamek, a Darelion za króla. Kazał nas sprać, jak mu broń chcieliśmy zwinąć, ale poza tym niczego złego nam nie zrobił.
- Dobrego też nie - dopowiedział Neven, skrzyżowawszy ręce.

Zasłona jadącego wozu uchyliła się i wyjrzały z niej duże ciemnobrązowe oczy otoczone po bokach włosami w kolorze słonecznego blondu. Oczy skupiły się na stojących na wozie Bosmerach, na Endoriilu. Chwilę potem wóz wjechał do miasta.

                                                                                    II

Jarl Vignar siedział na krześle przy krańcu długiego stołu. Stresował się. Srebrna zastawa, sprowadzona z Elsweyr, prezentowała się okazale, tak samo jak zawartość talerzy. Wizyta królowej Skyrim - Astarte - była powodem wielkiego ruchu w Smoczej Przystani. Słudzy biegali, by uwinąć się na czas. Goniec z informacją o przybyciu królowej, żony Ulfrika Gromowładnego, przybył zaledwie rano, a więc czasu było niewiele. Vignar wiedział, że królowa potrafi robić takie niespodzianki. Lubi widzieć rzeczy takimi, jakimi są, a nie jakimi ktoś chce je przedstawić. Posłaniec przyniósł też listę tematów, które Astarte chciałaby poruszyć z Jarlem. Były wśród nich dwa, które mocno zaskoczyły zarządcę Whiterun. Założenie stadniny koni na północ od miasta, podobno z polecenia samego Ulfrika. Stadnina miała być prezentem dla małżonki, swoistym dowodem miłości. Drugą sprawą, bardziej polityczną, było zorganizowanie spotkania z przedstawicielami mniejszości bosmerskiej spod Whiterun. Jarl nie miał pojęcia, co o tym myśleć, ale zaprosił na spotkanie Dareliona i Granosa - dwóch najbardziej wpływowych Bosmerów z podgrodzia. W ostatnich listach Ulfrik polecił mu rozwiązać tę sprawę, a teraz nagle coś takiego? Vignar nie bardzo rozumiał cel tego spotkania, tym bardziej, że zdążył podjąć działania mające na celu rozwiązanie problemu z Bosmerami. A raczej jego podwładny, Faridon, podjął. W międzyczasie, bijąc się z myślami, nakazał ogólne sprzątanie, mycie, pranie, zamiatanie i odświeżanie tak, aby królowa nie była zawiedziona. Zdążył ją poznać i, sam nie wiedział czemu, ale bardzo nie chciałby jej rozczarować. I fakt, że była żoną jego pana wcale nie był jedynym powodem takiego stanu rzeczy.

                                                                                 *

Weszła do sali w otoczeniu swoich wiernych żołnierzy, towarzyszy z czasów wojny domowej. Miała na sobie długą czerwoną suknię, która uwypuklała jej kobiece wdzięki - dość szerokie biodra i przyciągający męskie oko biust. Talię owijał zmodyfikowany pas, który z lewej strony miał specjalną pochwę na krótki, ebonowy miecz, z którym Astarte nie lubiła się rozstawać. Gdy Vignar podszedł, wyciągnęła w jego stronę dłoń, oczekując okazania wierności. Klęknął i pocałował, chociaż w duszy aż się gotował. Astarte pochodziła z Cesarstwa, co samo w sobie było dziwne, jeśli mowa o żonie Ulfrika. Podczas wojny domowej w Skyrim była zwykłą awanturniczką. Wyróżniła się swoimi umiejętnościami w walce, magią uzdrawiania, ale wszystko to nie zmieniało w oczach Vignara faktu, że nie jest Nordką i nie powinna współrządzić Nordami. Bo o ile funkcja królowej była czysto reprezentacyjna i rządzić miał król, to jednak Astarte lubiła władzę i każdy z jej otoczenia o tym wiedział. A że Vignar opłacał kilka osób z jej otoczenia, bo któż u władzy tego nie robi, też miał tego świadomość.
- Królowo - powiedział, skłoniwszy lekko głowę. - Proszę wybaczyć, że tak od razu, ale powinienem streścić ci parę rzeczy, zanim przyjdzie tu delegacja bosmerska.
- Czy jest coś, czego się wstydzisz, Vignarze? - zagadnęła, siadając z iście królewską gracją na wygodnym fotelu przy stole. Sługa niezwłocznie podbiegł i bezszelestnie nalał jej wina.

Jarl nie mógł wyjść z podziwu. Ta kobieta, która podczas wojny domowej latała z mieczem i zabijała żołnierzy cesarskiego Legionu, teraz zachowywała się jak urodzona królowa.
- Jeden z moich ludzi, Faridon, zajął się już sprawą Bosmerów. Nie jestem w stanie podać szczegółów. Gdyby wasza wysokość raczyła uprzedzić o swoim przyjeździe z należytym wyprzedzeniem - spojrzał na nią krzywo - z pewnością dostałaby więcej informacji. Z tego, co wiem... - Przerwał na chwilę i, sięgnąwszy do kieszeni swej szaty, wyjął niewielki notatnik, do którego zajrzał. - Endoriil. Granos, Darelion i ten trzeci, Endoriil. Oni mają ogarnąć ten bosmerski syf.
- Nie podoba mi się twój ton, Jarlu. - Teraz to ona spojrzała na swojego rozmówcę krzywo. - Dwóch z nich zaraz ma tu być, a gdzie jest ten trzeci?
- Być może jest na podgrodziu, a może nie. Faridon dopiero sprowadził go do miasta, więcej nie wiem. Mam też inne sprawy na głowie.
Faridon. Astarte kojarzyła to imię, wysoko cenione na dworze Ulfrika, chociaż raczej wyszeptywane w ciemnych zakamarkach pałacu niż wspominane na hucznych ucztach. Nigdy nie słyszała złego słowa na temat tego Norda, ale bardzo chciałaby poznać zarówno jego, jak i prezentowane przez niego podejście do sprawy bosmerskiej. Spytała o to.
- Teraz to niemożliwe - odrzekł Vignar. - Udał się w podróż. Ma się zameldować za tydzień. Usilnie proszę o nie wspominanie jego imienia przy tych dwóch Bosmerach.
- A więc Endoriil, Darelion i Granos - podsumowała Astarte. - I nie wspominamy o Faridonie... Nie do końca mi się to podoba, Vignarze, ale godzę się na to, bo reputacja Faridona jest nieskalana. A tutaj... - Skinęła dłonią na jednego ze swoich rycerzy, którzy ustawili się pod ścianą. Ten szybko podbiegł i podał jej zwitek papieru, który chwilę potem położyła na stole. - Podczas jazdy miałam trochę czasu na myślenie nad sprawą. Tutaj jest lista moich propozycji na rozwiązanie sprawy z Bosmerami.
Teraz sługa Vignara podbiegł, chwycił w dłoń kawałek papieru, przetruchtał kilka metrów i przekazał zwitek swojemu panu.
- Propozycji? - spytał niechętnie.
- Podobno każda propozycja królowej jest dla poddanych rozkazem - powiedziała, obdarzając go karcącym spojrzeniem swych ciemnobrązowych oczu.
Jarl Vignar spojrzał na "propozycję". Zacisnął pięści ze złości.

III

Astarte i Vignar siedzieli po jednej stronie dużego stołu w jednej z bocznych sal Smoczej Przystani. O ile królową przyjmowano w głównej sali, nad którą górowała wielka czaszka smoka Numinexa, to delegacja Bosmerów w oczach gospodarza nie zasługiwała na nic więcej niż jedna z sal bocznych. Astarte tym razem nie protestowała. Chciała po prostu bliżej przyjrzeć się elfom, co przy wielkim i długim stole w centralnej sali byłoby niemożliwe. Teraz również Vignar mógł przyjrzeć się bliżej królowej. Była raczej średniej postury, z dość szerokimi ramionami i zaokrąglonym nosem. Nie ujmowało jej to urody, którą Astarte wzmacniała dość mocnym makijażem, kruczoczarnymi rzęsami i rozpuszczonymi blond włosami. W wyszywanym koronkami dekolcie czerwonej sukni skrzył się amulet Akatosha, jedna z ulubionych błyskotek królowej. Po kilku chwilach do pomieszczenia wprowadzono Bosmerów. Pierwszy wszedł ten starszy, Granos, ubrany w skromną żółtą szatę ze zbyt długimi rękawami. Stawiał drobne kroki i sprawiał wrażenie zmęczonego życiem. W końcu usiadł i jęknął, oparłszy się o wygodny fotel.
- Moje pokłony, o piękna królowo - powiedział położywszy dłoń na piersi i schylając siwą głowę. - Dobry Jarlu, dziękuję za zaproszenie. Zaszczytem jest być tu, w tak ważnym dla historii Skyrim miejscu.
Drugi z gości, wysoki i szczupły elf, ubrany był prosto, ale elegancko, chociaż bez wątpienia nie był to strój wizytowy, raczej lekki pancerz mogący służyć również podczas walki. Miał tak piękne złote włosy, że sama Astarte westchnęła z zachwytem na ich widok. Błękitne oczy, szlachetna twarz, zero zarostu. Szedł powoli, przyglądając się gospodarzom. W końcu usiadł obok Granosa i bezczelnie sięgnął po leżący na stole dzban z winem, po czym nalał do przygotowanej wcześniej glinianej szklanki.
- Ech... - westchnął Granos, patrząc na zachowanie drugiego Bosmera. Przełknął ślinę i powiedział: - Szanowni gospodarze, czego dotyczyć mają te negocjacje?
- To nie są negocjacje - zaprzeczył Vignar dość ostro. - Przekażemy wam decyzje, które wchodzą w życie od dnia dzisiejszego.
- Tak po prostu? - Darelion autentycznie się zdziwił. Myślał, że odbędzie się jakaś dłuższa rozmowa, wymiana argumentów. Tymczasem wzmagało się w nim wrażenie, że znowu zadecydowano o losie Bosmerów bez ich udziału.
- Nie chcemy wam zrobić nic złego - odezwała się królowa głosem, który nawet Darelion, pomimo niechęci do władzy, musiał uznać za życzliwy. - Przyjechałam tu, żeby zaradzić sytuacji i pomóc w miarę możliwości.
- Pomocy nam trzeba, tak, zacna pani - Granos uśmiechnął się. - Wdzięczni będziemy za każdą pomoc jej wysokości.
- Konkrety poproszę. - Darelion sam się zdziwił, że dodał zwrot grzecznościowy. Jednak nastawienie królowej zbijało go z tropu.
- Jarlu - powiedziała królowa, skinąwszy głową w stronę Vignara. Ten zaś uniósł ze stołu zmiętą kartkę i krzywił się. Po paru chwilach zaczął mówić:
- Jutro wyślemy na podgrodzie kilku rzemieślników, którzy skonstruują punkt sanitarny w najdogodniejszym miejscu, aby służył mieszkańcom. Codziennie będzie tam dwóch medyków, nocami jeden. - Vignar chrząknął i zrobił bardzo nieprzyjemną minę. Bosmerowie byli w stanie zauważyć, że bardzo nie podobało mu się to, co czytał. Królowa musiała go do tego zmusić. Chrząknął drugi raz i kontynuował: - Dodatkowo powołuje się do życia milicję bosmerską. Lista pięćdziesięciu elfów ma zostać dostarczona strażnikom przy miejskich bramach w ciągu trzech dni. Dostaną oni broń, która zalega nam w magazynach. Przede wszystkim pałki i kilkanaście mieczy z czasów wojny. Odbiorą też symbol milicji, aby inni byli świadomi ich funkcji. Co do symbolu, jaki ma być, macie się zastanowić i dać nam odpowiedź, również w ciągu trzech dni.
- Wybór - wtrąciła się Astarte - ma być rozważny, Darelionie. To muszą być osoby pewne. Takie, które darzysz zaufaniem. To ty zostajesz mianowany komendantem straży. - Darelion uśmiechnął się. - Drugim komendantem zostaje twój rodak imieniem Endoriil.
- Kto? - uśmiech zniknął ze szlachetnej twarzy elfa. Przysiągłby, że to imię coś mu mówiło, ale nie był w stanie przypomnieć sobie szczegółów. Uniósł głos: - Kto to w ogóle jest?
- Nie tym tonem. - Zahamowała jego wściekłość. - Poznasz go w najbliższym czasie. Natomiast ty, Granosie, jako znawca tradycji i religii Bosmerów, otrzymasz prawo legalnego organizowania zbiorowisk. Rzemieślnicy wybudują ci niewielkie miejsce, w którym będziesz mógł mieszkać bardziej komfortowo niż obecnie.
- To już wszystko - powiedziała Astarte, wstając od stołu.
- Pozostaje jeszcze kwestia stadniny. - Vignar zastopował ją.
- Nasi goście nie muszą słuchać o naszych wewnętrznych sprawach, Jarlu.
Darelion i Granos przyglądali się swoim gospodarzom.
- Nie dysponujemy w tej chwili odpowiednią siłą ludzką, żeby zająć się końmi, które według twoich przybocznych, królowo, nadciągną w ciągu dwóch najbliższych dni. Wybudowania punktu sanitarnego i domu dla Granosa nie było w naszych planach. Nie mamy ludzi do pilnowania stadniny. Możemy oddelegować jednego ze stajennych jako szefa, ale - Vignar popatrzył chytrze na Astarte - myślę, że to może być pierwsza okazja, żeby Bosmerowie okazali się przydatni.

Vignar wiedział, że większość Bosmerów nie żyło za pan brat z końmi. Coś takiego jak bosmerska jazda nie istniało od stuleci. Puszcze Valenwood nigdy nie były dobrym miejscem dla koni, dlatego tez większość leśnych elfów omijała te zwierzęta szerokim łukiem również w Skyrim. Jarl o tym wiedział, a sam - zgodnie z tym, co mówił - nie miał już kim obsadzić stadniny. Nie posiadał już ludzi, którzy mogliby zajmować się oporządzaniem stada, odżywaniem i dbaniem o kondycję zwierząt. Ta informacja, tak samo jak wizyta Astarte, była dla niego przykrą niespodzianką. Z nieproszonym gościem nie mógł zrobić nic, ale ze stadniny zamierzał się wykręcić.
- Dobrze - powiedział Darelion i uśmiechnął się, nie otwierając ust. - Ja i paru moich ludzi zajmiemy się końmi.
- Świetnie. - Vignar ucieszył się szybką zgodą elfa. Nie miał zamiaru długo utrzymywać stadniny w okolicy. Niech królewska para bawi się gdzie indziej w okazywanie sobie uczuć. Liczył na to, że elfy po prostu zawalą i stadnina zniknie równie szybko jak się pojawi.

Astarte nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Jej mąż, król Ulfrik, przysłał ją tu, żeby utworzyć wspomnianą stadninę pełną pięknych, młodych koni - najlepszych w całym Skyrim. Pomysł polepszenia sytuacji Bosmerów na podgrodziu był jej autorstwa. Ulfrik nawet o tym nie wiedział. Podczas jednego z mroźnych wieczorów w ich wspólnym pałacu nudziła się i zajrzała do prywatnej korespondencji męża. Dowiedziała się wtedy o problemach w Whiterun i wielkiej grupie Bosmerów żyjących w nędzy. Niepokoiła się treścią tych listów, więc postanowiła działać. Astarte zamierzała poinformować małżonka potem, kiedy wszystko będzie już gotowe, a Bosmerowie udowodnią, że mogą się przydać. Vignar wciąż był przekonany, że jego król o wszystkim wie, ale Astarte grała przekonująco, bo wiedziała, że jej mąż bywa porywczy i zdarza mu się podejmować decyzje w gniewie. Ona miała jednak dobre serce i czuła odpowiedzialność na swoich barkach. W końcu była królową Skyrim. Ona, w przeciwieństwie do ludzi takich jak jej mąż, Vignar i wielu innych, nie traktowała Skyrim jako państwa tylko i wyłącznie Nordów. Od czasu zakończenia wojny domowej w rozmowach z ukochanym często poruszała kwestie zakazu wchodzenia do miast, który przed wojną dotyczył Khajiitów, natomiast od jej zakończenia rozszerzył się na wszystkie rasy. Sama pochodziła z Cesarstwa. Z jednej strony nienawidziła swojego kraju za to, jakie zepsucie w nim zapanowało w ostatnich latach. Z drugiej jednak marzyła o odbudowie potęgi Cesarstwa na nowej, zdrowej podstawie, którą zamierzała stworzyć tu na północy, razem ze swoim mężem. Obok miłości do Ulfrika i chęci budowy nowego imperium, w jej głowie dominowała nienawiść do Thalmoru. Nienawiść za to, co Thalmorczycy zrobili z jej ojczyzną, za to, co spotkało z ich strony jej męża i za to, że próbują zdominować resztę Tamriel, uważając się za lepszych. Bała się powierzyć swoje konie Bosmerom, ale w tej sytuacji wolała nie prowokować Vignara do skontaktowania się z Ulrfikiem, bo jej mała samowola wyszłaby na jaw. Nie zamierzała wiecznie ukrywać przed mężem swoich działań. Po prostu wolała, żeby najpierw zobaczył efekty, a potem po prostu przyznał jej rację. Po burzy wszystkich tych myśli odezwała się w końcu:

- Dobrze. Vignarze, stajenny z twoich stajni będzie doglądał koni, a Bosmerowie Dareliona zajmą się resztą - mówiła tak, jakby to była jej decyzja, co tylko zezłościło Jarla. Zobaczyła to. Nie mogła się powstrzymać i dodała:  - Będę przyjeżdżać regularnie, aby doglądać swojego prezentu.

                                                                               IV

Endoriil, Baelian i Neven leżeli na wyczyszczonym aż do podłogi wozie. Patrzyli w wolno posuwające się po niebie chmury o różnych, często malowniczych kształtach. Odpoczywali i relaksowali się po kilku dniach ciężkiej pracy.
- Fajnie było, nie, Baelian? - spytał Neven, zamykając oczy i uśmiechając się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
- No - przytaknął krótkowłosy elf. Zmienił pozycję na siedzącą, bo usłyszał odgłos otwierającej się bramy miejskiej. Pomyślał, że może delegacja wyjeżdża i znów będą mogli podziwiać konnych żołnierzy i piękną karetę. Z bramy wyszedł jednak Darelion. I nikt więcej.
- Hejże. - Baelian machnął prawą dłonią, by przyciągnąć uwagę jednego z dwóch przedstawicieli mniejszości bosmerskiej. Endoriil i Neven podnieśli się i oparli na boku wozu, tuż obok kompana. Obaj zatkali nosy w reakcji na świeżutki, brązowy produkt dwóch koni, który poczuli dopiero teraz, w wyniku zmiany pozycji. Baelian krzyknął: - No hejże! Darelion. Jak tam negocjacje? No powiedz.
- Ty mi lepiej powiedz, Talos - odrzekł rozmówca - co wyście robili na tym wozie. Mięso rozdawaliście? I skóry? Ile zarobiliście?
- Ha. To jest właśnie najśmieszniejsze. Bo myśmy to za darmo zrobili. My i nasz nowy przyjaciel, Endoriil. Poznajcie się.

Rdzawowłosy elf o szpiczastym podbródku skinął serdecznie głową i uśmiechnął się. Darelion stanął, usłyszawszy imię. Już miał coś odpowiedzieć, kiedy nagle, jakby znikąd, skoczyły na niego trzy elfy. Napastnicy wyciągnęli miecze i zadawali ciosy. Pierwszego uniknął, odskakując. Drugi z bandziorów trafił go w ramię, które było jednak chronione grubą skórą lekkiego pancerza. Ostrze ześlizgnęło się. Darelion stracił równowagę, upadł na ziemię i zaczął się czołgać. Był zupełnie zaskoczony. Nikt, absolutnie nikt, kogo znał, nie odważyłby się zaatakować go tutaj, na podgrodziu. Ale bandyci nie byli tutejsi, nie kojarzył ich twarzy. Rzucili się za nim. Jeden skoczył w stronę uciekającego z zamiarem zadania ciosu, ale Darelion szybko przeturlał się w błocie, unikając ostrza. Wtedy na napastników ruszyła dwójka z wozu; Baelian z jednoręcznym toporem, a Neven z wyszczerbionym mieczem. Oprychy nie były jednak totalnymi amatorami. Nagle wywiązały się trzy pojedynki w zwarciu. Przepychanie, próby bezładnych ciosów. Neven dostał cięcie w przedramię i mocno krwawił. Darelion chciał mu pomóc, rzucił się na wroga, ale był wolniejszy niż zwykle. Jego pancerz był cały w błocie, a każdy ruch w tych warunkach kosztował znacznie więcej sił. Baelian poradził sobie lepiej. Cofnął się do defensywy, zrobił dwa zgrabne uniki i zaskoczył przeciwnika ciosem topora od dołu w szczękę. Ostrze przecięło całą żuchwę, dochodząc aż do przegrody nosowej. Wróg padł bez ruchu. Neven leżał w błocie i trzymał się za ranne przedramię. Drugi z zamachowców siedział już na Darelionie i składał się do śmiertelnego ciosu.
- Giń, gnido! - warknął. I umarł.

Strzała przeszyła jego głowę, wchodząc idealnie między oczami, dokładnie u nasady nosa. Grot wystawał z tyłu głowy. Miecz spadł w błoto, tak samo jak jego właściciel sekundę później. Darelion spojrzał w stronę wozu. Autorem tego perfekcyjnego strzału był Endoriil. Niedoszła ofiara nie do końca rozumiała, co się przed chwilą stało. Ale wciąż nie było czasu, aby o czymkolwiek myśleć. Trzeci z bandytów uciekał, wbiegając między namioty. Baelian ruszył za nim. Niedoszły morderca nie dobiegł jednak zbyt daleko. Oglądał się w tył, przez co nie zauważył wystawionego miecza, na który się nadział. Ostrze trzymane było przez nikomu nieznanego osobnika. Długie, szpiczaste uszy wyraźnie wskazywały na to, że był elfem, ale mocno różnił się od reszty mieszkańców podgrodzia. Był niezwykle blady, włosy miał białe, nosił kozią bródkę. Miał na sobie piękną, czarno-szarą zbroję, która wydawała się lekka, ale jednocześnie niezwykle wytrzymała. Obcy szybkim ruchem wyciągnął miecz z ciała nieszczęśnika, który padł na kolana, patrząc w górę, w żółte oczy swojego kata. Ten schował broń i złożył ręce. Bandyta odetchnął, licząc na ocalenie życia. Jednak żółtooki po chwili koncentracji wypuścił z dłoni falę płomieni, które usmażyły żywcem krzyczącego z bólu mężczyznę.
- I po coś go zabijał?! - krzyknął Darelion, dobiegłszy do tlącego się trupa i otrzepując się z błota. - Teraz nie dowiem się, kim oni byli!
- Chcieli cię zabić, a ja ci pomogłem. Nie wydzieraj się na mnie.
- Co to było, do jasnej cholery?! - krzyknął zziajany Baelian. - Kto to był? Czemu to zrobili?
- Krwawię... Wołajcie lekarza. - Głos Nevena drżał. - Krwawię...

Endoriil zgrabnie zeskoczył z wozu. W dłoni wciąż dzierżył łuk. Spojrzał na ranę Nevena i ocenił - to było tylko draśnięcie. Wiele razy widział straszniejsze rany podczas wypadów do lasu z innymi myśliwymi w Woodmer. Widocznie Neven nie przywykł do ran. Podszedł do swojej ofiary i przeszukał jej kieszenie, kiedy reszta wciąż dochodziła do siebie bądź przyglądała się dziwnemu elfowi. Znalazł sakiewkę pełną septimów. Uniósł ją wysoko i potrząsnął. Metaliczny odgłos monet dobiegł ich uszu. Darelion i pozostała dwójka patrzyli zaskoczeni. Przybysz nałożył kaptur na swe białe włosy, chroniąc je przed mżawką.
- To nie rabusie. - Endoriil stwierdził fakt i spojrzał na Dareliona. - To mi wygląda na zamach na twoje życie. Zamach, za który ktoś sowicie zapłacił.
- Ja wiem, że bywasz świnią, Darelion - Baelian zaśmiał się, po chwili poważniejąc - ale nie znam nikogo, kto chciałby cię sprzątnąć...
- Zamach? Co za sukinsyn by się odważył... - Darelion chwycił w zaciśniętą dłoń garść błota, którym zlepiły się jego włosy i rzucił nim w martwego zamachowca. - Znajdę i zabiję! A ty kim jesteś, białowłosy?
- Na imię mi Sarudalf. Niedawno tu przybyłem, ale już pierwszego dnia widzę, że to miejsce nie różni się specjalnie od innych.
- Musimy znaleźć medyka - zauważył przytomnie Baelian. - Neven potrzebuje pomocy.
- Szukajcie. Śmiało - odpowiedział Darelion dość agresywnie. - Dziękuję za pomoc, Sarudalfie. A ty, Endoriilu, idziesz ze mną. Musimy pogadać. To będzie ciekawa rozmowa.

Endoriila aż przeszły ciarki na dźwięk tych słów. Bardzo podobne odczucia miał na widok Sarudalfa, który nie wyglądał jak jakikolwiek elf, którego wcześniej widział. Podążył za Darelionem.

KONIEC ODCINKA DZIEWIĄTEGO

 SPIS TREŚCI  <--- odsyłacze do wszystkich odcinków

-------------------------------------------------------

Będę wdzięczny za wszelkie komentarze. Jak zawsze :)