poniedziałek, 28 września 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXI

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXI
MANNA


I


GDZIEŚ W GĘSTWINIE PUSZCZY VALEN

- Przerzucać tę broń! Żwawiej, żwawiej! - krzyczała niewysoka, umięśniona bosmerka odziana w skąpą przepaskę biodrową, uwydatniającą jej mocne i wytatuowane uda. Na górze miała bezrękawnikowy kaftan z wyprawionej skóry zwierzęcej. - Ruszać się! Świta już, a my jesteśmy do tyłu z planem.
- Manna, proszę cię, daj spokój – powiedział Saleh, olbrzym z niedźwiedzim tatuażem. Oparł dłonie na kolanach i przykucnął, ciężko oddychając. Jego dwóch towarzyszy, członków grupy niedźwiedzi, zrobiło to samo. Ich przywódczyni sama kontynuowała pracę.
Plemię Latamejów podzielone było już od pokoleń na kilka grup, noszących swe nazwy od zwierząt. Najpotężniejsi i najsprawniejsi wojownicy byli oznaczani tatuażami niedźwiedzia. Zwiadowcy byli lisami, kurierzy ważkami, regularne oddziały zwano wilkami. Odpowiedzialni za logistykę i organizację życia w osadzie byli szanowanymi sowami. Manna była sową, córką poprzedniego wodza – Rannoka. Pod jego opieką uczyła się przywództwa nad plemieniem. Miała dwie młodsze siostry, obie służyły jako początkujące lisice. Po śmierci ojca była logicznym następcą i przejęła władzę, ciesząc się poparciem większości Latamejów.
- Wypoczęliście już? - spytała, obrzucając ich spojrzeniem pełnym wyrzutu. - Ruszajcie dupska, bo wymarsz niedługo.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł – odrzekł Saleh. Kompani ponownie kiwnęli głowami, popierając go. Wszyscy jednak posłusznie wstali i ponownie przerzucali altmerską broń z wozu do zdobycznych metalowych skrzyń. - Zobacz, ile mamy tej broni. Jeszcze trochę i będą przypadały po dwa miecze na głowę. Nie musimy już robić rajdów na ich patrole. Jest dobrze.
- Ty chyba sobie żartujesz, Saleh – odrzekła Manna i chwyciła jeden z mieczy, bogato zdobiony, zapewne oficerski. Przyglądała mu się. - Niezła broń i mamy jej sporo, tak, ale przecież nie zdobycie broni jest naszym celem, tylko zabijanie Altmerów. Z tym jest całkiem dobrze, zgoda, ale nie możemy ani stracić czujności, ani inicjatywy. Gryziemy ich jak wściekłe wilki, wychylamy się z lasu i szarpiemy i nie przestaniemy tego robić, dopóki nie odejdą.

Tymczasowa osada, w której plemię przebywało, tętniła życiem. Latamejowie już na samym początku Rzezi stali się plemieniem wędrownym, a może raczej „uciekającym”. Prowadzeni przez Lorda Udomiela Altmerowie bardzo mocno ich przetrzebili, ale nie zdołali złamać ani skłonić do podpisania rozejmu na swoich warunkach. Jeszcze trzy miesiące temu to stare bosmerskie plemię było zaledwie małą niedogodnością dla wojsk Dominium, ale w ostatnim czasie, od kiedy Manna przejęła pełnię władzy, stali się poważną i mądrze prowadzoną grupą. Zyskali wielką sławę w całej północnej części Valen, stali się tematem rozmów podróżnych w karczmach przy gościńcach i każdy Bosmer po cichu trzymał za nich kciuki. Altmerowie nie mogli grać już z nimi w kotka i myszkę, bo mysz stała się tygrysem, który zamiast się chować, atakował na kierunkach, których w żaden sposób nie można było przewidzieć.
- Saleh! - krzyknęła Manna, odchodząc w stronę swojego namiotu. - Zbierz kilka niedźwiedzi i wilków, dwudziestkę może. O zmierzchu robimy rajd!
- Dobrze, że chociaż o zmierzchu... – rzekła cicho Kella, jedna z wilczyc.
- Ech – Saleh głośno westchnął. - Z nią się nie można nudzić, co?

W ostatnich tygodniach Latamejowie zdołali całkowicie wybić pięć patroli altmerskich, zrównać z ziemią trzy posterunki wroga, wysunięte głęboko w las. I chociaż w skali całego Valen ich wysiłki wcale nie były tak imponujące ani nie mogły przechylić szali zwycięstwa – w końcu to wciąż tylko partyzantka – to jednak wlewali nadzieję w serca swoich rodaków. W ostatnim czasie z plemienia wygłodzonych i załamanych ciągłymi klęskami Bosmerów zmienili się nie do poznania. W tej chwili nie mieli żadnych problemów z zaopatrzeniem ani nawet z bronią. Latamejowie byli aktywni, silni, waleczni, niezłomni. I byli kanibalami.

II

Manna siedziała na wilczej skórze w swoim namiocie. Przeglądała notatki znalezione przy ostatnio rozbitych patrolach Altmerów. Nieliczni wrogowie przeżyli i uciekli do swoich, z pewnością zdając raport, ale przywódczyni plemienia nie przejmowała się tym. W ostatnich miesiącach napór Dominium na jej grupę nieco zelżał, bo mieli więcej do roboty w Arenthii i jej bezpośrednich okolicach. Mówiło się, że klany Hjoqmer i Artekowie nie są zadowoleni z tego, jak traktuje ich Halen, woodmerczyk. Lord Udomiel musiał wycofać spore siły z lasów, by utrzymać kontrolę nad głównym miastem północnego Valen, a także by wesprzeć najcenniejszego sojusznika w okolicy – wspomnianego Halena. Manna nie spodziewała się więc zmasowanego ataku i było jej to bardzo na rękę. Z notatek wojskowych i spisanych uwag lisów starała się domyślić, którędy będą chodzić następne patrole. Wydawało jej się, że zlokalizowała cel kolejnego.
Nagle do namiotu weszła lisica – Joa.
- Można, pani?
- Wejdź, wejdź. Wróciłaś ze zwiadu? Jakieś wieści?
- Owszem, ale przyszłam tu z innego powodu. Powinnaś zobaczyć, pani, kogo znaleźliśmy na zwiadzie. A raczej kto znalazł nas.
- Ha, daliście się podejść – zaśmiała się Manna i odgarnęła kasztanowe włosy za uszy. - Ale żyjecie, więc któż to was zdybał jak małe liski?
- Jak powiem, to nie uwierzysz, pani.
- Sprawdźmy.
Joa przygryzła wargi, przyłożyła dłoń do ust, wzięła wdech i powiedziała z przejęciem:
- To Wilczy Brat nas zaskoczył. I jakiś jego towarzysz.

Dziewczyna miała rację – Manna nie mogła uwierzyć. Wilczy Brat, czyli ten niezwykły elf, którego znalazła ciężko rannego w lesie ponad dwa miesiące wcześniej i któremu według brata Saleha – Orna – i ojca Manny – Rannoka – pisana była śmierć. Nieznajomy elf przeżył, a oni obaj nie stąpali już wśród żywych. Początkowo sądzono, że sprowadził wielkie nieszczęścia na plemię. W końcu umarł wódz i jeden z najznamienitszych wojowników. Do tego Endoriil, bo tak się tamten obcy nazywał, zdawał się mieć jakieś konszachty z gigantycznym wilkiem. Z biegiem czasu jednak wielu Latamejów zmieniło zdanie. Gdy los plemienia zauważalnie się poprawił i opuścili mroczny Frangeld, zaczęli uważać, że Endoriil był zwiastunem dobrych zmian. Niektórzy wierzyli nawet, że jest jakimś leśnym bogiem albo półbogiem. Manna nie wiedziała, co ma myśleć i już dawno przestała zaprzątać sobie nim głowę. Miała wiele zupełnie innych rzeczy, którym wódz musi poświęcić uwagę.
- Spodziewaliśmy się tego – dodała Joa. - Starsi się spodziewali, wiesz przecież, pani.
- Tak, tak. Spodziewali się. Wróżby głupie i tyle. Jak to szło?

Joa recytowała z pamięci:
- I powróci Wilczy Brat
Gdy zapłonie cały świat
I lasy wspomogą go
Aby wygnać całe zło.


- Zaiste, piękne – zadrwiła Manna, budząc tym nieme oburzenie młodej lisicy. Manna nie wierzyła w przepowiednie. Wierzyła w działanie. - Wprowadź Endoriila.
- Kogo?
- Widzisz, odosobiacie go, robicie z niego Wilczego Brata, co go lasy i wilki wspomagają, a nawet imienia nie pamiętacie. Tak powstają legendy, bo lud nie chce zapamiętać prawdy. Wręcz przeciwnie, po prostu ją się wykreśla. Wprowadź ich po prostu, dziewczyno.

*

Siedzieli we czwórkę na wilczych skórach przy niewielkim ognisku, płonącym pośrodku namiotu. U sklepienia materiału była okrągła dziura, właśnie po to, by dym mógł ulecieć. Na wypadek deszczu na miejscu paleniska ustawiano naczynia, aby zebrać deszczówkę. Nic nie mogło się zmarnować. Saleh i Manna po jednej stronie, Endoriil i Mael po drugiej. Obserwowali się z nieufnością. Manna nie mogła się nadziwić, jak bardzo zmienił się Wilczy Brat. Kiedy go poznała, był cały w na wpół zakrzepłej krwi, potem miał złamane żebra, obszerne siniaki na całym ciele. Jego ubranie było wtedy pokryte mieszanką mułu, wilgotnej trawy i krwi. Teraz wyglądał bardzo dostojnie, chociaż miał na sobie zwykły bosmerski ubiór, raczej miejski niż klanowy. Widać było, że w długim, zarzuconym na ramiona płaszczu czuje się dość nieswojo w przeciwieństwie do swojego towarzysza. Szlachetne rysy tego Bosmera i wysoko uniesiona głowa wyraźnie sugerowały, że pochodzi z jakiegoś wysokiego rodu. Sprzed namiotu słychać było ożywione dyskusje na temat powrotu Wilczego Brata. Manna chciała zacząć rozmowę, ale irytowały ją te odgłosy.
- Saleh, uspokój ich z łaski swojej, dobrze? - rzekła i zdmuchnęła kosmyk włosów, który wypadł jej zza ucha.
Najwyżej postawiony niedźwiedź wyszedł przed namiot i krzyczał:
- Spokój! Spokój, bracia i siostry. Dajcie nam radzić w ciszy i spokoju.
- Ale my słyszeć chcemy! - ktoś odpowiedział. Saleh próbował uciszyć tłum gestami dłoni, kilka razy podnosił głos, ale to nic nie dawało. - Słyszeć! Słyszeć! Wilczy Brat, co on mówi? Czy przyszedł zabrać nam to, co nam dał?
Endoriil dostrzegł, że Manna zaczyna ciężko oddychać i zrobiła się czerwona na twarzy. Popatrzyła na niego i powiedziała przez zaciśnięte wargi:
- Chcesz coś zrobić, zrób to sam, cholera.
Błyskawicznie stanęła na swoich sprężystych nogach, odwróciła się. Miała bardzo pięknie wyrzeźbione łydki. Mael pomyślał, że nawet piękna elfka, posąg w rezydencji jego ojca, mogłaby pozazdrościć takiej budowy ciała tej kanibalce. Po chwili wyszła przed namiot i krzyknęła:
- Milczeć! Radzić się mamy w sprawach wielkiej wagi, a wy tu jak przekupy jakieś drzecie się, jakby ktoś was włócznią przeszywał!. - Tłum nagle zamarł, ale liderka klanu nie skończyła. - Niedźwiedzie i wilki, szykować się na wieczorny rajd! Sowy, ogarniać zapasy, które mamy, a mamy sporo i wiem dobrze, żeście się jeszcze nie uwinęli. Lisy mają mi rozgryźć ruchy patroli altmerskich, bo jak nie, to nie będzie racji żywnościowej. Ruszajcie dupska! - jeszcze zanim to powiedziała, połowa gapiów już  rozeszła się ze skulonymi głowami. Manna popatrzyła na Saleha, bardzo demonstracyjnie. - Jak sobie nie radzisz z taką bandą, to może powinnam poszukać nowej prawej ręki, co?
- Ale… - Saleh, wielki, postawny mężczyzna, mocno się speszył.
- Żadne ale! - przerwała. - Zajmij się przygotowaniami do rajdu, a ja sama porozmawiam z naszymi gośćmi.
- Jak sama? Nie możesz sama! Przecież oni mogą…
- Nudzisz mnie. Idź i szykuj siebie i innych! To rozkaz.
Posłusznie odszedł, kipiąc ze złości. Manna wróciła do namiotu i usiadła naprzeciw dwóch rodaków. Już chcieli zacząć rozmowę, ale uprzedziła ich:
- Dobra, znaleźliście jeden z naszych patroli i podeszliście ich jak małe dzieci. Ty – powiedziała, spoglądając na Maela – nie wyglądasz, jakbyś wiele wiedział o tropieniu, więc spodziewam się, że znalazłeś nas ty.
- Tropiliśmy was razem – odpowiedział Endoriil. - Mael zwiedził spore połacie puszczy w poszukiwaniu innych pl…
- Yhm, yhm – przerwała. - Po co nas szukaliście? I czy zatarłeś po sobie ślady?
- Tak, nie musisz się martwić, że ktoś przyjdzie za nami. Mam w tym doświadczenie.
- Przedstawcie się więc, ale bez zbędnych tytułów. I od razu potem przejdźcie do rzeczy, bo, jak widzicie, szykujemy się do rajdu.
Endoriil i Mael uśmiechnęli się w jednej chwili. Opowieści nie były przesadzone. Manna była bardzo energiczną przywódczynią i jedna akcja goniła drugą, cały czas.
- Tego elfa już znasz – mówił Mael – to Endoriil, woodmerczyk, który po waszym ostatnim spotkaniu trafił do Arenthii, gdzie z kolei ja, Mael Verre i mój ojciec, Marek, staraliśmy się od wielu miesięcy organizować przyszłą walkę z Altmerami. Domyślasz się więc pewnie, że jesteśmy tu w tej właśnie sprawie.
Manna zmieniła pozycję. Położyła się na boku i podparła głowę na dłoni, a zgięty łokieć trzymała na drugiej wilczej skórze. Jedna z jej piersi niemal wypadła spod wyprawionej skóry. Mael zarumienił się. Endoriil natomiast nie mógł się nadziwić długości jej odsłoniętych nóg.
- Mów dalej – powiedziała i mrugnęła do Endoriila.
- No więc – podjął Mael – chcielibyśmy zaprosić ciebie i twoje plemię do sojuszu, a zarazem dowiedzieć się, czy jesteś gotowa wesprzeć nasz cel, którym jest wypędzenie Altmerów z Valen.
- Zacny cel, zacny, panie miejski elfie, ale co ja z tego będę mieć? Poza wolnym Valen, rzecz jasna. Piękna rzecz, ale dla nas mało wymierna. Co oferujecie i kiedy zaczniecie działać otwarcie?
- Powinniśmy zacząć w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Oferujemy miejsce u naszego boku...
- Phi – Manna prychnęła. - Miejsce u boku to…
- Sławę – przerwał Endoriil. Kobieta spojrzała na niego z błyskiem w oku. - Sławę, chwałę i więcej altmerskiej krwi niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Do tego część łupów, które na nich zdobędziemy.
- Słodkie słówka – uśmiechnęła się zaskakująco uprzejmie i ładnie. - Hm… Uwierzę, jak zobaczę.
- Mam ci przynieść wiadro krwi? - Endoriil zaśmiał się. - Czy kociołek?
Liderka klanu przez chwilę milczała, położyła się na plecach i rozciągnęła niczym kocica. Mięśnie na jej ciele tańczyły, od tych na szyi aż po palce stóp. Wciąż leżąc, zwróciła głowę w stronę gości:
- Pójdź ze mną na rajd dziś wieczorem. Twój kompan zostanie tutaj w ramach, jakby to ująć, zabezpieczenia, jakby coś ci strzeliło do głowy.
Mael przełknął ślinę, patrząc na damskie wdzięki, ale nie protestował. Czuł, że niebezpiecznie jest protestować wobec decyzji Manny, córki Rannoka.
- Na rajd, mówisz. Zgoda – Endoriil skłonił głowę - jeśli to jest cena za wasze wsparcie.
- Będziesz musiał pokazać, że jesteś silny. Nie pójdziemy za byle kim. Musisz zrobić na nas naprawdę spore wrażenie.
Zrobię, zrobię – pomyślał i spojrzał ukradkiem na lodową pochwę Ostrza Zemsty.


III

Dziś to ja jestem drapieżnikiem. Dziś to ja zaatakuję z zaskoczenia Altmerów – myślał Endoriil. Tuż obok niego byli Manna i Saleh. Ta trójka była na zakręcie, po wewnętrznej jego stronie, w gąszczu krzaków. Naprzeciw nich - za wąską drogą, w dość płytkim rowie - leżała dziesiątka wojowników uzbrojonych w zdobyczną broń. Endoriil pozostawił w osadzie płaszcz i leżał teraz na trawie w cienkim skórzanym pancerzu, zakupionym w Arenthii. U pasa miał lodową pochwę z magicznym mieczem. Miał?
- Ciekawa broń – powiedział Saleh i chwycił pas, który najwidoczniej odpadł Endoriilowi. Niedźwiedź uniósł lodową pochwę i przyglądał się jej. - Zaklęta, tak? Dawno nie widziałem zaklętej broni.
- Oddaj mi go, proszę – woodmerczyk wymownie spojrzał na wielkiego rodaka.
Manna przyglądała się na zmianę im i drodze, którą miał nadciągnąć wrogi patrol.
- Najpierw go zobaczę, ha! - zakrzyknął i wstał, chwytając lewą dłonią lodową pochwę, a prawą rękojeść miecza.
Endoriil nie miał pojęcia, co się stanie. Spojrzał na swoją prawą rękę i na bliznę, która ją szpeciła. Mocno się bał, że dłoń Saleha zostanie dotkliwie poparzona, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego „prawa ręka” Manny zaczęła stękać i napinać mięśnie ramion, żeby wydobyć broń, ale lód nie puszczał – wręcz przeciwnie, Endoriil miał wrażenie, że go przybyło.
- Jasna cholera – zaklął Saleh. - Dziwna broń. Wyjąć jej nawet nie można. Jak ty ją wyjmujesz, Wilczy Bracie?
Już zaczął się zastanawiać, jak odpowiedzieć i niespecjalnie miał pomysł, co rzec, ale w tej właśnie chwili usłyszeli przeciągły gwizd dobiegający z drugiej strony. To był znak, patrol nadchodził. Plan, według Endoriila, był dość szalony, ale Manna, która była jego autorką, nie słuchała salehowych ani żadnych innych sprzeciwów.
Wyszła na środek drogi. Na pasie za plecami miała dwa sztylety. W dłoniach nie trzymała broni, tylko zawiniątko, które miało udawać dziecko. Stała więc na dróżce i czekała, kołysząc rytmicznie ramionami, niby próbując uśpić niemowlę. Patrol składał się z dwunastu żołnierzy, wszyscy na piechotę, w zbrojach lekkich, przystosowanych do walki w puszczach. Latamejowie i Endoriil czekali na swoich miejscach. Saleh oddał miecz prawowitemu właścicielowi i przyglądał się sytuacji.
Pierwszy z Altmerów stanął kilka metrów przed Manną. Gestem dłoni nakazał innym wstrzymanie marszu.
- Co tu robisz, niewiasto? - powiedział. - Potrzebujesz pomocy?
- Na Y'ffre, ratujcie dziecko moje, bo głodne jest, a ja nie mam czym go nakarmić.
Aktorstwo Manny stało na zaskakująco dobrym poziomie. Zrobiła bardzo smutną minę i Endoriil mógłby przysiąc, że kobieta zaraz się rozpłacze. Altmer, najwyraźniej dowódca, sięgnął do niewielkiej saszetki przyszytej do swojego pasa i wyciągnął kawałek jabłka. Zawahał się jednak na moment, rozejrzał czujnie, ale nie dostrzegł nic, co mogłoby zwiastować nieszczęście. Las był cichy - gdyby częściej bywał w Valen, wiedziałby, że cichy las to jeden z głównych powodów, żeby się bać. Jego podkomendni również nerwowo się oglądali, ale korzystali z chwili postoju. Kilku usiadło i wyciągnęło manierki z wodą, pijąc łapczywie. Wahanie zostało pokonane i dowódca podszedł do Manny. Wyciągnął dłoń z jabłkiem w jej stronę, ale ona nagle rzuciła w niego zawiniątkiem, sięgnęła dłońmi za plecy i w mgnieniu oka wbiła oba sztylety w szyję zszokowanego elfa. Wyciągnęła je tak mocno, że niewiele brakowało, a głowa by odpadła. Krew trysnęła z tętnicy, żołnierz upadł i dogorywał. Reszta zerwała się na nogi. Manna przykucnęła, zamoczyła dłoń w wzbierającej kałuży krwi i rozniosła ją sobie dłonią na czole, nosie, ustach i policzkach. W pierwszej chwili żołnierze nie pojmowali, co się dzieje. W chwili drugiej doskoczyło do nich kilkunastu Bosmerów, którzy wykorzystali moment i runęli z obu stron. Rozgorzała walka, w której Manna nie uczestniczyła. Przyglądała się tylko Endoriilowi, ale pech chciał, że niemal wszyscy wrogowie padli w ciągu kilku sekund, wycięci przez grupę schowaną w rowie. Saleh i Wilczy Brat nie zdążyli nawet dobiec. Zostało dwóch.
- Stać! - krzyknęła Manna. - Tych dwóch jest dla ciebie, Endoriil. Udowodnij, że jesteś wart naszej pomocy.
Ostrze Zemsty wciąż było w zaklętej pochwie, obłożonej lodem. Latamejowie zrobili okrąg, w którego środku stanął Endoriil oraz dwóch Altmerów. Obaj nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Ich towarzysze leżeli martwi w wyniku przygniatającego ataku, a oni mieli walczyć dwóch na jednego z tym rdzawowłosym Bosmerem? Jeden z nich postanowił zaryzykować, w końcu nie mieli  już nic do stracenia:
- Jeśli go pokonamy, to puścicie nas wolno?
Niedźwiedzie i wilki zaśmiały się gromko, ale Manna pojedynczym gestem dłoni uciszyła ich i odpowiedziała, ku ich zdumieniu:
- Tak. Jeśli go pokonacie.

Jeden miał miecz, drugi miecz i tarczę. Endorill wolnym ruchem sięgnął do rękojeści Ostrza Zemsty, chwycił ją. Saleh patrzył nie dowierzając, że lód stopił się w ciągu chwili. Gdy go już nie było, Endoriil szybkim ruchem wyciągnął broń, której ostrze płonęło. W oczach Altmerów pojawiło się przerażenie. Manna uśmiechnęła się szeroko, podziwiając zaklętą broń.

Ruszył. Najpierw na tego z tarczą. Dwa pierwsze ciosy zostały zblokowane, ale niewiele to dało, bo drewniana tarcza zapłonęła, parząc przedramię Altmera. Odrzucił więc swoją ochronę i cofnął się parę kroków. Wtedy zaatakował drugi, najwidoczniej wprawiony wojownik. Starał się być w ofensywie i nie dopuścić Endoriila do zadania ciosu. Uderzał od góry, od lewej, od prawej, zmuszając oponenta do dostosowywania obrony i nie dając mu chwili wytchnienia. Zaskoczyło go to, że Bosmer woli robić uniki, niż parować ciosy swoim ostrzem. W końcu jednak miecze zderzyły się w klinczu, a walczący zaczęli się siłować, starając się wzajemnie przepchnąć. Wtedy Altmer dostrzegł, że właśnie przegrał pojedynek. Stała się rzecz niesłychana. W wyniku kilkusekundowego klinczu płomień rozgrzał broń żołnierza do takiej temperatury, że zaczęła się ona giąć. Gwoździem do trumny było jednak to, że temperatura doszła też do rękojeści. Altmer nie mógł wytrzymać bólu i puścił broń. Endoriil nie czekał i uderzył potężnie w szyję, odcinając głowę wroga. Upadła ona w rów, ciało bezwładnie walnęło o ziemię, a widzowie przeżyli kolejne zaskoczenie. Z bezgłowego korpusu wcale nie tryskała krew. Podeszli i przyjrzeli się. Wielka otwarta rana była przypalona, a z ciała żołdaka nie wyciekła nawet kropla krwi. Drugi z Altmerów, totalnie przerażony, wciąż trzymał się za poparzoną przez tarczę dłoń i zaczął się modlić. Endoriil spojrzał na Mannę. Był spokojny, a jego oczy lekko zmieniły barwę. Były teraz jasno czerwone.
- Wystarczy – powiedziała z zachwytem przywódczyni Latamejów. Krew na jej twarzy już niemal wyschła. - Udowodniłeś to, co miałeś udowodnić. Drugiego weźmiemy żywcem.
Odchodzili w totalnej ciszy, przerywanej tylko przez modlitwę poparzonego żołnierza. Wilki i niedźwiedzie nie miały pojęcia, co powiedzą reszcie klanu.

IV

Następnego dnia Endoriil razem z Maelem odpoczywali. Syn Marka Verre chciał dowiedzieć się, jak było na rajdzie, ale nic nie wskórał. Obaj spędzili poranek i popołudnie na rozmowach z mieszkańcami, którzy byli mocno poruszeni informacją, że dziś wieczorem ma być podpisany tajny sojusz między Latamejami, a rodem Verre. Cieszyli się, że ktoś wreszcie wspomoże ich w walce z agresorem. Manna podjęła decyzję i ogłosiła ją już wszystkim za pośrednictwem innych sów. Wieczorem mieli usłyszeć z jej ust decyzję oficjalną. Gdy nadszedł ten czas i ściemniło się, obaj weszli do środka namiotu. Była sama. Miała na sobie długi płaszcz Endoriila, który zakrywał ją całą, poza drobną głową. Wyglądała na malutką i niewinną, ale Bosmer doskonale wiedział, że wcale taka nie była. Mael stał u jego boku i cieszył się, że wydatnie wzmocnił właśnie siły swojego ojca.
- Tu masz dokument, miejski elfie – powiedziała do Maela i otuliła się mocniej płaszczem, stojąc przed nimi. - Weź je więc i zapewnij ojca, że kiedy wezwie do walki, Latamejowie odpowiedzą na wezwanie.
- Dziękuję – odrzekł. - Wiedz, że…
- A teraz wyjdź – przerwała.
Po chwili ciszy i zdezorientowania Mael podszedł i chwycił z jej dłoni dokument, spojrzał na nią, skłonił się i opuścił namiot.
Endoriil czekał, bo domyślał się, że Manna chce go wypytać – może o Frangeld, może o miecz, może o coś innego. Przywódczyni Latamejów zrzuciła z siebie płaszcz.
Tego się nie spodziewał.
Jej młode i drobne ciało lśniło od jakiegoś rodzaju maści. Mięśnie skrzyły się odbitym księżycowym światłem, które wnikało do namiotu przez otwór nad paleniskiem. Miała na sobie zaledwie przepaskę zakrywającą łono. Piersi miała odsłonięte, drobne i kształtne. Endoriil mimowolnie zarumienił się.
- Przypieczętujmy sojusz – powiedziała i położyła się na wilczych skórach. Odgarnęła dłonią włosy, eksponując delikatną szyję.
- Tak się pieczętuje sojusze? - wydukał zaskoczony.
- Jestem wodzem, czyż nie? Pieczętuje się więc tak, jak ja sobie tego zażyczę
Endoriil pomyślał o Lunie. Dlaczego tu i teraz? Nie miał pojęcia, ale nie mógł kochać się z Manną, kiedy myślał o Lunie. Po prostu nie mógł.
- Szczerze mówiąc – oświadczył powoli – zawierasz sojusz z rodem Verre, więc ten, z którym powinnaś się… pieczętować jest przed wejściem do tego namiotu.
- Oooo – zdziwiła się. - Znaczy się nie chcesz?
- Po prostu… Ja po prostu kocham kogoś, mówiąc wprost. Jest czarodziejką, która…
- Yhm – przerwała, zgodnie ze swoim zwyczajem. - Trochę szkoda, ale co się odwlecze…
- Nie sądzę. Tak jak mówiłem, kocham…
- Ale jesteś tutaj, bez niej. Prędzej czy później to się skończy, a ty tu pewnie wrócisz. Skoro łączą nas już wspólne sprawy. Wyjdź więc i zaproś tego mieszczucha.
Endoriil zmierzał w stronę wejścia i usłyszał na odchodne zalotny głos Manny:
- I tak nigdy nie lubiłam rudych.
Wyszedł przed namiot i przywołał dłonią Maela. Ten przyszedł, uśmiechnięty od ucha do ucha, dzierżąc w dłoniach dokument.
- Wchodź do środka, Mael.
- Do środka, ale po co?
- Zajrzyj i się domyśl.
Mael Verre lekko uchylił zasłonę i zobaczył to, co wcześniej podziwiał jego kompan. Otworzył szeroko usta i zrobił krok do przodu.
- Czekaj – wstrzymał go Endoriil. - Daj mi te papiery. Nie chciałbyś chyba ich pobrudzić?



-----------------------------------------
SPIS TREŚCI ZNAJDZIESZ TUTAJ

środa, 9 września 2015

TES "Taki Los" - odcinek XX


THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XX
FUNDAMENTY
Poprzedni - Następny
I


- Może jeszcze kawałek pieczystego, Donall? - spytała uprzejmie Ninian. 
- Nie, nie, pani Verre - odrzekł rdzawowłosy Bosmer i odłożył tak rzadko używane przez siebie sztućce. - Naprawdę dziękuję. Najadłem się już do syta.
Zamiast tego sięgnął po dzban z winem i nalał go sobie, gospodarzowi willi - Markowi - oraz jego synowi.
- Pewnie ci nie smakuje - powiedziała kobieta, spuszczając powieki. - Sama się dziwię, że nasz domowy kucharz wciąż ma tę pracę. Przysięgam, że jedyne, co mu autentycznie wychodzi, to jajecznica. I robienie hałasu.
Eogan i Brenna - dzieci Ninian - zaśmiały się i kiwały głowami w stronę Donalla, zgadzając się ze zdaniem matki. Ich dziadek, Mael, uśmiechnął się tajemniczo i wychylił kubek z winem. Milczący przez większość kolacji Marek klasnął dwukrotnie i już chwilę później stół został opróżniony ze wszystkiego z wyjątkiem wina. Młoda służąca doniosła tylko deser, ciasto cytrynowe, które sama przyrządziła i na oczach rodziny pokroiła, rozdając wszystkim. Gość rozpoznawał w niej tę samą kobietę, która została sprzedana w niewolę przed bramami miejskimi. Tak mu się wtedy wydawało. Okazało się jednak, że w domu Verre w ten właśnie sposób rekrutowano służących - wykupywano tych, których los nie szczędził i którzy stracili wolność. Była więc ta dziewczyna, był młody chłopak zatrudniony razem z nią, a który teraz uczył się zawodu ogrodnika u kolejnego elfa, którego rodzina Verre ocaliła przed katorżniczą pracą niewolniczą. Do tego był wspomniany kiepski kucharz i dwie inne służące.
- A dziadku - mała Brenna zwróciła się do Maela - powiedz, kiedy zgaśnie w końcu to drzewo na wzgórzu, co? 
Mael, Marek i Donall w mgnieniu okna skrzyżowali spojrzenia i uśmiechnęli się. Minęły już dwa miesiące od chwili, w której tajemniczy Demon Frangeldu, bo tak nazywano go w mieście, podpalił altmerski dąb. Początkowo Lionel i jego ludzie w ramach zemsty planowali ścięcie Oberhisa - prastarego dębu bosmerskiego - ale pożar nie pozwalał im się zbliżyć. Nikt nie wiedział ani dlaczego Oberhis sam nie zajął się płomieniem - chociaż stał przecież w odległości kilku metrów - ani czemu drzewo altmerskie nie zostało strawione przez żywioł. Płonęło dzień i noc i nikt, nawet sam Demon nie wiedział, jaki jest tego powód. Sam sprawca całego zamieszania stał się natomiast bohaterem licznych, często zmyślonych historii. Jego akcja na wzgórzu poruszyła całą społeczność Arenthii.
- Donall... - Eogan, zjadłszy ciasto co do okruszka, podszedł do gościa i ciągnął go za rękaw. - A pójdziemy do ogródka szukać skarbów? Pójdziemy? Wczoraj znalazłem srebrną monetę!
Rdzawowłosy spojrzał na Marka Verre, który uśmiechnął się, ale wyraźnie sprzeciwił się temu pomysłowi.
- Innym razem, Eogan, innym razem - powiedział ciepło do swojego prawnuka. - Wiesz przecież, że mamy przed sobą ciężki trening.
- Teraz być może nawet coś z tego wynosicie, co? - spytała Ninian przekonana o tym, że gość, który mieszka w ich domu od dwóch miesięcy, jest nauczycielem szermierki. - Tyle czasu ćwiczyliście sami, że pewnie popełniacie masę błędów i pan Donall ma mnóstwo pracy. Tym mocniej się dziwię, że tak mało je. To musi być wycieńczające.
- Ale ja też chcę potrenować! - krzyknął Eogan. - Bić Altmera chcę!
- I ja też, ja też! - dołączyła się Brenna, oblewając się sokiem jabłkowym.
- Wasz pradziadek - wybrnął gość - płaci mi za trenowanie siebie i waszego dziadka. Za takich urwisów jak wy biorę potrójnie! Więc musicie znaleźć jeszcze troszkę srebrnych monet.
Dzieci zasmuciły się. Brennie brwi zeszły praktycznie do samych oczu.
- Jutro skoro świt poszukamy skarbów - powiedział Donall, budząc zachwyt w oczach dzieciaków.
*
W piwnicy willi rodziny Verre stało trzech elfów; Marek i Mael Verre - gospodarze, osoby usiłujące działać na rzecz Bosmerów w tych trudnych czasach - oraz Endoriil, który na okres swojego pobytu w Arenthii przyjął imię Donall, po swoim ojcu. Wspólnie doszli do wniosku, że należy zmniejszyć ryzyko rozpoznania go do minimum. Był więc Donallem, wędrownym nauczycielem szermierki, który był teraz sowicie opłacany przez Marka i uczył ich nowych technik walki mieczem. Ninian nie miała podstaw, by w to nie wierzyć, ponieważ Marek i jego syn trenowali wspólnie już ponad rok, a przynajmniej tak jej mówili. Pomyślała po prostu, że w końcu zabierają się za to z sensem. Woodmerczyk spędził te dwa miesiące bardzo pracowicie. Poznawał miasto i pomocników rodziny Verre. Obserwował garnizon altmerski, jego żołnierzy oraz miejskie mury i inne umocnienia, a nawet sprawdzał regularność patroli. W wolnej chwili przysiadał w bibliotece miejskiej i w ciszy i spokoju przeglądał kolejne woluminy o tematyce militarnej i historycznej. Miał też jedno pragnienie, o którym nikomu nie mówił. Bardzo chciał poznać Lorda Udomiela, który został jego wojskowym wzorem. Naczytał się książek, które opisywały taktyczne posunięcia Lorda podczas kilku konfliktów zbrojnych, ale miał świadomość, że nie może go poznać pod własnym imieniem, z pewnością nie teraz. Zresztą takie spotkanie naraziłoby całą inicjatywę, w którą się zaangażował i na której coraz mocniej mu zależało.
- Schodzenie tutaj naprawdę jest konieczne? - spytał Endoriil. - Nie wydaje mi się, żeby ktoś z domowników, czy nawet służących był szpiegiem.
- Mi też się nie wydawało - odrzekł Marek i pociągnął drewniany miecz przylegający do ściany. Ta przesunęła się i cała trójka weszła do małego pomieszczenia. Spojrzał na Maela i mówił dalej: - I popełniłem błąd. Przez to zginął mój wnuk, ojciec tych dzieci. Ktoś na niego doniósł i nie mam wątpliwości, że był to ktoś, kto tutaj służy.
- Może kucharz?
- Nie - zaprzeczył Marek. - Jego jedynego jestem pewny w stu procentach.
- Bo jedyne, co mu wychodzi w kuchni, to jajecznica? - uśmiechnął się Endoriil.
- Tak, żebyś wiedział.
*

- W takim razie, kto jeszcze mógłby nam pomóc? - spytał Endoriil.
W ostatnich tygodniach Mael i jego przyjaciel - Nuallan, który zdążył wrócić ze Skyrim - intensywnie podróżowali i szukali sojuszników, ale szło bardzo topornie. Marek siedział spokojnie na niewielkim taborecie i palił fajkę z valeńskim ziołem. Wypuszczał z ust smugi dymu i słuchał tłumaczeń swojego syna.
- Tak, jak mówię - ciągnął Mael - jedynym znaczącym elfem, który mógłby nam pomóc tu i teraz jest Halen.
Endoriil wzdrygnął się na samą myśl ponownego zobaczenia osoby, która kiedyś była dla niego nie tylko idolem, ale tez najlepszym przyjacielem.
- Tak, widzę twój grymas. Nic nie poradzę. Robimy też delikatne podchody pod straż miejską. Musimy być ostrożni, nie możemy pytać wprost, więc to trochę trwa. To ponad tysiąc osób, w przytłaczającej większości Bosmerowie, ale służą Lionelowi.
- Tak, Mael - wtrącił się jego ojciec i spojrzał na Endoriila. - Służą mu teraz, ale myślę, że wsparliby naszą sprawę, jeśli zobaczyliby, że sam Demon Frangeldu nadchodzi z dwutysięczną armią.
Męska część rodu Verre wciąż bardzo mocno liczyła na korpus Bosmerów, który stacjonował w Skyrim pod przywództwem Dareliona.
- Ech, ten temat przewija się cały czas - odpowiedział woodmerczyk - ale macie świadomość, że ściągnięcie ich tutaj, to nie będzie łatwa sprawa. Wszystko zaczęło się tam układać. Bosmerowie żyją już lepiej. Nie są obywatelami trzeciej kategorii...
- Do miast was nie wpuszczają - kąśliwie przerwał Mael.
- Racja, nie wpuszczają...
- A więc druga czy tam trzecia kategoria, daj spokój, Endoriil. Tutaj jest wasze miejsce i to właśnie wy jesteście teraz kluczem, żeby wszystko ruszyło! - Mael unosił głos. - Ojciec wysyłał mnie i innych do różnych miast i klanów i one nie mogą teraz pomóc. Są tak mocno pod altmerskim butem, że jak tylko zrobią coś podejrzanego, to stracą głowy. Tylko Halen jest dostatecznie blisko, ale u niego nie byliśmy. W końcu to on współpracował z Altmerami... Ale jeśli miasta i klany południa teraz nam pomogą, to zanim się obejrzą zostaną po prostu zmiażdżone przez siły Altmerów zgromadzone na południu. My musimy wyprowadzić pierwszy cios i pokazać reszcie, że nasz zryw, w przeciwieństwie do innych, ma sens i szansę powodzenia. Dlatego organizujemy siły od miesięcy, dlatego skontaktowaliśmy się z Darelionem i dlatego stworzyliśmy legendę Demona Frangeldu. Dodaj do tego dwa tysiące Bosmerów z twojego oddziału, tysiąc strażników miejskich i naszych trzystu lojalnych elfów. To już coś.
- A jakie były te inne zrywy? - dopytywał Endoriil, przerywając rachunki.
Zapanowała ciężka chwila milczenia. Elfy z północy nie wiedziały o sprawie nic, poza tym, że ktoś próbował walczyć, ale zakończenie zawsze było takie samo - klęska. Mael i Marek wiedzieli dużo więcej, ale słowa nie chciały im przejść przez gardła.
- No, pytam, jakie?
Mężczyźni z rodu Verre spojrzeli na siebie w ciszy.
- Pokaż mu - wyszeptał Marek i pociągnął fajkę mocniej niż poprzednio. Znacznie mocniej.
Mael bez słowa skinął głową, bardzo powoli, i zasugerował gestem dłoni, by Endoriil podążał za nim. Obaj wzięli po plecaku z jedzeniem i piciem, budząc zdziwienie służby, i bezzwłocznie opuścili rezydencję.
- Gdzie idziemy? - pytał zaciekawiony Endoriil.
- Szykuj się na długi marsz. Nie nazwaliśmy tego miejsca - odpowiedział Mael i odgarniał kijkiem gęste liście drzew na granicy puszczy. - Wątpię, żeby w jakimkolwiek języku Tamriel ktoś wymyślił słowo, które mogłoby to określić.
II

Szli przez całą noc, nie niepokojeni przez nic i nikogo. Coś mówiło Endoriilowi, że są w okolicy lasu Frangeld; zwierzęta z rzadka przecinały im drogę, a na żadnego elfa się nie natknęli. Aura lasu była jednak inna, bardziej ludzka. Zagadnięty Mael zaprzeczył, że to Frangeld. Endoriil faktycznie nie czuł w okolicy pustki, która była tak charakterystyczna dla miejsca rządzonego przez prawdziwego Demona. Zwierzęta nie opuściły tego miejsca z powodu duchów, czy upiorów nawiedzających las. Powód był inny i Mael go znał, ale nie potrafił, albo po prostu nie chciał go zdradzić. Drzewa rosły tu nieco rzadziej.
- Opowiesz w międzyczasie o tych zrywach? - zagadał Endoriil.
- Było ich sporo, znacznie więcej, niż można się było spodziewać - odpowiadał Mael i, wciąż w ruchu, wyjął z plecaka gliniany dzban z wodą i wychylił go, by nawilżyć gardło przed opowieścią. - Ale wiesz, jak to u nas jest, prawda?
- Ech... - Endoriil westchnął. - Pewnie każdy sam sobie, tak?
- Dokładnie. Najpierw zbuntowali się hjoqmerczycy przeciwko twoim, woodmerczykom. A że zwada między wami jest starsza niż mój ojciec, to było dość ostro. Do tego Halen przejął klany Hjoqmer i Arteków i wszystkie ich wioski. Artekowie się bali, więc się nie przyłączyli. Zbuntowali się dopiero, kiedy Halen spacyfikował buntowników z Hjoqmer. Oczywiście pojedynczo nie mieli żadnych szans. To wtedy Halen podporządkował ich sobie całkowicie. Potem posłowie Lionela dotarli do Latamejów...
- Spotkałem ich - dodał Endoriil. - Nie wiodło im się dobrze. Dodatkowo chcieli mnie zabić.
- Serio? Niedługo będziesz mi musiał o tym opowiedzieć. Żaden z naszych ludzi nie widział ich od miesięcy. Ale, wracając do tematu, wódz Rannok odmówił złożenia hołdu i zabił posłańców. Odesłał ich głowy Udomielowi. Niezły dyplomata, co?
- Tak... - przytaknął Endoriil. - Do tego bardzo wierzący. Chciał mnie poświęcić Y'ffre. Wierzył, że to odmieni los jego ludu.
- Nieźle. No to Latamejowie walczyli, ale robili to naprawdę rozsądnie. Jak dostali łupnia, to się cofali. Czyli nie na wariata. Problem w tym, że w końcu musieli się wycofać w dobrze ci znany Frangeld. Ale sam plan był dobry na tyle, na ile mógł być. Niestety innym wodzom zabrakło tego rozsądku. W końcu pomyśleli i założyli konfederację. Wiesz, same małe plemiona, bo te największe, czyli Woodmer, Hjoqmer i Artekowie zostały zwasalizowane pod wodzą Halena, a Yvanni i Annałowie wybici do nogi. No to tych kilka plemion postanowiło, że postawią się. Po prostu zrozumieli, jak się sprawy mają i jak skończą, jeśli czegoś nie zrobią. Wybrali walkę. Nie mieli ani za dużo sił, ani żadnych sojuszników.
- I zapewne też przegrali, tak?
Mael nie odpowiedział. Szli dalej jeszcze kilka minut, aż dotarli na dość dużą, przynajmniej jak na Valen, polanę, przerwę między drzewami.
- To tutaj - powiedział syn Marka Verre.
Zobaczył dopiero po chwili. Na polanie wykopanych było kilka bardzo dużych dołów. Spojrzał z niepewnością na Maela. Bosmer płakał. Płakał w ciszy i ze spuszczoną głową, ale łzy spływały mu po policzkach. Po chwili schował głowę w dłonie i cofnął się o parę kroków, oparł o drzewo. Endoriil podszedł do pierwszego z dołów. Nieprzyjemny odór unosił się w powietrzu. Dół musiał mieć kilka dobrych metrów głębokości, ale nie było widać dna, ponieważ leżały w nim, aż po brzegi, ciała elfów - Bosmerów. Po wielu zostały już tylko szkielety. Niektórzy jednak wciąż mieli twarze, włosy. Podszedł więc na samą krawędź dołu. Dostrzegał znajome tatuaże oraz znaki na ubraniach oznaczające plemiona zaprzyjaźnione z jego Woodmer, ale także te od zawsze trzymające stronę Hjoqmer. Zginęli razem, ramię w ramię, ale w sposób, którego Endoriil nie potrafił zrozumieć. Zaczął łączyć fakty i przyglądać się uważniej. Dostrzegł, że wszyscy mieli spętane więzami dłonie. Zawsze z tyłu, za plecami. Wielu zostało rozstrzelanych z łuków i kusz. Lotki strzał wciąż wystawały z pleców i klatek piersiowych, gdzieniegdzie nawet z głów. Na szyjach innych widać było głębokie nacięcia, a więc mieli poderżnięte gardła. U tych, po których został tylko szkielet też było widać zaschnięte ślady krwi na ubraniach w okolicy klatki piersiowej. Na fragmentach ziemi niepokrytej trawą widniały ślady kół wozów ciągniętych przez konie. Przywieziono tu ich w konkretnym celu. Wszystko stało się oczywiste - to było miejsce zbiorowego morderstwa, wyrachowanej egzekucji. Zaczął sobie wyobrażać, co się tutaj działo i co musieli widzieć i czuć ci, którzy czekali na swoją kolej i dokładnie widzieli, co ich czeka. Odpędzał od siebie te myśli.
- Na Y'ffre... - wyszeptał Endoriil i padł na kolana, chwytając niewielką książeczkę, być może pamiętnik jednej z ofiar. - Ilu? Jak? Dlaczego?
- Ponad tysiąc konfederatów i nie tylko. Jakoś ich namierzyli. Nasi informatorzy mówią, że być może przez Halena, ale nie mamy potwierdzenia - mówił cicho Mael. Głos mu się łamał. - Siły Udomiela otoczyły wioski buntowników. Tak naprawdę otoczyli wszystkie wioski, które zostały im wskazane. Więc wielu z tych, co tu leżą, nie wiedziało nawet, dlaczego umiera, bo ich plemiona nie były w żaden sposób zaangażowane w bunt. Altmerowie zaproponowali po prostu obóz pracy. Przepracowane kilka lat, a potem amnestia. Wodzowie nie mieli wyboru. Zostali zaskoczeni, więc zaakceptowali ofertę. Dzieci sprzedano w niewolę, a wszystkich dorosłych mieszkańców przywieziono tutaj. Musieli być zdziwieni, kiedy ich wiązano, ale myśleli, że to ze względów bezpieczeństwa. Spodziewali się obozów, a zastali wykopane już doły. Resztę sobie dopowiedz.
- Na Y'ffre - powtórzył. - Jak można być aż tak bestialskim? Tak wyrachowanym.
- Tak, wyrachowanym. To dobre słowo. - Mael skrzywił się. - Wiesz, co powiedzieli przedstawiciele Altmerów, jak odkryliśmy to miejsce? Rozgłosiliśmy to w mieście. Początkowo Lionel i jego banda wcale nie chcieli przyznać, że takie miejsce w ogóle istnieje. Ale nie dawaliśmy za wygraną. Rozsiewaliśmy plotki, pisaliśmy o tym na murach. W końcu dowiedziała się cała Arenthia i okolice. Elfy z innych plemion szukały swoich krewnych z tych wiosek, które zostały wycięte. Pomogli nam i wielu z nich to dziś nasi najwierniejsi sprzymierzeńcy. W końcu Lionel musiał zareagować w jakiś sposób. I zareagował.
Mael zacisnął pięści w gniewie i zrobił się czerwony na twarzy.
- Wiesz, co on powiedział? Pozwól, że zacytuję. Powiedział, że może wszyscy byli na to samo chorzy. Wyobrażasz sobie?!
- Brak mi słów... - odpowiedział Endoriil. - Oni zasługują na godny pochówek. Dlaczego tego nie zorganizowaliście?
- A wyobrażasz sobie w obecnej sytuacji grupę kilkudziesięciu albo nawet kilkuset Bosmerów, którzy idą tu grzebać ciała, których według Altmerów tutaj nie ma? Bo Lionel i jego kumple po krótkim namyśle wrócili do zdania, że nic się nie wydarzyło. Nie przeszkadza im to wcale w pilnowaniu okolicy. Ja znam tu sporo ścieżek, których oni w życiu nie poznają, dlatego jesteśmy tu bezpieczni.
- Dlatego ojciec wysyła cię w puszcze.
- Tak. Zjeździłem całe Valen. Byłem w miastach, a moi podwładni byli w klanach. Zostały nam jeszcze dwa miejsca, które musimy odwiedzić, ale obie wyprawy wiążą się z dużym ryzykiem.
- Jakie to miejsca?
- Już wcześniej liczyłem na to, że pomożesz mi z Woodmer.
Serce Endoriila nagle przyspieszyło. Miałby odwiedzić Woodmer? Wrócić po tak długim czasie?
- Macie tam kogoś? - spytał ożywionym głosem. - Bo z Halenem zapewne nie chcecie się kontaktować. Raz zdradził, więc co go powstrzyma przed zrobieniem tego ponownie?
- Dokładnie - przytaknął Mael. - Szukamy jakiegoś obejścia, kogoś pod Halenem. Jest jeden młody myśliwy, który chce pomóc i ma dość odwagi, by się z nami spotkać. Podobno ma już paru pomocników w Woodmer, czyli wszystko wskazuje na to, że Halen ma wrogów nawet wśród swoich. Może znasz tego młodego.
- Jak ma na imię?
- Nie przedstawił się jeszcze, ale wyznaczył miejsce spotkania i datę. To już pojutrze. Ale sprawa, jak widzisz, wygląda dość ryzykownie. Chciałbym, żebyś poszedł ze mną. Co ty na to?
- Oczywiście, że z tobą pójdę. A drugie miejsce?
- Latamejowie. Nie wiedzieliśmy, gdzie są i jak do nich dojść, ale ty widziałeś ich dwa miesiące temu. Musimy ich wytropić i dogadać się. Z naszych informacji wynika, że mają około półtora tysiąca wojowników, więc mogą być bardzo przydatni. Nie wiem, czy masz świadomość, ale stali się w ostatnich miesiącach niemal tak legendarni jak Demon z Frangeldu. Zdobyli powszechny szacunek.
Mael delikatnie się uśmiechnął. Zdążyli wejść w las i oddalić się od cmentarzyska, dzięki czemu nastrój nieco się poprawił.
- Ostatnio ich wódz, ten Rannok, chciał mnie zabić, mówiłem ci przecież - zaprotestował Endoriil.
- Tak, ale niedawno miała tam miejsce zmiana wodza. W tej chwili rządzi tam Manna, córka Rannoka. Nie mamy pojęcia, jak doszło do tej zmiany. Rannok nie żyje, to wiemy na pewno. Znasz Mannę?
- Poznałem ją. To ona mnie schwytała. Chciała mnie nawet wypuścić w las. Być może będziemy mogli się z nią dogadać. Z nią na pewno prędzej niż z jej ojcem.
Mael Verre uśmiechnął się.
- No to czeka nas sporo pracy.

III
DWA DNI PÓŹNIEJ
Na miejsce spotkania z myśliwym z Woodmer ruszyli o świcie. Wyznaczona lokalizacja - jedna ze starych i dawno opuszczonych myśliwskich chatek - zdawała się być bezpieczna. Niektórzy Bosmerowie, mimo ogólnej niechęci innych plemion, budowali domy i chatki z drewna. Nowa tradycja nie przyjęła się jednak i powrócono do tradycyjnych metod, a kilka skonstruowanych domków służyło już tylko przeróżnym zwierzętom jako miejsca, w których można schronić się przed deszczem. Dwaj Bosmerowie nie chcieli wejść do środka. Woleli być ostrożni i czekali na woodmerczyka na zewnątrz. Endoriil zastanawiał się, kim jest ów młody myśliwy i czy w ogóle go kojarzy. Być może nie pochodził z samego Woodmer, a z jednej z kilku osad, które uznały kiedyś zwierzchnictwo woodmerskich Starszych. Czekali w ciszy przerywanej tylko od czasu do czasu przez radośnie śpiewające ptaki. W końcu w trawie zaszeleściło, a spomiędzy drzew wyszedł dość postawny elf o krótkich, czarnych włosach. Miał na sobie tradycyjny ubiór Woodmer - jasne, cienkie futro zwierzęce pokrywało jego tors, a zza pleców wystawały łuk i kołczan z kilkoma strzałami. Faktycznie był młody, Endoriil nie kojarzył go.
- Witaj. - Mael delikatnie skłonił głowę. - Jestem Mael Verre, a to mój przyjaciel, Donall.
Młody chłopak zatrzymał wzrok na rzekomym Donallu i przypatrywał się krótką chwilę.
- Endoriil? - w jego głosie rozbrzmiewało niedowierzanie. - Ale, na Y'ffre, jak to możliwe?
Uśmiechnął się i skoczył w stronę rodaka i chwycił go za ramiona.
- Moment - powiedział Endoriil i odsunął się asekuracyjnie. - Skąd wiesz, kim jestem? Ja cię nie kojarzę.
- Niesamowite, po prostu niesamowite! - krzyknął myśliwy, ale po chwili sam ściszył głos. - Nazywam się Z'eel. Nic dziwnego, że mnie nie kojarzysz. Kiedy ty byłeś pierwszym oficerem myśliwych, ja dopiero zaczynałem. Marzyłem, żeby z tobą służyć.
- Jak przetrwałeś czystkę? - Endoriil od razu przeszedł do rzeczy, bez żadnych sentymentów.
- Przetrwałem, bo nie byłem na patrolu tamtego dnia. A kolejne tygodnie i miesiące przetrwałem, bo nas, młodych, Halen uważał za nadających się do szkolenia. W przeciwieństwie do ciebie i innych oficerów, których podobno stracono. Jakim cudem przeżyłeś? Gdzie byłeś? Czemu nie wróciłeś do nas albo chociaż znak, że żyjesz mogłeś dać.
- Za dużo pytań, a to wszystko to bardzo długa historia, a my nie mamy za dużo czasu.
- A więc teraz jesteś z rodziną Verre - uśmiechnął się Z'eel. - I będziemy współpracować. Ha! Pięknie.
- Spokojnie - wtrącił się Mael. - Zanim podejmiemy z Endoriilem jakiekolwiek decyzje, powiedz nam, jak wygląda sytuacja w Woodmer. Ilu masz ludzi, ilu myślisz, że możesz mieć i czy uważasz, że Halen może zmienić front i nas poprzeć?
- Halen ma zmienić front? - prychnął Z'eel i zwrócił się do Endoriila. - Jak obsypiecie go złotem i tłustym żarciem, to się zastanowi. Nie uwierzysz, bracie, jak on przytył. Mógłbyś go nie rozpoznać.
- Do rzeczy, proszę - ponaglał młodzieńca Mael.
- Nie zmieni. Ma za dobrze z Altmerami. A oni mają stały garnizon w samym Woodmer. Około stu dobrze wyszkolonych żołnierzy.
- A ilu ma Halen? - spytał Endoriil. - I ilu z nich jest z tobą?
Z'eel zamyślił się i oparł o drewnianą ścianę chatki. Wzruszył ramionami.
- Będzie tego ze trzy tysiące.
- Trzy... Trzy tysiące? - zdumieli się jednocześnie.
- Znasz Halena, Endoriil. Wiesz, że ostatnie, co można o nim powiedzieć to to, że jest bezmyślny. On nie mówi, że zdradził, że mordował i że handlował niewolnikami. On twierdzi, wyobraźcie to sobie, że zjednoczył trzy klany, które dotąd były ze sobą zwaśnione.
- Sukinsyn - powiedział Endoriil, zaciskając pięści.
- Z tych trzech tysięcy dobrze wyszkolonych jest góra pięciuset. Trudno mu zastąpić takich myśliwych jak ty. - Z'eel wykonał skromny, lecz pełen szacunku ukłon w stronę rdzawowłosego rodaka. - Ale trzeba przyznać, że zebrał sporo wojowników. A co do tego, kto mnie popiera... Wiecie, pytałem delikatnie swój oddział. Są ze mną. To dwadzieścia osób, Bosmerek i Bosmerów. Oni mają wypytać innych. Jeśli pójdzie dobrze i nikt nas nie wsypie, to myślę, że możemy zebrać około dwustu osób.
- A jeśli ktoś wsypie?
- Jeśli ktoś wsypie - Z'eel splunął na ziemię - to zawiśniemy na drzewach tak, jak inni, którzy zaleźli za skórę Halenowi.
- Rozumiem - powiedział Mael Verre i wyciągnął dłoń w stronę myśliwego. Ten złapał ją w uścisku. - Będziemy w kontakcie, Z'eel. Bądź ostrożny, nie daj się złapać i działaj, ile się da.
Endoriil podszedł do współplemieńca i podali sobie dłonie w sposób odruchowy, chwytając się za prawe przedramiona, zgodnie z plemienną tradycją. Obaj się uśmiechnęli.
- Uważaj na siebie - powiedział rdzawowłosy i odwrócił się, idąc za Maelem.
- Czekaj. - Z'eel zatrzymał go. - Co ja mam wszystkim powiedzieć? Przecież ty żyjesz. Wielu zdążyło cię pogrzebać w bezimiennym grobie, opłakać cię. A ty jesteś i... i chcesz nas wyzwolić. Co ja mam im powiedzieć?
- Na razie nie mów nic. Uważaj na siebie, bracie. I czekaj na sygnał.

______________________________
Spis treści znajdziesz TUTAJ