poniedziałek, 23 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXVIII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS

ODCINEK XXVIII

ZJAZD MOŻNYCH


I

Endoriil spał krótko, bowiem adrenalina zgromadzona w jego organizmie na więcej nie pozwalała. Bitwa była wygrana, ale on doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to zaledwie początek walki. Kadra oficerska nocowała w koszarach altmerskiego garnizonu, podczas gdy większość Korpusu spala pod gołym niebem bądź na skraju lasu. Endoriil i Marek Verre nie chcieli ryzykować wpuszczenia zbyt dużej ilości żołnierzy do miasta, więc postanowiono tylko wprowadzić do Arenthii trzy kompanie, aby zaprowadziły względny porządek w mieście. W tej chwili słońce wzbijało się już coraz wyżej, a powietrze zdominował ukochany przez Endoriila zapach świeżutkiej rosy. Za chwilę kadra oficerska miała wykonać triumfalny wjazd do miasta, gdzie przy Pałacu czekał już Mael Verre. Wciąż jednak było parę spraw, którym dowódca Korpusu chciał poświęcić kilka chwil. Najpierw wstąpił do szpitala polowego, w którym norscy medycy i ich elfi pomocnicy nie zmrużyli oka w ciągu tej niezwykle długiej dla nich nocy.

Woodmerczyk wszedł do największego namiotu, postawionego na wciąż mocno zabłoconym podłożu. Warunki nie sprzyjały operacjom, których wielu merów potrzebowało. W pomieszczeniu dominowały jęki pacjentów. Przy wejściu leżeli najlżej ranni, którym założono zaledwie prowizoryczne opatrunki, zajmując się pilniej tymi, którzy byli o krok od śmierci. Wśród lekko rannych Endoriil spostrzegł białowłosego Sarudalfa, który mocno wyróżnił się na polu bitwy, walcząc jako dowódca plutonu będącego częścią kompanii Neafel.
- Sarudalfie, ciężkie rany? - spytał, spoglądając na zaszyte już rozcięcie na lewym ramieniu mera. Elfia pielęgniarka owijała je właśnie w śnieżnobiały bandaż.
- Ledwie draśnięcie - odrzekł Sarudalf, a jego powieki walczyły z chęcią zapadnięcia w głęboki sen. Był strasznie zmęczony. - Wspieraliśmy Latamejów z lewej strony, zgodnie z twoim rozkazem. Trochę oberwaliśmy, ale... No cóż, to nic w porównaniu z kompaniami Darena. Ten ostrzał łuczników mocno ich zdziesiątkował. Wielu zostało na polu bitwy, wielu jest tutaj.
- Widziałem, jak walczyłeś - odrzekł Endoriil. - A Daren dowodzi całą dywizją Korpusu, chociaż od dawna chciał być z Darelionem przy naszej jeździe. Przychylę się do jego prośby. Neven dostanie awans, przejmie całą dywizję Darena. Co powiesz na przejęcie kompanii po Nevenie, hm?
- Ja... - Sarudalf uniósł zaczerwienione oczy. - Niedawno się do was przyłączyłem, a już powierzasz mi los ponad dwustu swoich merów?
- Walczyłeś dzielnie. Nie mam powodu, żeby wątpić w twoje intencje. Obserwowałem wszystko z jednego z wozów i widzę, że jesteś doświadczonym wojownikiem. Zgadzasz się?
Kilka elfów kasłało na materacach wokoło nich. Pluli krwią. W całym namiocie unosił się nieprzyjemny zapach, a zza kotary, postawionej w jednym rogu, rozległ się przeciągły kobiecy krzyk.
- Przez te wrzaski nie mogę spać... - rzekł Sarudalf po chwili. - Zgadzam się. Gdzie mam się zgłosić?
- Poaltmerskie koszary. Nie wiem jednak czy do mnie. Jeśli by mnie tam nie było, to... Hmm... Neven jest we Frangeldzie, więc wygląda na to, że to Daren przejmuje dowodzenie.
- A gdzie się wybierasz? - Sarudalf był mocno zaskoczony.
- Od razu po ceremonii pod Pałacem wyruszam gdzieś z Markiem. Albo nawet przed ceremonią. Na razie wolał więcej nie mówić.
- Ufasz mu? - spytał białowłosy.
- Gdyby nie on, to wszystko nie byłoby możliwe. Zdrowiej, bo taki żołnierz jak ty przyda się jeszcze nie raz.

Za Endoriilem, zgodnie z jego podejściem do dowodzenia, niemal zawsze chodziło dwóch, trzech gońców. Najbardziej zaufanym z nich był Livan, który zdobył szacunek przywódcy jeszcze na Pograniczu, podczas walki z Renegatami. I tym razem również kroczył za nim niemal krok w krok. Podeszli do kotary, zza której wyjrzał chirurg, Nord, który niemal całe życie spędził w Białej Grani. Pracował przy rannych w wojnie domowej w Skyrim, potem na Pograniczu, a gdy wrócił do swojego miasta i zobaczył, że Bosmerowie potrzebują pomocy, nie wahał się ani chwili.
- Witaj, Bjorn - powiedział elf.
- Ach, Endoriil, witaj, witaj. - Nord chciał podrapać swędzące czoło ręką, ale obie dłonie miał we krwi. Wykorzystał więc swoje przedramię, jedno z niewielu miejsc białego fartucha, które nie było we krwi. Zza pleców czarnowłosego, brodatego Norda dobiegały jęki kobiety. Endoriil zajrzał przez ramię lekarza, który odezwał się: - Amputacja ramienia. Dostała jakimś półtoraręcznym mieczem. Dwuręczny przeciąłby kość, jednoręczny mógłby do kości nie dojść i uratowalibyśmy rękę, ale jej ramię wisiało na ścięgnach. Kość była pogruchotana. Mocno cierpiała. Amputacja była jedynym wyjściem.

Endoriil spojrzał na leżącą na stole kobietę - była młodą elfką o kasztanowych włosach i dość ostrych rysach twarzy. Nie kojarzył jej. Zdał sobie sprawę, że wcześniej znał niemal wszystkich, u których boku walczył. A teraz jego siły rozrosły się do rozmiarów tak dużych, że nie wie nawet, kim jest ta dziewczyna.
- Jestem tu, żeby spytać, czego potrzebujesz. Być może wyjadę na dzień lub dwa i próbuję przed wyjazdem ogarnąć, co się da. Więc jeśli potrzebujesz czegokolwiek, po prostu powiedz to teraz.
Bjorn wytarł czerwone dłonie w niemniej czerwony fartuch. Trudno było powiedzieć, czy efekt nie był odwrotny od zamierzonego. Chirurg zawołał jednego z Bosmerów, którzy od czasów Podgrodzia przyuczali się do zawodu.
- Kaen - powiedział i poczekał aż mer podejdzie. - Jeszcze trochę środków przeciwbólowych dla tej dziewczyny. Następnym pacjentem zajmiesz się sam, bo ja muszę porozmawiać z dowódcą.
Młody elf popatrzył na Endoriila i dopiero teraz go poznał. Skłonił się bardzo nisko i uśmiechnął. Chwilę potem podszedł do torby z lekami i szukał czegoś na uśmierzenie bólu. Bjorn chwycił z ziemi amputowane ramię elfki i poprowadził Endoriila na tył namiotu. Był tu niewielki dół, do którego chirurg wrzucił ramię. Bosmer spojrzał - kilkanaście kończyn już leżało w błocie. Wojna zbierała swoje żniwo.
- Czego potrzebujemy? - powtórzył pytanie Bjorn. - Prościej wymienić, czego nie potrzebujemy. Przede wszystkim musimy mieć jakieś czyste pomieszczenia. Strasznie się boję, że w tym błocie i brudzie w rany będzie się wdawać zakażenie. Skoro miasto jest zdobyte, to musimy wprowadzić rannych do miasta.
- Wydam rozkazy.
- Potrzebujemy jak najwięcej wszelkiego rodzaju leków. W Arenthii na pewno są szpitale, a i Altmerowie na pewno coś zostawili. Do tego przydaliby się jacyś magowie, którzy pomogliby w leczeniu. Ja mam tylko parę rąk, a twoi pobratymcy bardzo pomagają, tak, ale jest nas kilkanaście osób, a rannych mamy setki. Nie każdemu możemy pomóc.
- W porządku - zgodził się Endoriil i przyzwał swojego osobistego gońca, Livana: - Pójdziesz teraz do miasta i znajdziesz odpowiednie pomieszczenia. Szukaj w miejscach, gdzie przebywali Altmerowie. Jestem pewien, że zwolnili mnóstwo bardzo przytulnych budynków. Zabierz ze sobą innego gońca. On ma udać się do szpitali i do świątyni Y'ffre. Tam na pewno jest sporo medykamentów.
- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział entuzjastycznie Livan, choć był mocno przerażony obrazami, które widział w szpitalu polowym.
- Macie się uwinąć jak najszybciej, ruszaj.

Livan pobiegł, ile sił w nogach. Norski chirurg wziął głęboki oddech, zapalił fajkę, którą miał w tylnej kieszeni brudnego fartucha i zorientował się, że ręce zaczęły mu drżeć. Potem wrócił do namiotu przepełnionego smrodem, błotem i śmiercią. Endoriil zaś udał się do niewielkiej wieży strażniczej, wbudowanej w bramę miasta.

*

- Panie kapitanie! - krzyknął żołnierz i stanął na baczność.
- Spocznij. Jak się ma nasz jeniec?
- Po opatrzeniu przez naszą pielęgniarkę leży cały czas na łóżku. Dziewczyna mówiła, że jest mocno osłabiony, ale rana nie zagraża życiu.

Endoriil kiwnął głową, żołnierz otworzył drzwi do wieży. Elf pokonał strome kamienne schody, które prowadziły spiralą w górę, gdzie przetrzymywano jednego z nielicznych jeńców, tego najważniejszego - Lorda Udomiela. W końcu woodmerczyk wszedł do pomieszczenia. Było niewielkie, a Bosmerowie zebrali ze środka wszystko poza łóżkiem, na którym leżał właśnie generał Altmerów. Gdy bitwa była już przegrana, rzucił się na przeważające siły wroga. Udało mu się zabić dwóch jeźdźców Dareliona, ale w końcu został stratowany przez jednego z koni. Teraz nosił prawą rękę na temblaku - miał pogruchotane ramię i jedną ranę ciętą brzucha. Dostrzegł wejście Endoriila i z wysiłkiem przysiadł na krawędzi łóżka. Kaszlnął dwukrotnie i skrzywił się w grymasie bólu. Bał się, że koń pogruchotał mu również wnętrzności, które dawały o sobie znać.
- Gratulacje. - To były pierwsze słowa generała. Endoriil nie zdziwił się, a jeniec znowu odkaszlnął. Krople krwi pojawiły się na spodniach Udomiela. - Pokonałeś mnie. Niewielu może to o sobie powiedzieć.

Endoriil przeszedł przez pomieszczenie i zatrzymał się przy zakratowanym oknie. Patrzył na Arenthię, na wolne już miasto, gdzie w oknach merowie zaczęli wywieszać zielone flagi i sztandary z wizerunkami swojego legendarnego dębu. Wszyscy szykowali się na wjazd triumfalny tych, którym zawdzięczają wypędzenie Altmerów.
- Tylko jednego nie rozumiem - rzekł Udomiel przez spierzchnięte i spragnione wody usta. - Jak udało ci się wybić moją chorągiew. Chyba że wychodzisz z założenia, że magik nie wyjawia swoich sekretów, bo przestają być magią, hm?
- Powiedzmy, że dysponowałem czymś, czego już nigdy zapewne nie będę mógł wykorzystać. Ale na szczęście udało mi się wykorzystać wczoraj. Mój oddział zakradł się nocą do obozu twoich jeźdźców.
- Twój oddział jeźdźców. - Udomiel uśmiechnął się boleśnie i smutno. - Bosmerscy jeźdźcy. Żyję na tym świecie dwieście lat, a prędzej spodziewałbym się, że dosiądziecie stada dzikich Khajiitów, a nie koni.
- Czemu rzuciłeś się na moje wojsko, zamiast się poddać? - spytał Endoriil i podszedł do drzwi, w które mocno zapukał.
- A ty byś się poddał? Musiałem ochronić odwrót Bognara i jego ojca.
- Miałem wrażenie, że nie pałasz do nich sympatią.
- To nie ma żadnego znaczenia - odparł Lord i ponownie odkasłał krwią.
- Jesteś ciężej ranny, niż mi mówili - powiedział Bosmer. W tej chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik. Endoriil zwrócił się do niego: - Poślij po jedzenie i picie dla generała Udomiela. Nie przystoi nam trzymać tak godnego jeńca głodnego i spragnionego. A kiedy tylko Bjorn i jego szpital przeniesie się do koszar, mają przysłać tu medyka, żeby starannie opatrzył Lorda. Czy to jasne?
- Tak jest, panie kapitanie! - krzyknął żołnierz i ruszył z powrotem po schodach.
- Zastanawiałem się, co ze mną zrobicie - powiedział Udomiel po chwili ciszy.
- Przepraszam, nie miałem czasu zająć się tym wcześniej.
- Przepraszasz? - Udomiel zaśmiał się. - Przepraszasz mnie. Masz w tej chwili ważniejsze sprawy, niż jeniec zamknięty w wieży. I lepiej się nimi zajmij, bo to zwycięstwo to dopiero początek.
- Tak, wiem o twojej Armii. Dziewięć tysięcy wyszkolonych żołnierzy, którzy niedługo dowiedzą się, że jesteś naszym jeńcem.
- Zdajesz sobie sprawę, że nie jest to jedyna Armia Dominium w Valenwood? Jest też Armia Południowa, w tej chwili rozproszona, ale to kolejne dziesięć tysięcy wojowników.
- Powiesz mi o nich więcej?
- Nie, nic mnie do tego nie zobowiązuje. Ale ponowię pytanie, co ze mną zrobicie? Nie, żeby mnie to strasznie frasowało, ale lepiej wiedzieć, chyba się zgodzisz.
- Jeszcze nie zadecydowałem.
- Wielu na pewno będzie chciało mojej głowy. Najlepiej ściętej publicznie na placu przez Pałacem Namiestnikowskim.
- To już nie jest Pałac Namiestnikowski - powiedział Endoriil z triumfalnym uśmiechem na ustach. Dodał: - To znowu nasz Pałac, bosmerski, zbudowany przez naszych przodków. Będzie w nim rządził burmistrz i Rada Miasta, prawdziwa, a nie podstawiona. A ściąć cię nie pozwolę.
- Czyli okup? - drążył generał. - Zapewne sporo wam za mnie zapłacą. A pieniędzy na wojnie nigdy za wiele.
- Zobaczymy, generale. Pora na mnie, bo jest mnóstwo spraw, którymi trzeba się zająć.
- Tak, bracie merze. Wojna nigdy się nie zmienia.
Gdy Bosmer opuścił wieżę, Lord Udomiel położył się na łóżku i starał się znieść ból, który bił z klatki piersiowej i ramienia.

*

Spotkanie, które Endoriil odwlekał na sam koniec przed wyruszeniem w drogę, musiało w końcu nastąpić. Marek Verre osiodłał już dwa konie, bo mieli jechać właśnie konno, co nie bardzo odpowiadało Endoriilowi, bo jeźdźcem był słabym, ale Marek nalegał, że sprawę trzeba załatwić szybciej, bo inni czekają. Tożsamość tych innych na razie pozostawił dla siebie, ale gdy Marek był już gotowy, Endoriil zaprosił do niewielkiego namiotu Halena, niegdyś swojego najlepszego przyjaciela.

Z racji intensywności aktualnych wydarzeń dowódca Korpusu Bosmerskiego i radny miasta Arenthii postanowili, że nie będą uczestniczyć w triumfalnym wjeździe do miasta. Pozostawili to Darenowi, Darelionowi i bezpośrednio podlegającym im oddziałom. Po prostu nie mieli czasu. Endoriil nieco żałował i bił się z myślami, ale w końcu Baelian wprowadził do namiotu szefa zunifikowanych klanów - Halena, który ostatecznie opowiedział się po stronie Bosmerów, chociaż powszechnie wiadome było, że ustalił wcześniej z Lordem Udomielem udzielenie pomocy właśnie jemu.
- Witaj, stary druhu - odezwał się Halen.
Mocno się zmienił. Przed czystkami w klanach był wzorem dla Endoriila niemal pod każdym względem. Przede wszystkim wyglądał inaczej - był teraz lekko otyły, policzki zaokrągliły się i delikatnie błyszczały odbijając światło słoneczne, które wdzierało się przez nieszczelne ściany tymczasowego namiotu. Na jego ramionach wisiał długi płaszcz obłożony futrem białego niedźwiedzia, a wysadzany kamieniami szlachetnymi pas błyszczał niemniej niż pucołowate policzki. Halen wyciągnął dłoń z pulchnymi palcami w stronę Endoriila i czekał, aż ten odwzajemni gest i powitają się w stary klanowy sposób.
- Mocno się zmieniłeś... druhu... - odpowiedział, ale nie wyciągnął dłoni.

Halen złączył więc ręce za plecami, ledwo dając radę, i stąpał od prawej do lewej przed siedzącym przy biurku Endoriilem. Widzieli się pierwszy raz od niemal dwóch lat. Kiedy Endoriil walczył o życie - podróżował z karawaną Khajiita Ri'Baadara na północ, a potem próbował połączyć koniec z końcem na podgrodziu pod Białą Granią - Halen w tym samym czasie sprawował rządy w Woodmer i podbitych plemionach Hjoqmer, Annałów i Yvanni, chociaż dwa ostatnie były wybite niemal całkowicie. A po tym, jak wyglądał można było wysnuć wniosek, że dobrze mu się powodziło. Endoriil chciał spotkać się z Z'eelem, jednym z poruczników Halena, którego poznał, gdy był w Arenthii poprzednio. Problem w tym, że nie było teraz czasu, bo sam ruszał gdzieś z Markiem Verre, a dodatkowo nie chciał, by Halen dowiedział się, że potajemnie porozumiał się z jednym z jego podwładnych. Być może Z'eel mógłby rzucić nowe światło na to, co ostatnio działo się w Woodmer i w innych klanach oraz podać wiele innych przydatnych informacji. To jednak musiało poczekać.
- I ty się zmieniłeś - odrzekł Halen. - I ta zmiana chyba mocno ci służy. No proszę. Mały Endoriil, którego uczyłem niemal wszystkiego, został wielkim wodzem.

Skłonił głowę, ale Endoriil mu nie ufał, a jego słów nie traktował poważnie. Halen stracił jego zaufanie, a żeby je odbudować, nie wystarczyło rzucić się na niedobitki Altmerów. W żaden sposób nie rozgrzeszało to poprzednich postępków Halena, tego wszystkiego, co zrobił swoim braciom i siostrom. Endoriil stracił ciotkę i dwoje siostrzeńców podczas czystki w Valen. A przynajmniej był o tym przekonany.
- A teraz - ciągnął Halen - przewodzisz tysiącom Bosmerów i jesteś powodem, dla którego od tygodni Altmerowie gorączkowo słali posłów, wręcz błagając o wsparcie przeciw tobie, przeciw Demonowi Frangeldu. Stałeś się kimś, z kim muszą się liczyć. Cieszę się, przyjacielu.
- Nie nazywaj mnie tak - odrzekł Endoriil gniewnie. - Nasza przyjaźń umarła, kiedy umarli moi bliscy i kiedy zdradziłeś nasz klan.
- Twoja ciotka wciąż żyje i ma się dobrze, a czy zdradziłem, tu się nie zgodzę.
- Moja ciotka żyje?!
- Owszem, żyje i ma się świetnie. Od kiedy musiałeś odejść, opiekuję się nią i dbam, by niczego jej nie brakowało. To wyraz mojego szacunku dla ciebie i tego, co razem przeżyliśmy.
- Jakim cudem przeżyła? A jej chłopcy? - dopytywał Endoriil.
- Niestety - Halen spuścił głowę - ich nie udało się uratować. Tamtego dnia, kiedy Altmerowie wkraczali do Woodmer z mieczami w dłoniach, chciałem trzymać ich przy sobie, całą trójkę. Ale chłopcy gdzieś uciekli. Nie mogłem pozwolić twojej ciotce iść za nimi, bo ona też by zginęła. Moi zwiadowcy znaleźli ich ciała po kilku tygodniach.
- Na Y'ffre... - wyszeptał Endoriil i schował głowę w dłoniach. - Biedne dzieci... Chcę się spotkać z moją ciotką.
- Dobrze, poślę po nią. Powinna tu być za dwa lub trzy dni.
- To się dobrze składa, bo i ja wtedy wrócę - odpowiedział Endoriil i wstał od biurka. Otworzył skrzynię, z której wyciągnął swoją piękną zbroję z wizerunkiem płonącego drzewa na napierśniku i zakładał ją na siebie.
- Wybierasz się gdzieś? - spytał Halen, unosząc brwi.
- Owszem, wybieram się. Powiedz mi, Halenie... To, co stało się w przeszłości, nigdy się nie odstanie. Wspomogłeś nas w bitwie, odwróciłeś się od Altmerów i jestem ci za to wdzięczny, ale muszę wiedzieć, czy jesteś z nami, ty i twoje wojsko. Nasi bracia z Woodmer i cała reszta.
- Zawsze byłem za Valen - powiedział wódz klanów. - Być może tego nie widzisz, ale jest szansa, że w końcu to dostrzeżesz. Stało się sporo okropnych rzeczy, przyznaję. Ale gdyby się nie stały, to nie miałbym dziś dwóch tysięcy wojowników gotowych, żeby walczyć za naszą sprawę.
- Nagle jest to nasza sprawa? - wątpił Endoriil. - Zdradziłeś.
- Zrobiłem to, co uważałem za słuszne - mówił Halen, wyraźnie się unosząc. - Nie było sensu się stawiać. Dogadałem się więc z Altmerami. Jakbym się nie dogadał, to ci dranie z Hjoqmer by się dogadali i całe Woodmer zostałoby wymordowane. Zachowałem najwięcej, ile tylko mogłem. To dzięki mnie klany w ogóle przetrwały czas czystek i odbudowują swoją potęgę.
Endoriil miał mętlik w głowie. Słowa Halena miały sens, ale czy warto było poświęcać tyle żyć i tak naprawdę zmienić to, kim sam był, żeby tylko ocalić resztki klanów? A może chodziło jednak tylko i wyłącznie o władzę, a górnolotne patriotyczne słowa były tylko słowami?
- A dokąd się wybierasz, bracie? - Halen nie dawał za wygraną.
- Szczerze mówiąc sam nie wiem. Ruszam w drogę z Markiem Verre.
- Nie masz pojęcia, gdzie cię zabiera? - oburzył się Halen. - Jak możesz mu ufać, skoro nic ci nie powiedział? Dlaczego?
- Bo on jeszcze nigdy nie zawiódł mojego zaufania - odpowiedział poważnie Endoriil i wyszedł przed namiot.

Chwilę potem dosiadł konia i wraz z Markiem Verre opuszczali Korpus, gdy Darelion szykował swoich jeźdźców do triumfalnego przejazdu przez Arenthię.

II

KARCZMA GDZIEŚ PRZY TRAKCIE Z ARENTHII DO SILVENAAR
W TYM SAMYM CZASIE

W chłodne popołudnie, w otoczonej lasem gospodzie przy trakcie na północ od Silvenaar, dziesiątki elfów zażywały relaksu po ciężkim dniu pracy lub długiej podróży. Lokal był zapchany do granic możliwości. Młode elfki biegały od stołu do stołu, realizując zamówienia, donosząc świeżo upieczoną i odpowiednio przyprawioną dziczyznę, dzbany pełne wina i miodu. Na zapleczu kucharze truchtali jak szaleni, usiłując nadążyć z gotowaniem, smażeniem i doprawianiem. Droga między Arenthią a Silvenaar od kilku dni była zatłoczona jak nigdy wcześniej. Dziesiątki posłańców, żołnierzy, uciekinierów z całym dobytkiem mijały się na szlaku, bojąc się nadchodzącej wojny. W karczmie mieszały się zapachy gotowanej zupy, suszonych grzybów, pieczonego mięsa i rozlanego na stołach i podłodze wina. Do budynku weszła dwójka podróżnych - wielki, barczysty elf z kompletnie łysą głową oraz jego towarzysz, również elf, wzrostu przeciętnego, w ciemno-brązowej szacie z kapturem pokrywającym cieniem twarz. Kilku klientów zwróciło uwagę na wielkoluda, takich elfów nie widywało się często, i zaskoczonym wzrokiem odprowadziło tę dwójkę do malutkiego stolika na uboczu, gdzie siedli, zamówili po kubku wina i wtopili się w tłum. Potem wzrok wszystkich zgromadzonych wrócił do starego Bosmera z drewnianym kosturem, który siedział na taborecie w samym środku sali i popijał wino, wycierając spierzchnięte usta siwą brodą.

- Mów dalej, dziadulku, mów o Endoriilu! - krzyczały dwa małe elfy, dziewczynka i chłopiec, siedząc na ziemi tuż przed starcem. Kilkadziesiąt osób czekało na wznowienie opowieści przez mężczyznę.
- Nie dla uszu dzieci przeznaczone są historie o Endoriilu, demonie z Frangeldu, Płomieniu Bosmerów! - krzyknął dziad, potrząsając kosturem.
- No, opowiadaj, starcze - powiedział jeden ze starszych klientów, rzucając kilka miedzianych monet pod nogi dziada. - Prawda to, co mówią? Że on nie jest zwykły Bosmer? Że siły jakieś nadprzyrodzone posiada?
- Oj, bracia i siostry. - Dziad zagarnął kosturem miedziaki bliżej, pod swoje stopy. - Prawda, ale ja prawdę wam powiem prawdziwszą. Nie wszystko wam mówią Altmerowie, bo oni bojają się Endoriila, jako my bojamy się śmierci. Bo dla nich on śmiercią właśnie jest. 
Wszystkie elfy; imigranci, kupcy, myśliwi, piękne damy, a nawet zapijaczone menty zerkające znad kolejnego kufla z winem, słuchali z niekłamanym zainteresowaniem, tracąc z oczu dwójkę nowych przybyszy i wlepiając wzrok w starca.
- Powiadają - kontynuował gestykulując, upewniwszy się, że wszystkie oczy zwrócone są na niego - że na wilku wielkim i krwiożerczym do walki idzie, a zwierz ten inny jest niż wilki z puszcz naszych. Magiczny, z dalekiej północy, co bezwzględnie słucha się swego pana.
- A prawda to - krzyknął podniecony dzieciak - że oczy Endoriila nienawiścią są napełnione?!
- A, prawda, prawda. Nienawiścią i pragnieniem zemsty. Z każdym wrogiem, który pada od jego magicznego miecza śmierci, oczy jego coraz mocniejszą czerwienią się wypełniają. Krew, niczym łzy, leci mu z oczu podczas bitew, czym przerażenie budzi w Altmerach, co na sam widok jego w porty robią!
- Ja też mało nie zrobiłem - wtrącił jeden z klientów, rolnik. Czkał, nie pozostawiając wątpliwości co do swojego stanu. - Na smoku leciał i wylądował koło mojej chaty ten Endoriil. Spytał się, którędy na Frangeld i tylem go widział. Wyobrażata sobie?

Parę osób zaśmiało się, nie wierząc rolnikowi.
- Nie! Śmiać się nie wolno! - Starzec pomachał trzęsącym się palcem. Przez chwilę milczał i myślał, że w kolejnej karczmie warto dodać do opowieści wspomniany przez rolnika fakt. Nawet, jeśli to nie był fakt. Lud lubi słuchać o smokach, więc parę dodatkowych miedziaków pewnie da się zarobić. W końcu w jego fachu bardziej niż prawda, liczy się przekonanie słuchaczy, że słyszą o wydarzeniach autentycznych. W końcu kontynuował: - Nie wolno się śmiać. Bo powiadają też, że Bosmer ten umowę jaką zawarł z Daedrami bądź bóstwem jakimś i on te moce właśnie od bogów dostał, a kto nabija się z decyzji bogów, ten długo nie pożyje.
- A czy Endoriil jest bogiem? Pokona Altmerów? - spytała jedna z kelnerek, nalewając starcowi więcej wina.
- Jeśli Altmerów pokona - odparł mędrzec - to kimże my jesteśmy, by boskości mu odmawiać? Toć wielkie i potężne Cesarstwo poległo pod żelaznym butem Dominium. Bezsprzecznie tedy winniśmy mu wierność i lojalność. Bo jeśli bogiem jest, a my czcić go nie będziemy, to straszna kara spaść na nas może.
Bogobojnych słuchaczy ogarnął strach. Nie pisnęli już ani słowem.
- W bitwie niezrównany jest. Litość zna, ale Altmerów morduje na miejscu. Gdy tylko miecz swój zaczarowany wyciąga, we wszystkich towarzyszy jego wstępuje żądza mordu. Są zagładą każdej armii, która im się przeciwstawi. Rozprzestrzeniają się niczym pożar! I coraz więcej i więcej Bosmerów garnie się do nich, a płomień powiększa się, rośnie i rośnie, by Altmerów spalić, spopielić, a Valenwood wyzwolić i skąpać we krwi najeźdźców, by wzrosło nowe, niepokonane, zwycięskie! Znane są historie, gdy Bosmerowie bitwy przegrywali, wycinani w pień przez sługi Dominium, ale wtedy nadciągał on. Miecz swój wydobywał i do bitwy się przyłączał, ducha swoich towarzyszy budując i odwracając losy potyczki!
- Czy Endoriil i jego armia są w stanie pokonać Altmerów? - głośno zastanawiał się jeden z kupców, mlaskając między dwoma kęsami udka kurczęcia.
- Nikt ich nie pokona - odrzekł jeden z myśliwych, którzy odpoczywali po kilkudniowym polowaniu. - Cesarstwo poległo próbując. Jakim cudem my, Bosmerowie, mamy sobie poradzić? Siły Endoriila są duże, fakt, ale to zbieranina, a nie żadna armia... Oddziały Altmerów to zaprawieni w bojach zawodowcy. Gdzie tam naszemu pospolitemu ruszeniu do profesjonalnej armii? I to takiej...

W tej chwili zgromadzeni w gospodzie usłyszeli odgłos końskiego galopu, który ustał tuż przed wejściem do budynku. Kilka sekund później skrzypiące, spróchniałe drzwi rozwarły się, a do środka wszedł kolejny elf, posłaniec jednego z klanów, na co wskazywała mała torba ze specjalnym pojemnikiem na listy przewieszona przez ramię. Dyszał ciężko, był brudny i zmęczony. Dwóch miejscowych podprowadziło go do lady, gdzie karczmarz niezwłocznie nalał mu miodu i podsunął półmisek wypełniony niewielką przekąską, króliczym mięsem. Tradycja wiktu i opierunku na szlaku dla posłańców była świętym prawem również w Valenwood.
- Jakie wieści z północy? Jakie wieści?! - przekrzykiwali się klienci, bo nie był to pierwszy goniec, którego widzieli w ostatnich dniach. Kurierzy praktycznie zawsze dysponowali interesującymi wieściami, niektórymi byli nawet skłonni się podzielić. Od chwili wkroczenia powstańczych oddziałów Endoriila w granice Valenwood, dziesiątki posłańców codziennie kursowały między miastami.
Goniec rozpiął pas okalający jego brzuch, wziął jeszcze kilka głębokich wdechów, śmiało wychylił dzban z miodem i pił kilka sekund, za jednym razem opróżniając go. Jego twarz wyrażała zdumienie.
- Merowie! - krzyczał, rozglądając się na wszystkie strony. - Merowie! Arenthia wzięta!
- Jak to?! - krzyczały elfy, jeden przez drugiego, próbując się dopchać do posłańca. Inni łapali się za głowy, jeszcze inni wypijali zawartość swoich kufli do dna i uśmiechali od ucha do ucha. Kilku zaczęło płakać. - Jak to?! Przez kogo?!
- Przez Endoriila!

Bosmerowie zaczęli krzyczeć, trudno powiedzieć czy ze strachu, czy w przypływie nadziei, którą ta wiadomość przywołała. Arenthia była wielkim miastem, największym na północy kraju, a jednocześnie bramą otwierającą drogę na południe Valenwood. Małe elfy, brat i siostra, spojrzały w stronę stolika, przy którym wcześniej siedział wielki, łysy elf i jego towarzysz w brązowej szacie. Już ich tam nie było. Drzwi gospody skrzypiały, zamykając się za nimi.

III

Stary jednopiętrowy dom w środku gęstego lasu był ledwo widoczny w świetle zachodzącego słońca. Riordan - burmistrz położonego ledwie kilkanaście mil na południe stąd Silvenaar - wsłuchiwał się w kojący jego zmysły szum drzew. Jechał konno, a tuż za nim podążał jego syn, Cahan. Obaj byli przystrojeni w cienkie matowe płaszcze, które dominowały wśród szlachetnie urodzonych merów w Silvenaar. Do tego ich głowy zdobiły charakterystyczne czapki z pojedynczym złotym piórem na przedzie, znak przynależności do rodu Konkobarów, który sprawował władzę w mieście od wielu pokoleń. Zatrzymali się przy budynku i uwiązali konie obok innych. Z wnętrza biło aż ciepło ogniska, a światło nieśmiało wyglądało w ich stronę, gdy poprawiali swoje pasy i płaszcze, by w akompaniamencie świerszczy wreszcie skierować się do drzwi wejściowych. W końcu przekroczyli próg.
- Ha! Riordan, stary pryku! - krzyknął Yorath, pan Elden Root i podszedł, by ucałować oba policzki burmistrza Silvenaar.

Yorath był bardzo otyłym, wąsatym elfem, ale jego uśmiech zawsze sprawiał, że Riordan weselał. Ucałował policzki przyjaciela i rozejrzał się po wnętrzu. Przy stole siedzieli już niemal wszyscy, którzy mieli się stawić na tej naradzie. Mael Verre - syn Marka, radnego z Arenthii - odwiedził ich wszystkich w przeciągu kilku tygodni, proponując spotkanie, na którym mieli rozmawiać o wyzwoleniu Valenwood spod jarzma Altmerów. Jedyną reakcją Riordana był wtedy litościwy śmiech, bo jakże to możliwe - obalić rządy Dominium w Valen, kiedy absolutnie nic nie wskazuje na to, że to realne. Mało tego, kiedy w ogóle nie ma żadnej siły, która byłaby w stanie cokolwiek wskórać. Jednak jeden z kupców na szlaku powiedział Cahanowi nowinę wręcz niebywałą. Riordan spytał więc przyjaciela:
- Yorath, czy to prawda?
- Bracie kochany! Prawda to! - krzyknął pan Elden Root i podkręcił swój wąs. - Arenthia zdobyta siłami niejakiego Endoriila!
- Demona Frangeldu - dopowiedziała Aife, która rządziła w Southpoint.

Wszyscy spoważnieli, spoglądając na starszą kobietę w szalu z futra gronostaja. Ubrana była elegancko i w żadnej mierze skromnie. Diamenty lśniły na obu jej nadgarstkach i brzęczały, zderzając się, gdy wykonała najdrobniejszy nawet gest. Każdy z obecnych tu Bosmerów zachował całość lub część swojej władzy, mimo że Altmerowie nie lubili się nią dzielić. Dokonali tego na różne sposoby. Yorath oddał faktyczną władzę w Elden Root, zadowalając się pozostawieniem mu tytułów honorowych, ale też zachowując pewne zakulisowe wpływy. Adair - burmistrz Haven, który siedział już przy stole i w ciszy obserwował innych - prowadził polityczną grę z przedstawicielami najeźdźcy, a że był w tym dobry, to wciąż trzymał się na powierzchni, chociaż wielu jego sojuszników już dawno poszło na dno. Był ubrany w bardzo prostą czarną szatę ze srebrnymi guzikami i białym kołnierzem. Patrzył teraz na Aife, u boku której siedziała jej córka Aranna, na którą z kolei spoglądał Cahan, lekko się rumieniąc.

- Witajcie, szanowni merowie - powiedział Riordan ceremonialnie i usiadł na wolnym miejscu. Jego syn ściągnął płaszcz ojca i powiesił na ramieniu krzesła. To samo zrobił potem ze swoim. Riordan mówił dalej: - Jeśli dobrze widzę, to brakuje nam jeszcze organizatora tego spotkania, prawda? Gdzie jest Marek Verre?
- Zdobywał Arenthię, nasz stary Mareczek - powiedział radośnie Yorath, dolewając sobie wina. Riordan zauważył, że otyły Bosmer zdążył już sporo wypić.
- Marek zdobywał Arenthię? - wątpiła Aife. - Szczerze wątpię, aby miał osobiście chwycić miecz.
- Z tego, co mi wiadomo - dodał burmistrz Adair - to akurat pan Verre ostatnio dużo ćwiczył walkę mieczem. Pisał mi to w listach. A co do pytania pana Riordana, cóż, pan burmistrz Verre powinien zjawić się tu lada chwila, zapewne razem z rzeczonym Endoriilem, Demonem Frangeldu.
Kilkoro zgromadzonych wzdrygnęło się na tę nazwę. Byli merami światłymi, szanowanymi i  wykształconymi, ale takie opowieści jak ta o Demonie wciąż potrafiły zmrozić im krew w żyłach.
- Ach, jaki tam on demon - rozładował atmosferę Yorath. Posadził na krześle Cahana, gdy ten uporał się z płaszczami, i nalał wina jemu i jego ojcu. - Pijcie, pijcie, bo czas się dłuży o suchym pysku.

Przez chwilę w domu w środku gęstego lasu panował spory gwar. Możni wymieniali się opiniami na temat tego, co ostatnio się u nich zmieniło, o nastawieniu Altmerów i o tym, co może zmienić się po zdobyciu Arenthii. O tym, co zmienić się powinno, a co lepiej pozostawić takim, jakie jest. Nikt nie spostrzegł, że podczas rozmów dwójka młodych - Aranna i Cahan - opuściła pomieszczenie.
- No dobrze - rzekł w końcu Riordan, poprawiając złote pióro na swojej czapce. - Wszyscy chyba spodziewają się, czego ma dotyczyć to spotkanie. Chociaż Marek nie poinformował nas o tym wcześniej, to po ostatnich wydarzeniach sami możemy się domyślić.
- To oczywiste - przytaknęła Aife. - On chce, żebyśmy przyłączyli się do wojny, którą sam zaczął.
- No i może najwyższa pora! - krzyknął Yorath i wytarł dłonią wilgotne od wina wąsy. - Ile czasu możemy pozwalać tym Altmerom się panoszyć po naszej ziemi? No?!
- Każdy ze zgromadzonych tu szanownych merów - mówił Adair - miał pewne plany odnośnie walki.
- Plany to można mieć, kochasiu - prychnął Yorath - ale wprowadzać je w czyn mało kto umie. To jaja trzeba mieć! - krzyknął i spojrzał przepraszająco na Aife, która uniosła brwi z niesmakiem. - No bo planują to niektórzy już dwa lata, a nawet więcej może. I nic a nic z tego nie wynikło. Marek zadziałał, bo nasz lud cierpi i ja go wspieram z całego serca i jak przyjdzie tu i wejdzie przez, o, te tu drzwi, to ja go pierwszy przywitam i ucałuję serdecznie!

Riordan przytaknął z uśmiechem, bo i on miał dość Altmerów w Silvenaar. Tuż pod jego miastem obozowała cała Armia Północna Dominium i to na nim spoczywał obowiązek zagwarantowania im zaopatrzenia, a odbijało się to mocno na finansach miasta. Brakowało jedzenia, bo od czasu czystek w klanach ilość myśliwych sprzedających miastu dziczyznę drastycznie spadła. Nie miał żadnych szans postawienia się, bo dziewięć tysięcy wrogich elfów stacjonowało u jego bram. Gdyby się zbuntował, mógłby stracić wszystko, o utrzymanie czego tak mocno walczył.
- Czy ktoś z was wie - spytała Aife, poprawiając szal - jakie plany ma Marek?
- No Altmerów zbić i wypędzić - odrzekł Yorath.
- Ale co potem? Nie sądzicie, że skoro do tej pory każdy kombinował na swoją rękę i nic z tego nie wychodziło, to teraz Marek wejdzie tu w glorii zwycięzcy i zażąda dla siebie przywilejów?
Riordan zastanowił się. Znał Marka Verre od lat i uważał go za dobrego mera i wcale nie gorszego zarządcę, który troszczył się o tych, którymi rozporządzał. Aife z kolei zawsze była podejrzliwa, ale też przebiegła i logicznie myśląca. Stąd też całe zebrane grono doskonale wiedziało, że jej rad warto wysłuchać.
- Marek rzucił patykiem w lwa - ciągnęła rządząca w Southpoint kobieta - i ten lew potrząśnie grzywą, ziewnie i w końcu wstanie, żeby sprawdzić, kto go drażni. Ten lew śpi spokojnie u twoich bram, Riordan, to cała Armia Północna Dominium. Jej mała część została rozbita przez Marka i jego sojusznika, ale lew wstanie, przeciągnie się i ruszy w tamtą stronę. Marek nie poradzi sobie bez naszej pomocy. A tak się składa, że w trójkącie między moim Southpoint a Haven i yorathowym Elden Root leży sobie drugi lew, Armia Południowa. Ja, nawet gdybym chciała, zaryzykować nie mogę, bo ledwie kilka dni potem miałabym u bram całą armię.
- Yorathowym, ha - zachwycił się nowym słowem Yorath. - Yorathowe dziedzictwo! Ale ładnie brzmi. No, ale tak, Aife ma sporo racji, mi też byłoby trudno wesprzeć Marka.
- Poczekajmy, co powie nam pan Marek - dodał Adair.

*

Rżenie koni dobiegło bosmerskich możnych sprzed budynku. Chwilę potem drzwi otworzyły się, a stanął w nich dobrze wszystkim znany Marek Verre - były burmistrz Arenthii. Riordan nie mógł się nadziwić, że to właśnie Marek sprawił, że zaczęła się wojna, bo nie miał wątpliwości, że nie jest to mały bunt, których i wcześniej było sporo. Wszystkie skończyły się źle, a niektóre wręcz tragicznie. Zdziwienie Riordana bazowało na tym, że Marek miał zdecydowanie najsłabszą pozycję ze wszystkich, którzy zgromadzili się tego popołudnia w tej opuszczonej chatce - był zaledwie radnym. Jego determinacja sprawiła jednak, że to on wszystko zaczął. Jego determinacja i elf, który wszedł tuż za nim. Endoriil - Demon Frangeldu. Miał na sobie przepiękną zbroję, pozbawioną zbędnych zdobień, ale bardzo praktyczną, z robiącym wrażenie wzorem na piersi - płonącym dębem.
- Witam was, szanowni merowie. - Marek Verre skłonił się. - Oto Endoriil, dowódca Korpusu Bosmerskiego i mój serdeczny przyjaciel.

Rdzawowłosy elf stanął w świetle świec, a Riordan mocno się zdziwił temu, że... się nie dziwi. Ten cały Demon, którego Altmerowie się boją, a niektórzy Bosmerowie czczą, wygląda jak najzwyklejszy elf. Stał teraz przed nimi i lekko skłonił głowę. Miał przy pasie przedziwną pochwę na miecz, którego rękojeść lekko wychylała się spod podróżnego płaszcza. Yorath wstał z wysiłkiem i, lekko się zataczając, spełnił swoją wcześniejszą zapowiedź i ucałował Marka w oba policzki. Riordan zaśmiał się i poprosił obu nowych uczestników rozmów o zajęcie miejsc.
- A więc jeszcze go nie ma - powiedział Marek Verre, przyglądając się wszystkim zgromadzonym.
- Co? - spytała Aife. - To znaczy kogo nie ma? Przecież jesteśmy wszyscy.
- Jeszcze nie wszyscy - powiedział Marek i uśmiechnął się. Wstał i uniósł napełniony przez Yoratha kubek. - Czekając na ostatniego gościa naszego grona, chciałbym wznieść toast za to spotkanie. Miesiącami pracowałem na to, żeby stało się ono możliwe i żeby było czymś więcej, niż wspólną popijawą i rozmowami o tym, jak to nam strasznie źle. Wypijmy za Valenwood!
"Za Valenwood" - zakrzyknęli wszyscy i wypili toast, a Yorath ponownie wstał i ze łzami w oczach podszedł do siedzącego obok Endoriila, chwycił go za ramiona i mówił:
- A więc to ty, bracie kochany, klanowcu mój drogi, tyś jest sprawcą tego, co nas tu sprowadziło. Bo ja ci powiem, żeśmy do końca nie wiedzieli, czemu nas tu Mareczek sprowadza, ale jak tylko wieść nas dobiegła, że Arenthia wzięta, tośmy od razu wymiarkowali, co tu się dziać będzie!
- Daj mu spokój, Yorath - mówił Marek uśmiechnąwszy się. - Arenthia jest nasza, tak. W tej chwili nasi podwładni, moi i Endoriila, organizują wszystko tak, byśmy byli gotowi na przyjęcie Armii Północnej.
- A więc jednak pomyślałeś o konsekwencjach? - powiedziała Aife, nie starając się nawet ukryć uszczypliwości. - Jak chcesz pobić dziesięć tysięcy?
- Dziewięć - dodał Endoriil, odzywając się pierwszy raz, od kiedy siadł przy stole.
- Słucham? - Aife uniosła brwi i skrzywiła się.
- Już tylko dziewięć. Jak zapewne wiecie, jestem klanowcem i takie narady są mi raczej obce, więc zamiast się przedstawiać, powiem po prostu, na czym sprawy stoją.
Marek odchylił się na swoim krześle i patrzył na reakcje reszty zgromadzonych. Endoriil coraz bardziej mu imponował. Podczas bitwy pokazał swoje zdolności przywódcze, a teraz widać było, że wielka polityka i ważne narady nie tylko go nie peszą, ale wręcz mobilizują do działania.
- W tej chwili - kontynuował Endoriil - mamy około czterech i pół tysiąca merów pod bronią. Jeśli dogadamy się z przewodzącym okolicznym klanom Halenem, będziemy mieli już sześć i pół tysięcy.
- Halenem? - Adair zdziwił się. Nie on jeden. - Endoriil, z całym szacunkiem, ale Halen jest tym, przez którego Arenthia upadła. Gdyby w czasie czystek klany zjednoczyły się w walce z Altmerami, to być może do dziś Arenthia i jej okolice byłyby jedynym w miarę samodzielnym państewkiem w Valen. Zamiast tego Halen wbił nóż w plecy wszystkim rodakom.
- Marku? - spytał Endoriil. - Czy to prawda? Zdrada to wiem, że prawda, ale była szansa na samodzielną Arenthię? Wolną?
- Adair przesadza. - Marek machnął ręką. - Klany od kilku stuleci są podzielone i zdajesz sobie chyba sprawę, i to najlepiej z nas wszystkich, że Woodmer i Hjoqmer przed czystkami nie dogadałyby się w sprawie stawienia oporu Altmerom. Pewnie nie dogadałyby się nawet w kwestii tego, czy niebo jest błękitne czy może jasno niebieskie...
- Ale kwestia Halena... - Adair drążył temat.
- Tak, jest drażliwa - odrzekł pewnie Endoriil, ufając zdaniu towarzysza. - Dla mnie szczególnie, bo pochodzę z tego samego klanu, co on, ale Halen dysponuje dwoma tysiącami dobrych i bitnych elfów, za których większość mogę poręczyć. Jesteśmy tu po to, żeby dowiedzieć się, jak wy wspomożecie naszą sprawę. Bo skoro tu jesteście, to chyba znaczy, że chcecie pomóc.
- Tak, chęci są, ale środki niewystarczające - odpowiedziała Aife. - Marku, zdradź nam swój plan, w całości i bez tajemnic, a wtedy będziemy mogli zadeklarować, czy i jak pomożemy.

Słuch zgromadzonych ponownie przyciągnął dźwięk końskich kopyt i rżenia, dobiegający sprzed wejścia. Marek wstał i zaczął mówić, podczas gdy jeźdźcy na zewnątrz szykowali się do wejścia:
- Piękna Aife, szanowni bracia, mój plan za moment pojawi się w tych drzwiach. Do tej pory trzymałem wszystko w tajemnicy, bo sam nie mogłem uwierzyć w to, że jest taka opcja. Doskonale wiecie, że od czasu wkroczenia Altmerów na nasz teren jesteśmy bardziej zlepkiem klanów i miast, luźno powiązanych ze sobą. Naszym problemem nie jest rozdrobnienie samo w sobie, a raczej brak czegoś, co mogłoby nas zjednoczyć, nas wszystkich, we wspólnym dążeniu do celu. Z radością mówię wam, że po bardzo długich poszukiwaniach, które prowadziłem z synem, udało mi się znaleźć to coś. Tego kogoś.

Zamilkł na moment, a Riordan przyznał w duszy, że Marek ma całkiem niezłe zdolności krasomówcze, bo przez ciało przeszedł mu lekki dreszcz. Drzwi otworzyły się, a do środka weszła wielka postać w płaszczu z kapturem. Tuż za nim wszedł niewysoki elf, który przy tym gigancie wydawał się ledwie dzieckiem. Wielki drab zdjął kaptur, a jego spokojne i stonowane oblicze przyglądało się zgromadzonym. Elf był zupełnie łysy, a Riordan nie kojarzył go, tak jak inni zebrani.
- Oto przyszły król puszczy Valen! - krzyknął Marek Verre, unosząc lewą dłoń i prezentując gościa. - Oto Eplear drugi!
Wszyscy unieśli brwi, Yorath do tego opuścił mocno szczękę, a w sali zapanowała cisza. Riordan spojrzał na Endoriila, ale i on był zdziwiony. Dopiero po chwili niski elf zdjął swój kaptur i wszyscy zorientowali się, że to o nim mowa, a wysoki mięśniak pełni funkcję ochroniarza.
- Król? - Aife na chwilę przestała dbać o swój piękny szal. - Czyś ty oszalał, Verre? Co za niedorzeczność. Król Valenwood?
- Tak - Marek uśmiechnął się niezwykle szeroko - król Valenwood. Dziwicie się, wiem, ale pozwólcie, że pokrótce opowiem o wszystkim.
Riordan wstał i zaprosił Epleara i jego towarzysza do stołu. Obaj usiedli, Yorath nalał im wina, a Marek mógł kontynuować.
- Dziwicie się - powtórzył - i to zrozumiałe. I ja się dziwiłem, kiedy okazało się, że ten chłopak istnieje. To potomek legendarnego króla z dynastii Camoranów, samego Epleara, który tę dynastię zalożył. Nosi też jego imię. Jest jego krewnym, nie w prostej linii, ale czy to gra tu jakąś rolę?
- Panie Verre, o ile mi wiadomo - dorzucił od siebie Adair - to Camoranowie dość szybko skrzyżowali się z Altmerami, a ostatni królowie ich krwi byli już bardziej Wysokimi niż Leśnymi Elfami. Co i tak nie gra tu żadnej roli, bo dynastia wygasła.
- Wszystko racja, poza tym ostatnim. Jak już wspomniałem, chłopak ten nie jest potomkiem Epleara w prostej linii. Sam legendarny Eplear miał przecież rodzinę, a konkretnie siostrę, która z racji pewnych nieporozumień została wygnana z dworu. Następcy Epleara zadbali o to, żeby wymazać ją z pamięci potomnych, co jest dość ciekawe, bo nieliczne źródła twierdzą, że Eplear nigdy nie przestał się z nią kontaktować, poprzez posłańców i listy. Mój syn kopał głębiej, aż znalazł napomknięcia o potomkach siostry Epleara, której potomkiem jest właśnie ten chłopiec.

Wszyscy popatrzyli na niewysokiego i szczupłego blondyna o radosnej twarzy, z której jeszcze nie znikły dziecięce rysy. Chłopak miał zaledwie szesnaście lat.
- Chłopak ma szesnaście lat - kontynuował Marek - i wychował się w zaciszu miejsca, o którym większość z nas nie słyszała. Jego towarzysz nazywa się Allen i składał przysięgę wierności, tak samo jak cała Straż Królewska, bo tak się sami nazywają.
- Straż Królewska powinna strzec króla, którego w Valen nie ma - przerwała Aife - a nie jakiegoś podrostka, któremu ktoś wmówił, że ma szlachetną krew.

Allen trzasnął pięścią w stół tak mocno, że wino wylało się z kilku kubków. Popatrzył w oczy siedzącej po przeciwległej stronie stołu Aife i mruknął coś pod nosem. Coś bardzo, ale to bardzo niemiłego. Po chwili wstał i adresował swoje słowa do wszystkich, ale oczy miał wlepione w Aife, która poczuła się bardzo nieswojo.
- Eplear jest jedynym dziedzicem rodu Camoranów - mówił głosem bardzo niskim. - Mój ojciec i jego dziad przed nim, i jego dziad jeszcze wcześniej chronili potomków Epleara, jedynych, którzy przetrwali do dziś. I dziś właśnie opieka nad jedynym w tej chwili Camoranem jest moją odpowiedzialnością tak, jak odpowiedzialność za jego dzieci będzie spoczywać na moim synu. Marek Verre znalazł nas i postanowiliśmy, że dość już z siedzeniem w izolacji. Nadszedł czas walki o królestwo Valenwood.
- Jak wszyscy doskonale wiecie - podjął po chwili Marek - król Eplear założył Dynastię Camoran, a data jej założenia została uznana za najwcześniejszą datę w historii Tamriel, rok zerowy pierwszej ery. Mamy tu potomka legendarnego Epleara. Lud za nami pójdzie, jestem tego pewien. Pytanie brzmi, czy pójdziecie i wy?
Cisza trwała bardzo krótko, bo Yorath energicznie wstał z krzesła i podszedł, by wycałować policzki chłopakowi, który miał zostać królem Eplearem drugim. Allen jednak zatrzymał otyłego Bosmera niezwykle silnym ramieniem i delikatnie go odepchnął.
- Och - powiedział Yorath, spoglądając w górę, w oczy o dwie głowy wyższego giganta. Roześmiał się głośno. - Ha, ha! A niech mnie robale zjedzą, jeśli w takiej dla historii naszej rasy ważnej chwili, miałbym nie wesprzeć takiej inicjatywy! Jestem z wami!
Endoriil i Marek uśmiechnęli się. Riordan myślał, co ma powiedzieć. Już świtało mu w głowie to, że Armia Północna lada dzień ruszy sprzed jego bram, by stawić czoło Endoriilowi. Wtedy mógłby powołać swoich wojowników i ruszyć na Altmerów od tyłu. To mogłoby się udać, jeśli lud naprawdę dałby się ponieść fali entuzjamzu, który wyniknie po koronacji, bo Riordan był pewien, że koronacja musi nastąpić lada dzień. To sprawi, że ich siły nie powiększą się delikatnie, a wręcz pomnożą. Riordan patrzył na innych.
- Ja pomóc nie mogę - rzekł Adair i poprawił swój biały kołnierz. - Miasto, które mam pod swoją opieką, jest w tej chwili w zasięgu Armii Południowej, a do tego granica z Elsweyr jest bardzo blisko. Zmiażdżyliby mnie, i Aife też.
- Tak - przytaknęła kobieta. - Jesteśmy oddzieleni od reszty tysiącami Altmerów i nie mielibyśmy dokąd uciekać, jeśli zwróciliby się w naszą stronę. Chyba że w morze. Tak, potopiliby nas w morzu.

Adair i Aife są na nie i zapewne mówią to szczerze - wsparcie z ich strony jest nierealne, nie w obecnej sytuacji. Yorath z Elden Root już wyraził chęć poparcia, chociaż ryzykował wszystkim, co posiadał. Najbliżej wszystkiego był właśnie Riordan, przecież jego miasto było raptem kilkanaście mil stąd. Spojrzał na swojego syna, który wrócił już ze schadzki z córką Aife, i zastanawiał się, co zrobić. Zawsze chciał przekazać synowi władzę na łożu śmierci, a zaczynał się czas wojenny, w którym pewna jest tylko śmierć. Decyzja, którą podejmie, miała wpłynąć nie tylko na niego, ale też na Cahana i jego przyszłe dzieci. Rozmyślał tak długo, aż wytrącił go z tego stanu głos Marka Verre.
- Riordan? - powiedział z nadzieją w głosie. - Co powiesz?
Riordan ściągnął ze swojej głowy czapkę i pocałował złote piórko, symbol trwałości i ciągłości jego rodu, rodu Konkobarów.
- Jestem z wami - powiedział w końcu i założył czapkę z powrotem. - Kiedy tylko Armia Północna ruszy na was, powołam pod broń wszystkich merów, których tylko znajdę i ruszę z odsieczą do Arenthii.

Endoriil i Marek zacisnęli pięści, młody Eplear uśmiechnął się i patrzył na rdzawowłosego elfa z zaciekawieniem.
- To kiedy koronacja? - spytał Riordan i wychylił kubek z winem.

--------------------------------------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ

niedziela, 22 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXVII


THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XXVII

WOJNA - BITWA O ARENTHIĘ


Poprzedni
- Następny

I

Korpus bosmerski, wraz z całą resztą wędrujących z nimi rodaków, wyruszył na południe zaledwie kilka godzin po wizycie altmerskich posłów w obozie. Endoriil w porozumieniu z Markiem Verre wysłał do Arenthii Livana, jednego z najzwinniejszych i najsprawniejszych fizycznie merów. Miał dotrzeć do rezydencji Marka i poinformować Maela o konieczności natychmiastowego opuszczenia miasta. Najstarszy członek rodu wykorzystał posłańca, by polecić synowi udanie się do plemienia Latamejów, a zarazem poinformowanie ich, że nadszedł czas działania. Jeszcze tego samego dnia cała grupa, włączając w to karawanę złożoną z kilkunastu Khajiitów pod opieką Ri, wkroczyła do Valenwood. Granica była pusta - Altmerowie wycofali się, co Endoriil uznał za taktyczną decyzję Udomiela, zapewne spowodowaną wyciągnięciem wniosków z wizyty w obozie Bosmerów. Do starcia miało więc dojść bezpośrednio przy Arenthii. I tego obawiał się przywódca Bosmerów, gdy rozmawiał z Markiem Verre i Ri'Baadarem.

- Powiedziałbym, że jest to nam na rękę - uspokajał go Verre.
- Na czym opierasz to zdanie?
- Udomiel dostrzegł, że twój oddział nie jest zwykłą zbieraniną wieśniaków uzbrojonych w patyki... - Marek westchnął i oparł się plecami o ściankę wozu, którym cała trójka jechała. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że się domyślił. A to, że pozwolił mi ostrzec rodzinę...
- Na honorowego elfa wygląda generał - dodał Ri, po czym zwrócił się do swego przyjaciela:  - Ale on wiedział to i wcześniej. Sława generała daleko poza tereny Altmerów wykracza. Trudno będzie go pokonać, elfie.
- A jednak spróbujemy. Ale wróćmy do tematu. Marku, na czym opierasz swój spokój?
- Wiesz już - odrzekł Marek - że Latamejowie przybędą mniej więcej wtedy, kiedy my, o ile twój posłaniec naprawdę jest tak szybki, jak wspominałeś. Jest ich około półtora tysiąca, może i dwa. Udomiel raczej się ich nie spodziewa. Do tego mam dla Altmerów inną niespodziankę. Straż miejska jest po naszej stronie, udało mi się ich przekabacić. Kiedy dojdzie do starcia, ruszą na Altmerów od środka. Jest ich około pięciuset.
- Arenthia coraz bliżej - powiedział Endoriil, jakby sam do siebie. - Czyli ilu mniej więcej Altmerów stanie naprzeciw nam?
- Jeśli Udomiel nie naszykował żadnej niespodzianki, to myślę, że coś pod trzy tysiące.
- Podliczając nasze siły, mamy ponad cztery. Zapowiada się nieźle.
- Liczebność nie wszystkim jest - przestrzegał Ri. - Elf pamięta to.
- Pamiętam, przyjacielu, pamiętam. A teraz pora na moją niespodziankę, ale nie dla Altmerów, a dla całej naszej grupy.

Endoriil zeskoczył z wozu i wydał serię rozkazów, by ufortyfikować grupę i zebrać do środka wszystkich dowodzących zarówno oddziałami wojskowymi, jak i medykami, kucharzami, kowalami i innymi ważnymi w grupie profesjami. Wszyscy zaczęli zastanawiać się, o co chodzi. Byli na głównej drodze zaledwie kilka godzin drogi od Arenthii. Dróżka z obu stron ogrodzona była bujnym lasem. Kiedy wszyscy zgromadzili się przy wodzu, ten postanowił wydać rozkaz, którego nikt się nie spodziewał.
- Słuchajcie wszyscy uważnie - krzyczał tak, by każdy mógł go usłyszeć. - Tutaj założymy obóz i przenocujemy, a o świcie korpus wyruszy, żeby wyswobodzić Arenthię, jednocześnie zaczynając naszą walkę o odzyskanie ojczyzny. O odzyskanie naszej puszczy.

W kilkutysięcznej grupie nie było tylko Dareliona i jego jazdy, którzy mieli rozkaz trzymania się kilka mil za nimi. Tutaj właśnie Endoriil chciał poczekać na nich i ostatecznie zadecydować o sposobie podejścia pod miasto. Wszyscy skupili teraz wzrok na swoim przywódcy i słuchali.
- Czar, który pozwalał nam wędrować nocą, wciąż działa, lecz skończy się dziś lub jutro. Wykorzystamy więc to, co z niego zostało. Wszyscy, którzy do tej pory nie otrzymali przydziałów wojskowych pod osłoną nocy wyruszą na wschód, w głąb lasu, zabierając ze sobą większość zapasów. Przygotujcie się na ciężką drogę, bo tylko taka na was czeka.
Wśród Bosmerów nagle wybuchły intensywne rozmowy i pytania zadawane w stronę Endoriila. Gdzie oni mieliby wędrować? I dlaczego?
- Jak daleko na wschód? - spytała jedna z kobiet, przytulając mocno swojego synka, zaledwie niemowlę.
- Zaufajcie mi - apelował Endoriil. - Jeszcze nigdy was o to nie prosiłem, ale zaufajcie mi teraz i nie dajcie się pokonać strachowi. Dziś w nocy Neven poprowadzi was do Frangeldu.
Elfy zaczęły przekrzykiwać się, nie dowierzając usłyszanym przed chwilą słowom. Większość z nich pochodziła z tych okolic, więc doskonale znali mity dotyczące tego mrocznego lasu, a zdarzali się nawet tacy, którym Frangeld zabrał krewnych. Wybuchł istny harmider, który dowódcy oddziałów, cieszący się dużym szacunkiem, starali się uspokoić, ale ze słabym skutkiem.
- Jakże to? Jakże to? - donośny jak nigdy głos Granosa przebił się w końcu przez tłum, a siwy elf podszedł do Endoriila. - Wysyłasz tych biednych merów na śmierć? Powierzyli ci życie swoje i bliskich, a ty oddajesz ich na pastwę tego strasznego lasu? Faktycznie musisz być demonem!
Krzyknął, a niewielka grupa powtarzała jego słowa. Oficerowie próbowali uspokajać tłum, ale Endoriil wskoczył w końcu na wóz i sam podniósł głos:
- Demon Frangeldu! - wykrzyczał. - Tak mnie nazywają w okolicy! A wiecie dlaczego?

Poczekał, aż jego rodacy uspokoją się. Widział w wielu twarzach naturalny strach, ale jedną rzecz wiedział na pewno. Zabranie ich ze sobą byłoby decyzją pozbawioną sensu, a może nawet tragiczną w skutkach. W razie porażki korpusu ich rodziny zostałyby zmasakrowane przez Altmerów, a wszystkie ich dobra po prostu przejęte. Musiał planować do przodu, więc jeszcze przed wkroczeniem na teren Cesarstwa obmyślił plan.
- Nie zginąłem tam i gwarantuję wam, że kto ma czyste serce i wspiera naszą sprawę, ten nie musi się bać. W głębi Frangeldu znalazłem plemię Latamejów. Żyli tam, funkcjonowali, a teraz całe Valenwood patrzy na nich jak na bohaterów. A kto powie, że wy jesteście mniejszymi bohaterami niż oni, ten będzie miał ze mną do czynienia!
Duże grupy Bosmerów pokrzykiwały, ciesząc się z tego komplementu, ale większość wciąż nie była przekonana.
- Neven otrzymał ode mnie instrukcje. Wasza podróż potrwa kilka dni. Jest tam osada, którą zajmowali Latamejowie. Być może zostawili tam jakąś straż i pomogą wam ujarzmić ten teren. Zaufajcie mi. Wszystko będzie dobrze. Tam będziecie bezpieczniejsi niż gdziekolwiek indziej.
- Ale przecież tam są złe duchy! - krzyknął jeden ze starszych, bogobojnych Bosmerów.

Endoriil przyklęknął i chwycił pakunek, owinięty w jelenią skórę ściśniętą rzemieniem. Rozwiązał go i wyciągnął swój miecz w lodowej pochwie. Chwycił rękojeść i wydobył Ostrze Zemsty, prezentując je całej grupie. Wszyscy byli zdumieni. Do tej pory tylko słyszeli o magicznej broni, którą Endoriil przyniósł z Frangeldu. Podczas potyczki z Altmerami w Cesarstwie miecz zobaczyło tylko dwustu żołnierzy korpusu. Teraz widzieli wszyscy. Broń płonęła, a oczy Endoriila jakby zmieniały kolor. Po krótkiej chwili ponownie umieścił miecz w pochwie i odłożył go tuż obok swojej zbroi, której do tej pory nie widział jeszcze nikt, poza jej autorem i Markiem Verre, który stał teraz tuż obok wozu i cieszył się, że ścieżki jego i Endoriila skrzyżowały się. Tłum milczał, Granos również.

- Duchy, złe czy dobre, nie wnikam, ale to one podarowały mi tę broń, dzięki której Altmerowie już jutro poznają, czym jest gniew, gniew tysięcy Bosmerskich serc. Nasze ostrza posmakują ich krwi!
- Tak! - krzyknęli żołnierze korpusu. - Tak jest!
Endoriil znów uciszał tłum i kończył przemowę:
- Kiedy już, jeśli Y'ffre pozwoli, zdobędziemy Arenthię, błyskawicznie poślemy do was gońca z informacjami. Wtedy planuję dać wam wybór. Chcę mieć tam bazę, do której w razie niepowodzeń nasze oddziały mogłyby się wycofywać. Altmerowie nie pójdą tam za nami. Będziecie tam bezpieczni, ale jeśli ktoś będzie chciał dołączyć do nas w Arenthii, też dostanie na to zgodę. Mam jednak nadzieję, że wielu z was zostanie i zbuduje tam solidne fundamenty przyszłej osady. Wyboru dokonacie za kilka dni, jeśli Y'ffre da nam zwycięstwo.
- A jeśli nie da? - spytał Granos, unosząc wysoko głowę i przyciągając wzrok wszystkich zgromadzonych.
Endoriil milczał chwilę, patrząc głęboko w oczy starego elfa. Podszedł i przystawił gniewną twarz niesamowicie blisko brodatego oblicza Granosa, który mimowolnie cofnął się o krok, potykając się o jeden z wystających z ziemi korzeni.
- To weźmiemy je sobie sami - odpowiedział przez zaciśnięte zęby.

II

PAŁAC NAMIESTNIKOWSKI, ARENTHIA
W TYM SAMYM CZASIE

Ruch w Pałacu był największy od czasów, gdy Lionel objął władzę nad regionem. On sam niewiele miał jednak wspólnego z wydarzeniami. Niemal pełną władzę nad miastem przejął Lord Udomiel, który od razu po powrocie zabrał się do pracy. Miał kilku zaufanych dowódców, którym powierzył przygotowanie wszystkich dostępnych sił. Dwie kompanie i chorągiew jazdy - to była podstawa jego sił, ale razem było ich zaledwie siedmiuset. Do tego dochodził garnizon w liczbie półtora tysiąca, ale składał się głównie z rekrutów, z których większość miała za sobą zaledwie podstawowe szkolenie. Generał cieszył się w duszy, że od czasu czystek w klanach przeprowadzano nieczęste, ale jednak regularne treningi grup tych rekrutów pod okiem doświadczonych kolegów. Zafransowana mina Udomiela świadczyła jednak o tym, że nie wszystko idzie po jego myśli. Siedział w tej chwili przy biurku namiestnikowskim, które Lionel udostępnił mu bez szemrania. Bywał niemiły, uszczypliwy i czasem nie okazywał szacunku Udomielowi, ale kiedy tysiące uzbrojonych Bosmerów szły na jego miasto... No cóż, miał świadomość, że jeśli ktoś ma obronić Arenthię, to będzie to właśnie doświadczony generał. Namiestnik siedział więc w kącie pokoju i przeglądał papiery, które Udomiel zdążył już przestudiować. Tuż obok biurka stał Bognar.

- Czemu nie powiedziałeś mi o śmierci Kalatara? - spytał Udomiel znad kawałka papieru, patrząc gniewnie w stronę namiestnika.
- Kogo? - odpowiedział Lionel, nie mając pojęcia, o kogo chodzi.
- Poseł, który dostarczył twoje ultimatum Ulfrikowi, a którego osobiście ci poleciłem, na twoją prośbę.
- Ach... Śledztwo w sprawie jego śmierci już rusza. Z Wysp Summerset ruszyła już grupa biegłych, którzy ustalą, co tam się właściwie wydarzyło i czy król Ulfrik ma z tym coś wspólnego. To miałoby bardzo poważne konsekwencje dla niego i dla całego Skyrim.

Udomiel nie słuchał Lionela. Pogniótł kartkę i rzucił na ziemię. Stracił jednego z najbliższych i najbardziej zaufanych współpracowników, wspaniałego gońca. Do tego serdeczny przyjaciel generała stał teraz po drugiej stronie barykady w wojnie, która pukała do bram miasta. A sama Arenthia stała się gorętsza niż kiedykolwiek wcześniej. Udomiel przeglądał raporty, które mówiły, że zamaskowane grupy młodych Bosmerów przeprowadzają różne akcje wewnątrz murów miejskich. Straż miejska była zadziwiająco opieszała w sprawie tych przestępstw. To tylko utwierdziło Lorda w przekonaniu, że nie można na nich liczyć, a kto wie, być może w końcu Straż obróci się przeciw Altmerom, kiedy Endoriil będzie u bram.

- Czy są wieści o posłańcu, którego wysłałem do mojej Armii? - spytał Bognara.
- Nie, panie. Nie ma żadnych wieści.
- Nieźle... - Udomiel oparł się wygodnie na krześle i zaczął łączyć fakty. - Zwiadowcy donosili, że ostatnio coraz częściej w okolicy pojawiają się Latamejowie. Wcześniej nie podchodzili pod mury.
- Ci barbarzyńcy? - spytał Lionel, unosząc głowę znad notatek. - Ale mamy pecha.
- To nie jest pech - skorygował go Udomiel i zwrócił twarz w kierunku mapy Valenwood wiszącej na ścianie. - To wygląda na skoordynowaną akcję. Endoriil idzie od północy, a my wysyłamy gońców do mojej Armii. Ale Latamejowie idą od południowego zachodu. Musieli przechwycić naszego gońca.
- Więc twoja Armia nie dotrze? - głos Lionela zadrżał.
- Prosiłem cię, żebyś posłał po nich szybciej.
- Tak, ale do zlikwidowania Latamejów miała ci wystarczyć siła korpusu.
- To już dawno nieprawda - zaprzeczył Udomiel. - Latamejowie urośli w siłę, a poza tym siła korpusu to zupełnie co innego niż korpus. Liczebnie się zgadza, ale w twoim korpusie ponad połowa żołnierzy to żółtodzioby. Ale co się stało, to się nie odstanie. Wygląda na to, że jesteśmy odcięci, a Armia Północna nawet nie wie, że coś nam grozi.
- W takim razie musimy uciekać! Nie mamy szans! - krzyknął Lionel, wstając i niemal zaczynając się pakować. Ale spokój Udomiela dziwił go. Spytał więc: - Prawda?
- Jest jedna rzecz, której się nie spodziewają - odrzekł Lord. - I o której nie wiedzą.
Bognar i Lionel spojrzeli na siebie, lecz żaden z nich nie wiedział, o co może chodzić. Lord Udomiel nie czekał na ich pytanie i postanowił wyjawić swój sekret:
- Siły Woodmer i Hjoqmer pod przywództwem Halena czekają w lesie na wschód stąd.
- Czy warto mu ufać? - spytał Lionel.
- Zaproponowałem mu nieco złota z twojego skarbca. Obiecał walczyć z każdym, kto ruszy na Arenthię. Doskonale wiesz, że Halen lubi złoto.

Lionel wiedział doskonale. To właśnie dzięki złotu udało mu się przekonać Halena do zdradzenia klanów. Dodatkowo zdrajca dostał pod swoją pieczę kilka plemion, którymi rządził wedle własnego uznania, a jedynymi warunkami był płacony Lionelowi trybut, złożona przysięga wierności i obietnica wsparcia w razie wojny.
- Tak, złoto. - Lionel zastanawiał się. - Obiecaj mu dwa razy tyle, co obiecałeś!
- Już za późno. Bosmerowie przybędą dziś w nocy. Albo jutro rano, jeśli wolą poczekać.

III

KRONIKA POWSTANIA BOSMERSKIEGO
PRZED BITWĄ

Miesiąc Pierwsze Mrozy, 206. rok.

Złowieszcze chmury zebrały się nad Arenthią w dzień, w którym doszło do pierwszej bitwy podczas Powstania Bosmerskiego. Pokryły one ziemię obfitymi kałużami, zamieniającymi je w błoto. Obie armie stawiły się na miejscu około dwie godziny przed południem, lecz słońce było przysłonięte przez grubą warstwę chmur praktycznie nie przepuszczającą promieni słonecznych. W tych właśnie okolicznościach i przy wzmagającym deszczu, rozpoczynała się Bitwa o Arenthię.

SIŁY ALTMERSKIE

W obliczu fiaska w kwestii ściągnięcia z południa swojej Armii Północnej, która stacjonowała kilkanaście mil od Silvenaar, Lord Udomiel musiał radzić sobie bardzo ograniczonymi środkami.
Ważną decyzją taktyczną było wyjście przed mury, co niektórzy podwładni bardzo mocno odradzali, ale Lord, w obliczu ataków wewnątrz miasta, zdecydował się podjąć wroga na otwartym terenie. Obawiał się, jak się później okazało całkiem słusznie, że przeprowadzane od kilku tygodni ataki w obrębie murów miejskich nie były ani przypadkowe, ani niezorganizowane. Miały na celu głównie obniżenie morale Altmerów. Buntownicy osiągali to na kilka sposobów:

1.) Wysadzanie w powietrze armat, świeżego wynalazku przywiezionego z Wysp Summerset,
2.) Ataków na oficerów dowodzących pododdziałami. Ataki przeprowadzano w różnych miejscach miasta, a kilku oficerów straciło przez to życie. Były to ataki typowo skrytobójcze i sprawiły, że Altmerowie rzadziej opuszczali swoje koszary,
3.) Zniszczenie zapasów eliksirów odnawiających manę, które stosowali altmerscy magowie, nieliczna ich grupa przebywała w Arenthii pod rozkazami Udomiela. Bez tych zapasów przestali stanowić realne zagrożenie dla nacierających Bosmerów.

Głównodowodzący generał posiadał dwie w pełni wyposażone i wyszkolone kompanie weteranów - wytrawnej piechoty. Były to 1sza i 3cia kompania Pierwszego Korpusu Armii Północnej. Innym, ostatnim już doświadczonym oddziałem, była samodzielna chorągiew jazdy, która w warunkach bitwy, grząskiej i mokrej ziemi, miała bardzo ograniczone możliwości. Do tego dochodził garnizon niedoświadczonych żołnierzy w liczbie tysiąca pięciuset. Generał obawiał się, czy złożona z Bosmerów Straż Miejska będzie lojalna i miał słuszność. Strażnicy rozproszyli się po mieście w przededniu bitwy. Mając w mieście zarówno buntowników jak i Straż Miejską i nie posiadając sposobu na ich namierzenie i ukaranie, Lord Udomiel wydał rozkaz o stawieniu czoła siłom Endoriila poza miastem. Zakładał, że zostanie za murami wiązałoby się z nieuniknionym atakiem buntowników, a być może i Strażników Miejskich.

W sumie Lord Udomiel dowodził więc, wliczając niewielkie oddziały pomocnicze, siłą dwóch tysięcy ośmiuset żołnierzy. Dogadał się też z Halenem, wodzem zunifikowanych klanów bosmerskich, który miał go wesprzeć siłą dwóch tysięcy wojowników.

SIŁY BOSMERÓW

Do dziś trudno oszacować dokładną liczbę tych, którzy tego dnia walczyli po stronie bosmerskiej. Ilu członków Straży Miejskiej, ilu buntowników wewnątrz murów - tego określić nie sposób, ponieważ niektórzy Strażnicy skupili się na ochronie swoich rodzin, inni faktycznie walczyli, jeszcze inni natomiast uciekli na południe w obawie przez niechybną karą, której bali się za wszystkie złe uczynki, których dokonali jako strażnicy na służbie Altmerów.

Siły, co do których mamy pewność, były następujące:
Wśród ogólnie pojętych buntowników wewnątrz miasta była grupa trzystu elfów, którzy przygotowywali się do tej chwili już od czasu Spotkania Dwojga, czyli pierwszego spotkania Marka Verre i Endoriila, które miało miejsce dnia Loredas w miesiącu Pierwszy Siew 206. roku. Główne siły Bosmerów operowały oczywiście poza miastem. Ze wsparciem z południowo-zachodnich lasów w liczbie półtora tysiąca przybyli wojownicy i wojowniczki plemienia Latamejów, prowadzeni przez sławną Mannę Czerwoną. Uhonorowali w ten sposób traktat zawarty z Endoriilem i Markiem Verre podczas pobytu tego pierwszego i syna tego drugiego - Maela - na terenie zajmowanym przez to kanibalistyczne plemię.

Trzonem sił Bosmerów była grupa idąca od północy - Korpus Bosmerski Endoriila. W rozdziale poświęconym ich genezie szanowny czytelnik pozna wszelkie okoliczności powstania oddziału i jego wcześniejszą historię. Co do liczebności, doskonale wiemy, że Korpus liczył dwa tysiące piechoty, która w razie potrzeby i dzięki swojemu szkoleniu, a także tradycji bosmeskiej, mogła zmienić się w oddziały łuczników. Była dzięki temu bardzo elastyczna na polu walki i niemal co drugi żołnierz tej jednostki posiadał łuk. Korpus podzielony był na dwie dywizje - Endoriila i Darena, przy czym to Endoriil był tu oficerem dominującym. Obie dywizje podzielone były na pięć kompanii, wśród ich dowódców byli porucznicy: Kras, Bram, Ervin, Adala, Baelian, Neafel, Yvon i Cedric.

Dodatkową jednostką, której istnienie Endoriil starał się zachować w tajemnicy, była chorągiew jazdy, licząca ponad trzystu jeźdźców. Dowodził nimi Darelion, zdegradowany ze stanowiska głównodowodzącego Korpusem, chociaż należy pamiętać, że to on jest wymieniany jako autor głośnego zwycięstwa na Pograniczu w wojnie Skyrim przeciwko Renegatom. Ta bitwa zyskała niesławną nazwę Rzezi Pogranicza.


Fragment z Kronika Powstania Bosmerskiego, Ri'Baadar al'kefir an'Ulmin nasto'Goor.

IV

Deszcz spadał z nieba strumieniami, waląc o kałuże i pluskając naokoło ustawionych już żołnierzy. Gdy krople spadały na metalowe elementy pancerzy Bosmerów, tworzyły charakterystyczny metaliczny dźwięk. Bosmerowie czekali i patrzyli na przeciwnika, który przyjął już formację sugerującą gotowość do boju.
- Gdzie Latamejowie? - krzyknął Endoriil w swojej nowej zbroi, której napierśnik przedstawiał płonący altmerski dąb.
- Idą już! - odkrzyknął ktoś.
- Wygląda dobrze - powiedział przywódca w stronę Darena, Baeliana i Krasa, którzy stali tuż obok niego i czekali na ostateczne rozkazy. - Mamy przewagę liczebną. Ich jazda za dużo nie zdziała w tych warunkach. Chyba że na krotki dystans
Do oficerów podszedł nagle blond włosy człowiek z błyszczącym mieczem.
- Adan? Ty tutaj? - zdziwił się Endoriil. - Przecież jesteś naszym kowalem. I ładnie ci to idzie, co widać po tym mieczu.
- Tak, sam go zrobiłem - uśmiechnął się chłopak, który zabrał się razem z Bosmerami w podróż i walczył teraz o ich sprawę. - Przyjacielu, cokolwiek się stanie, cieszę się, że zgodziłeś się, żebym tu był.
- Odważny jesteś, Adanie - dodał Daren. - Życzę ci szczęścia. Wypije twoje zdrowie jeszcze dziś. W Pałacu w Arenthii!

Oficerowie uśmiechnęli się. Spojrzeli w stronę murów miejskich. Endoriil dostrzegał Udomiela, który siedział nieruchomo w siodle, dosiadając czarnego rumaka. Tym razem generał nie miał na sobie płaszcza, tylko lekki stalowy napierśnik. Dowódca wroga nie wydawał rozkazów, jakby był pewny swojego planu na bitwę. Endoriil co chwilę analizował, że może by przesunąć dwie kompanie z dywizji Darena na drugie skrzydło, bo przecież tam są merowie Baeliana, mniej doświadczeni, bardziej skłonni do paniki. Natłok myśli był wielki. Równo ustawione oddziały stały jednak w sposób zorganizowany i wręcz wzorowy. Darelion dostał poprzedniej nocy rozkazy, o których nie wiedział nikt, poza Endoriilem i samymi jeźdźcami. Nie było ich na polu bitwy. Jeszcze.
- Są! Przyszli! To oni!

Cały Korpus zwrócił oczy w stronę lasu, z którego wyszła szczupła kobieta o mocno wyrzeźbionych mięśniach ud. Szła w skąpej przepasce na biodrach, wyżej nosiła skórzany napierśnik. Wzory, które namalowała na twarzy jakąś czerwoną substancją, być może krwią, rozpływały się w kapiących kroplach deszczu. Uśmiechała się drapieżnie, idąc prosto na Endoriila. Kilka sekund po niej zza linii drzew wyłoniły się setki mężczyzn i kobiet ubranych w podobny sposób, uzbrojonych w prostą broń - topory, siekiery, zdobyczne altmerskie miecze, a nawet potężne młoty. Szli cicho i wolno, nie wyprzedzając swojej przywódczyni. Ustawili się obok najbardziej wysuniętych na prawo kompanii Korpusu, patrząc od strony północnej.

Latamejowie obrośli legendą wśród wszystkich klanów i miast Valenwood. Niezłomni, waleczni, dzielni. Nawet ich kanibalizm i trzymanie się prastarych tradycji miało w sobie coś, co intrygowało i sprawiało, że teraz inni żołnierze uśmiechali się i strach jakby ustępował. Zaraz mieli jednak poczuć dreszcze.
- Manna - powiedział Endoriil i uśmiechnął się. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę na twój widok.
- Witaj, Wilczy Bracie - odpowiedziała, lekko chyląc czerwone czoło. - Dziś spełniasz swoją obietnicę. Dziś posmakujemy krwi. Ty dowodzisz, tak?
- Owszem.
- Gdzie chcesz nas ustawić? - spytała, zadzierając czoło. - Doradzam miejsce w samym środku bitwy. Najgorętsze.

Baelian i Kras patrzyli oszołomieni. Daren odszedł ustawiać swoją dywizję zgodnie z ostatnimi wskazówkami Endoriila, a dwaj pozostali oficerowie obserwowali drobną w gruncie rzeczy dziewczynę, o której do tej pory słyszeli tylko opowieści, nijak nie pasujące do takiej postury. A słyszeli o jedzeniu wciąż bijących serc żywcem wyjętych z żołnierzy altmerskich. Mówiono też o tym, że Manna Czerwona posiada całe skrzynie wypełnione biżuterią zrobioną z kości pokonanych wrogów, a wino pija z czerepów czaszek tych, którym osobiście odebrała życie.
- Perfekcyjnie pasujecie tam, gdzie jesteście. Baelian - zwrócił się do jednego z najlepszych przyjaciół - widzisz, u czyjego boku będziesz walczył?
Baelian wypuścił z nosa powietrze, które przybrało postać obłoku pary wodnej i uśmiechnął się mocno.
- No cóż. Chyba pora zacząć - powiedział Endoriil, spoglądając w niebo, z którego wciąż niemiłosiernie lało.
- Zaczekaj - wstrzymała go Manna. - Latamejowie muszą zrobić coś jeszcze. Może wykorzystaj ten moment na jakąś błyskotliwą przemowę, co?
Endoriil uniósł brwi i przetarł oczy, do których leciały kolejne krople. W oddali dojrzał błysk, a chwilę później usłyszał pierwszy grzmot. Nadchodziła burza. Postanowił posłuchać rady i zacząć przemowę. W tym czasie Manna wróciła do swoich, a cały oddział Latamejów zrobił kilka kroków do przodu, łamiąc linię.
- Bracia i siostry! - krzyczał Endoriil, gdy stanął na jednym z zaledwie kilku wozów, które przyciągnęli aż tutaj. - Niebo płacze! Ale to nie są łzy smutku! To łzy radości. To nasze niebo, valenwoodzkie niebo płacze, bo córki i synowie tej ziemi wracają, żeby odebrać to, co prawowicie do nich należy!
Wszyscy żołnierze słuchali w uniesieniu. Wszyscy poza Latamejami, którzy ustawili się w jakiejś dziwnej trójkątnej formacji. Manna stanęła na samym jej środku, przysłonięta przez setki rosłych rodaków i rodaczek.
- Taka piękna mowa, a oni ci ją psują - zaszeptał Baelian, unosząc głowę w kierunku Endoriila. - Ale ma dziewucha charakter, trzeba jej to przyznać.
- Dziś i my będziemy płakać! - krzyczał Endoriil. - Z radości! Gdy będziecie tulić waszych bliskich, waszych rodaków, którzy znosili altmerskie traktowanie. Ale nigdy więcej!

Altmerowie po drugiej stronie zabłoconego placu, w którym nawet główna droga wiodąca do bramy przestała być widoczna, lekko przeorganizowali szeregi i podeszli kilkadziesiąt metrów. Dzieliła ich odległość strzału z łuku. Czy Udomiel mnie prowokuje? - spytał sam siebie Endoriil. Ale Latamejowie złamali linię jeszcze mocniej i sami wyszli kilkanaście kroków, jakby na spotkanie wrogom, a czubek trójkątnej formacji, którą utrzymywali, wskazywał na Lorda Udomiela. Na czele szedł znany Endoriilowi wielki Bosmer z niedźwiedzimi tatuażami - Saleh, istna góra mięsa. Zatrzymali się jednak, a Manna krzyczała wniebogłosy. Robiła to bardzo melodyjnie. Nikt z obserwujących wydarzenia nie widział, ani nie czytał nigdy o czymś takim. Nikt poza Ri'Baadarem, który zdumiony otworzył szeroko oczy, siedząc na jednym z najwyższych drzew razem ze swoimi kocimi asystentami, z których jeden był utalentowanym rysownikiem, to i nagle dostał zadanie uwiecznienia tego, co miało nastąpić. To był śpiew, ale naznaczony taką agresją, jakiej nikt w Korpusie jeszcze nie widział. Przywódczyni krzyczała ze środka swoich merów, choć nie było jej widać:
- Wróg już!
Wszyscy zamilkli. Zaskoczeni Altmerowie szykowali się na odparcie szarży hordy barbarzyńców. I oni słyszeli o tym, co Latamejowie robią z ich pobratymcami. Ale barbarzyńcy nie ruszyli.
- Czeeeka! - krzyknęła Manna unosząc dłonie, które można było dostrzec.
- Aaaa! - krzyknęło niespełna dwa tysiące latamejskich gardeł.
Ziemia zadrżała, tak jak woda w kałużach.
- Czego posmakuje? - przywódczyni zapytała.
- Krwi! - krzyknęli jeszcze głośniej i wszyscy, jak jeden mąż, uklękli na prawe kolano, a prawe dłonie oparli na ubłoconej ziemi.

Wtedy wszyscy dostrzegli stojącą w środku grupy Mannę. Kolejne błyski na zaciemnionym chmurami niebie czyniły z niej postać upiorną. Endoriil nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Starożytny wojenny taniec. Nagle Manna tupnęła nogą, a dwa tysiące Latamejów powstało. Przyjęli pozycję na ugiętych kolanach i uderzali z całych sił w swoje uda, tworząc rytm.
- Żyć lub umrzeć przyjdzie nam dziś! - śpiewali wszyscy jak opętani, a Manna przechadzała się między nimi, szukając wzroku Lorda Udomiela, który lekko skrzywił usta. Jego podwładni jednak zaczęli się bać tego, że wszystkie legendy o tym klanie mogą okazać się prawdą. Echo tej dzikiej pieśni odbijało się od miejskich murów, wracając do Altmerów.

Dziś, dziś, żyć, żyć!
Czy umrzeć, czy umrzeć nam dziś
Y'ffre, Y'ffre daj,
Daj poczuć im klęski smak
By dla nich, by dla nich dziś
Wzszedł księżyc i przyszły złe sny

Znowu padli na prawe kolano, a dłonie wbili w błoto. Nagle zamilkli i wyglądali jak armia posągów w każdej chwili gotowa do tego, by ożyć i rzucić się do ataku, rozszarpać każdego, kto stanie im na drodze. Znów stała tylko dowodząca nimi kobieta.
- Laaata! - zaśpiewała krzycząc.
- Meeejów! - powtórzyła po kilku sekundach. Nikt, po obu stronach, nawet nie pomyślał o tym, żeby coś powiedzieć.
- Aaa! - krzyknęli jeszcze potężniej. Tak, że gromady przerażonych ptaków odleciały w siną dal z okolicznych drzew, za nic mając tragiczne warunki pogodowe. Latamejowie znów powstali, przybrali tę samą pozę co poprzednio i krzyczeli tak, jakby w ich żyłach płynęła nie krew, a jakaś boska substancja. Uderzali się rytmicznie to w uda, to w klatki piersiowe. Wykonywali do tego obsceniczne gesty, sugerowali podrzynanie gardła wrogom, pokazywali języki i pluli w stronę oddziałów wroga.

Latamej, Latamej, tak!
Dziś w nocy poczuje krwi smak
Zarżniemy, zarżniemy dziś
Altmerskie ścierwo jak psy

- Aaa! - krzyknęli najgłośniej jak potrafili.

Pod niektórymi z Altmerów uginały się nogi. Kilka pododdziałów garnizonu zrobiło parę kroków w tył. Udomiel posłał jednego ze swoich podoficerów, żeby spróbował ogarnąć sytuację. Cały czas czekał na Halena. Latamejowie wrócili do swoich rodaków, ponownie tworząc zwartą formację, zgodnie z poleceniami Endoriila.

V

Zaczęło się od ostrzału z łuków. Strzelali Bosmerowie, ale strzały nie dolatywały do szeregów altmerskich. Endoriil uderzył się w czoło. Udomiel wiedział! - pomyślał. Przecież od paru dni pada, a teraz wręcz leje. Strzały, pióra, to wszystko namokło i jest po prostu cięższe. Czy on podszedł specjalnie, żeby mi pokazać, że jest ten jeden krok przede mną?
- Jakie rozkazy, kapitanie? - spytał jeden z merów Darena, chcąc zanieść polecenia do swojego oficera.
- To my musimy zaatakować, oni się nie ruszą - mówił Endoriil, bardziej do siebie niż do podwładnego.
Obok Endoriila, zgodnie z jego wcześniejszym zaleceniem, było kilku gońców, którzy mieli donosić jego rozkazy w miarę zmian sytuacji na polu bitwy.
- Ty poczekaj. Daren na razie stoi. Ty, młody, chodź tu!
Podbiegł do niego młodziutki elf, nie przeżył jeszcze dwudziestu wiosen. Czekał na rozkazy.
- Ruszaj do Manny. Niech rusza z Latamejami bezpośrednio na oddziały centralne. Chciała ostrej walki, to ją dostanie. Powiedz, że zabezpieczymy ich flanki. Powtórz!
- Latamejowie na środek - recytował młody Bosmer - bezpieczne flanki.

Endoriil skinął głową, a podekscytowany chłopak pobiegł w strugach deszczu. Woodmerczyk uważał, że jeśli ktoś ma ponieść duże straty na początku bitwy, to Latamejowie są tymi, którzy się przy takich stratach nie złamią. A to da czas na reakcję Udomielowi, bo każda zdobyta przez nich piędź ziemi w centrum zbliżała ich właśnie do Udomiela. Będzie musiał coś zrobić, cokolwiek, a to może otworzyć Endoriilowi nowe opcje ataku.

Latamejowie ruszyli chwilę po otrzymaniu rozkazu. Na czele byli Manna i Saleh, ale reszta nie dała im się oddalić. Zagrzani pieśnią pognali, by zmiażdżyć wroga. Udomiel zrobił ruch, tak jak Endoriil sądził. Altmerski generał przesunął dwie swoje kompanie, około pięciuset żołnierzy. Stanęli teraz przed samym Udomielem i choć wyglądało to podle pod względem moralnym, to jednak po prostu czekali aż Latamejowie przerąbią się przez nowicjuszy z garnizonu i dotrą do nich. Liczyli zapewne na zmęczenie klanowców.

Endoriil, zgodnie z obietnicą daną Mannie, wysłał gońca do Darena, by ruszył siłą trzech kompanii i osłonił prawe skrzydło Latamejów. Baelian, Neafel i Cedric wraz ze swoimi oddziałami ruszyli z lewej, by osłonić drugą flankę. Endoriil bał się jazdy altmerskiej, chociaż wiedział, że w deszczu jest mało zwrotna. Pamiętał też jednak z ksiąg, które przeczytał, że oskrzydlenie w wykonaniu dobrej jazdy jest w stanie rozbić najmocniejszy nawet oddział piechoty. Dlatego zadbał o to, aby oba skrzydła Manny były należycie osłonięte. Bardzo pomagało mu to, że liczebność Bosmerów była wyraźnie większa. Już Dovahkiin w Skyrim mówił mu, że wojna to szachy, w których każda strona ma odmienne figury i po prostu musi z nich korzystać tak, jak uzna za stosowne i najbardziej skuteczne. Miał przewagę liczebną, więc korzystał.

Nagle Altmerowie puścili cięciwy. Grad strzał spadł na kompanie Darena. Wysokie Elfy miały suche strzały i suche łuki. Nie wędrowali przez kilka dni po błocie i kałużach. Bosmerowie byli w zasięgu ich ostrzału. Latamejowie szli więc do przodu, niemal wyrzynając w pień garnizon Arenthii, ale ich prawe skrzydło nie nadążało, bo ciągły skoncentrowany ostrzał uśmiercił wielu atakujących. Wtedy Udomiel spojrzał na swoją chorągiew i wysłał gońca z rozkazem, którego Endoriil się spodziewał.

*

- Bognar - zawołał swojego ucznia. - Poślij gońca na lewe skrzydło do naszych jeźdźców. Niech ruszają natychmiast i uderzą od lewej na Latamejów.
- Tak jest! - krzyknął Bognar i złapał jednego z gońców.
- Aethras!
Do Udomiela podszedł jeden z oficerów. Na głowie miał piękny pozłacany hełm, od którego krople wody odbijały się teraz na wszystkie strony. Deszcz wcale nie zelżał.
- Łucznicy koncentrują ostrzał tylko i wyłącznie na lewym skrzydle, zrozumiano? Skruszyliśmy ich, zaraz się wycofają.
Aethras pobiegł co sił w nogach w stronę łuczników.
- Panie generale! - krzyknął Bognar, powróciwszy od gońca. - Idą! Elfy Halena wyszły z lasu. Są po naszej prawej!
Udomiel pierwszy raz podczas bitwy zmusił konia do ruchu i przejechał kilka metrów. Zwierzę stąpało topornie, bo mocno zatopiło się w błocie. W końcu dowódca obrony zobaczył wielki tłum w lesie po swojej prawej. W pierwszym szeregu stał Halen i jego najbliżsi zastępcy. Siła dwóch tysięcy elfów była tym, co miało przechylić szalę zwycięstwa. Czymś, czego Endoriil spodziewać się nie mógł.
- Właśnie tak - powiedział Udomiel.

*

- Na Y'ffre! - krzyczał goniec od Neafel. - Patrz na nasze lewe skrzydło, kapitanie. To nasi! Czy nie? Nasi?
Endorill spojrzał i nie mógł uwierzyć w to, co widział. Na linii drzew widział sztandary z barwami zarówno Woodmer, Hjoqmer jak i kilku innych pobliskich klanów, a na czele tej masy merów stal nie kto inny jak Halen. Gniew w jego sercu ustąpił jednak miejsca dezorientacji i konieczności myślenia.
- Panie kapitanie?! - krzyczał goniec, a jego koledzy podeszli do Endoriila w oczekiwaniu na nowe rozkazy. Byli już bardzo zmęczeni bieganiem po błocie. Bitwa trwała, Latamejowie atakowali, ale po rozprawieniu się z garnizonem, stanęli oko w oko z weteranami altmerskimi, z których wielu pamiętało Wielką Wojnę. Klanowcy zaczęli ginąć dziesiątkami.

Endoriil nie miał pojęcia, co robi tu Halen. Jego oddziały stanęły z boku pola bitwy i czekały. A więc to był as w rękawie Udomiela? Skorzystać z usług zdrajcy, żeby mnie pokonać? - myślał intensywnie. Nie ma mowy!
Miał na głowie dwa kryzysy. Jeden dotyczył tego, po której stronie jest Halen, ale po której mógł być, skoro nie rozmawiali ze sobą od chwili, gdy Endoriil był skazywany na śmierć i to w dużej mierze z winy Halena. Drugim problemem były straty na prawej flance w kompaniach Darena, które za moment zaowocują oskrzydleniem Manny przez doborową jazdę Udomiela.
- Ja też mam asa w rękawie! - zakrzyknął w stronę Udomiela, unosząc pięść, ale generał nie mógł dostrzec tego gestu.

*

- Chyba wygramy! - krzyczał radośnie Bognar. - Tylko czemu Halen nie rusza?
Siły Halena wciąż stały w jednym miejscu, nie ruszając się nawet o krok, a sam wódz zunifikowanych klanów przyglądał się potężnemu zderzeniu dwóch sił.
- Może dostał za mało złota - odrzekł cicho dowódca Altmerów. - On czeka.
- Ale na co czeka?
Dopiero teraz Lord Udomiel zrozumiał, że mógł popełnić błąd.
- Nie rozumiesz? - odpowiedział, krzywiąc się. - Halen koniecznie chce wygrać. Tak samo było, kiedy twój ojciec szukał zdrajcy wśród okolicznych znamienitych Bosmerów. - Przy słowie znamienitych Udomiel skrzywił się bardzo nieprzyjemnie. Kontynuował: - Krótko mówiąc, wygląda na to, że Halen chce wygrać tak mocno, że nie interesuje go strona, po której to zwycięstwo odniesie. Dla niego liczy się tylko laur zwycięzcy. I wszystkie korzyści, które potem zwycięzca odniesie.
- Sukinsyn! - krzyknął Bognar.
- A dlaczego nie rusza nasza jazda? - zapytał generał. - Po tej misji zwiadowczej, na której byli wczoraj, obozowali poza miastem, tak?

Bognar przyglądał się konnemu gońcowi, który wracał właśnie od chorągwi jazdy. Im bliżej był, tym pewniejsze było, że coś jest nie tak. Altmerska chorągiew jazdy nagle zmieniła pozycję. Przeformowała się i... skierowała klinem w stronę swoich własnych łuczników. Konny goniec dojechał do Udomiela, który ściągnął z głowy elfa hełm z przysłoniętą przyłbicą. Mer był martwy, miał poderżnięte gardło. Altmerska jazda ruszyła na swoich.
- Bognar! - krzyknął Udomiel. - Ruszaj do ojca i uciekajcie z miasta południową bramą. Natychmiast!
Młody Altmer o nic nie pytał, po prostu ruszył biegiem przez główną bramę. Lord Udomiel zeskoczył z siodła przy pomocy jednego z wiernych żołnierzy i wyciągnął swój miecz, który służył mu od kilkudziesięciu lat.
- A więc to dziś. Któż by się spodziewał - powiedział beznamiętnie i popatrzył w niebo. Chwilę potem ruszył do boju.

*

Deszcz przestał padać, gdy dowódca Bosmerów ujrzał szarżę swojej lekkiej jazdy.
- Darelion! - krzyknął Endoriil, unosząc pięści. - Ha, ha! Udało im się! Udało!
Bosmerska jazda stratowała zupełnie zaskoczonych łuczników, którzy zajmowali miejsca tuż przy Udomielu i innych oficerach. Tuż po przerwaniu ostrzału do ataku wróciły kompanie Darena i wraz z Latamejami i lewym skrzydłem zmiażdżyły weteranów altmerskich przygniatającym atakiem. Niemal dokładnie w tym samym czasie siły Halena w całości wyszły z lasu i zaatakowały oddziały pomocnicze obrońców, roznosząc je bez problemu.

Potem była już tylko rzeź. Zgodnie z wcześniej wydanymi rozkazami, uzgodnionymi wcześniej z Markiem Verre, kilka kompanii  weszło do miasta, zajmując konkretne dzielnice. Miało to zapobiec bałaganowi. Większość korpusu została przed bramami. Ostatnie ogniska walk były szybko gaszone.

VI

KRONIKA POWSTANIA BOSMERSKIEGO
PODSUMOWANIE BITWY O ARENTHIĘ


Jednoznacznym zwycięzcą bitwy były siły bosmerskie, prowadzone przez Endoriila z Woodmer i Mannę Czerwoną, której klan wziął na siebie główne siły wroga i wykazał się męstwem nie widzianym dotąd w Puszczach Valenwood. Resztki Altmerów, wliczając w to dostojnika Lionela i jego syna Bognara, wycofały się w kierunku południowym, aby połączyć się z Armią Północną w okolicy Silvenaar. Armia Północna, stojąca w tamtych okolicach pod dowództwem Lorda Naarifina Młodszego - zastępcy Udomiela, nie miała pojęcia o ataku na Arenthię. Latamejscy zwiadowcy skutecznie przecinali szlaki komunikacyjne, którymi nie prześlizgnął się żaden goniec. W ten sposób dziewięciotysięczna Armia nie była w stanie wspomóc swojego wodza. Mało tego, Lord Naarifin, syn jednego z najbardziej znanych altmerskich wodzów, nie miał jeszcze pojęcia o tym, co działo się na północy.

Za decydujący fragment bitwy uznaje się atak bosmerskiej lekkiej jazdy pod dowództwem Dareliona z Hjoqmer. Atak ten był wynikiem fortelu. Śmiały plan Endoriila, wyjawiony Darelionowi zaledwie jedną noc przed bitwą, zakładał wykorzystanie pewnego bliżej nieokreślonego zaklęcia, które pozwoliło chorągwi Dareliona podkraść się nocą pod obóz polowy konnych altmerskich. Miała tam miejsce krótka potyczka, gdzie czterystu Bosmerów zabiło całą trzystuosobową chorągiew wroga. Potem ubrali się w altmerskie barwy i ruszyli na pole bitwy zajmując pozycję na lewym skrzydle sił Lorda Udomiela. Istotą tego planu była wiedza Endoriila, który studiując poczynania wojenne altmerskiego generała odkrył, że ten umieszczał swoją konnicę na lewym skrzydle w niemal każdej bitwie, w której brał udział. Generał nie miał więc powodu do identyfikowania swojego oddziału, bo Endoriil z dużą dozą prawdopodobieństwa założył, że właśnie takie rozkazy otrzymał dowódca jazdy Dominium. W ten sposób ówczesny kapitan bosmerski chciał uśpić czujność doświadczonego wodza. Fortel powiódł się. Z relacji towarzyszy bosmerskiego wodza wiemy, że miał wtedy wymówić słowa: "Lord Udomiel uważał mój młody wiek za wadę, ja postarałem się, by znaleźć wady w wieloletnim doświadczeniu, które czasami przechodzi w rutynę".

Najmniejsze straty poniósł dwutysięczny oddział Halena, który stracił zaledwie kilku merów. Dołączył się on do bitwy w ostatnim momencie, tłumacząc to później wadliwą komunikacją z innymi bosmerskimi dowódcami.

Bosmerowie stracili pięciuset siedemdziesięciu żołnierzy, podczas gdy rany odniósł kolejny tysiąc, z których większość w niedługim czasie nadawała się do walki. Altmerowie stracili dwa tysiące dwunastu merów, a ich dowódca - Lord Udomiel - został ciężko ranny w ogniu walki i pojmany w niewolę.


Fragment z Kronika Powstania Bosmerskiego, Ri'Baadar al'kefir an'Ulmin nasto'Goor.
-----------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ

sobota, 21 listopada 2015

TES "Taki Los" - odcinek XXVI

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XXVI

PRZED BURZĄ

Poprzedni - Następny

I

Granica Cesarstwa z Valenwood była zaledwie kilkanaście mil przed Bosmerami, a z racji tego, że ostatnie zwycięstwo nad altmerskim oddziałem mocno podniosło morale w całej grupie, pokonywali teren w nadzwyczaj szybkim tempie. Przez cztery ostatnie dni, a raczej noce, gdy wędrowali, dręczyły ich potężne opady deszczu, a ziemne drogi nie bardzo nadawały się do dalszej podróży. Problemów z zapasami nie było, nic też nie sprawiało, że pośpiech byłby wskazany, więc Endoriil znalazł niewielki pagórek, porządną strategiczną pozycję na otwartej równinie, na której polecił rozłożyć dwa namioty: mniejszy - swój prywatny oraz duży - pełniący funkcję sztabu dowodzenia. Hrabia Hassildor opuścił Bosmerów dwa dni po bitwie z Altmerami, zapewniając, że jego czar wciąż będzie działał tylko i wyłącznie nocą, czego od tamtego czasu Bosmerowie się trzymali. Sam hrabia podążył na spotkanie z dowódcą chorągwi cesarskiej Viniciusem Ligiusem, by przyjrzeć się, czy żołnierz ten i jego podwładni naprawdę chcieliby stanąć po stronie Astarte, gdy nadejdzie pora, a może i wcześniej. Życzył więc Endoriilowi powodzenia i... zniknął. Po prostu zniknął. Nikt nie widział, jak opuszcza karawanę, ale od tej pory żaden Bosmer już go nie spotkał.

*

Endoriil kończył właśnie wydawanie ostatnich rozkazów odnośnie postoju. Dowódcy kompanii mieli zorganizować tradycyjne wojskowe obozowisko, którego konstrukcja pozwalała niezwykle sprawnie wyruszyć w drogę w ciągu bardzo krótkiego czasu. Gdy nowy dowódca korpusu przechadzał się zabłoconymi alejkami, sprawdzając jakość małych obozów, zza pleców dobiegł go dobrze znajomy głos:
- Elfie! Tu znalazł cię on, a szukał, jasna rzecz, od strony drugiej.
- Ri! - zakrzyknął Endoriil i mocno chwycił ramiona Ri'Baadara. - Wspaniale, że dotarłeś. Zastanawiałem się, kiedy nas złapiesz. Od której strony żeś przyjechał?
- A od południa przybył on, od Valenwood strony.
- Tak? Dziwnie. I jakie wieści? - woodmerczyk spytał, nagle poważniejąc.
- Ha, nie wieści tylko, a przydatnych rzeczy sporo w wozach jego, ale o tym razem innym. Najpierw on gratuluje, że wodzem elfa mianowano. Powinszować, naprawdę. On twierdzi, że elf zasługuje. Ale spytać musi, co Darelion na to?
- Ech... Średnio to przyjął, ale nie przejąłem dowodzenia siłą. Tak się po prostu złożyło. Teraz obozuje w innym miejscu wraz ze swoją jazdą.
- Och, gdzie indziej Darelion stoi? Aż tak nie lubisz go?
- Nie o to chodzi, przyjacielu. - Bosmer uśmiechnął się. - To strategiczna decyzja. Wiem, że szpiedzy Altmerów nas obserwują. Muszą. Jeśli zobaczą, że mamy jazdę, no cóż... Wciąż liczę na to, że ten oddział będzie naszym asem w rękawie. A jak zobaczą ich oddzielnie, to stracą zainteresowanie. Pomyślą pewnie z daleka, że to albo ich oddział, albo Cesarscy. Nie będą wnikać. Na to liczę.
- Plan interesujący, tak, tak - powiedział Ri i dodał: - Pogadałby on i chętnie później to zrobi, ale przywiódł on tu elfa, który do powiedzenia coś ma, a pamięta go on z podgrodzia jeszcze. Wczoraj się na niego natknęła karawana jego. Poznał go elf ten i jak dowiedział się, gdzie karawana jedzie, to dołączyć się zechciał.
- O kim ty mówisz, Ri?
- Mówi o mnie - powiedział, wychylając się zza pleców Ri, Sarudalf, znany Endoriilowi białowłosy elf.

To on pomógł Darelionowi, kiedy przeprowadzono zamach na jego życie. Zabił jednego z wrogów, potem chwilę posiedział na podgrodziu, ale niedługo potem ruszył w drogę. Teraz, zupełnie znikąd, zjawił się i miał jakieś informacje.
- Zniknąłeś zupełnie nagle i bez pożegnania. - Endoriil skrzyżował ramiona. - Co więc przynosisz? I dlaczego tu jesteś?
- Byłem w okolicy we własnych interesach - odrzekł Sarudalf, równie tajemniczo, co za pierwszym razem. - Ale dobrze wiesz, że wspieram waszą sprawę, a kiedy teraz naprawdę idziecie skopać tyłki Altmerom, to z radością do was przystanę.
- Tak po prostu? Dlaczego teraz?
- Mam powtórzyć, żebyś zrozumiał? - Sarudalf zaśmiał się. - Idziecie zabijać Altmerów, naprawdę i definitywnie, a tak się składa, że tę sprawę wspieram z całego serca. Dacie mi się przyłączyć?
- Pogadaj z Darenem, znajdziesz go na wzgórzu w tym większym namiocie. On da ci przydział. Ale mówiłeś, że masz jakieś informacje?
- Tak - przytaknął białowłosy elf. - Zmierza do was mały oddział konny, około dwudziestu, a wśród nich dwójka dygnitarzy, może posłów. Pewnie chcą was przekonać, żebyście odstąpili.
Cholera - pomyślał Endoriil. Czyli zwiadowcy namierzyli Bosmerów wcześniej, skoro już wysłano posłów. Spodziewał się tego, ale nie dalej niż kilka mil od Arenthii, a oni byli przecież jeszcze po cesarskiej stronie granicy.
- Proszę, nie dajcie się przekonać - powiedział prosząco Sarudalf i popatrzył w stronę wzgórza. - Tam, tak?
- Tak. Wołajcie mi tu Nevena i Baeliana! - krzyknął do żołnierza korpusu, który właśnie rozkładał swój namiot. - Trzeba lekko przeorganizować obóz. Ri, przyjacielu, wybacz, ale mam teraz pilne sprawy. Rozgość się w obozie, ale nie za mocno, bo ruszamy najpóźniej jutro. Porozmawiamy podczas drogi. Przepraszam cię.
- On rozumie wszystko i spisywać będzie, dla pokoleń przyszłych.
- Mówisz poważnie? Będziesz spisywał to, co się stanie? Masz jakiś tytuł?
- "Kronika Powstania Bosmerskiego". Tak on myśli, że dobrze będzie. Pomyśli jeszcze.

Endoriil uśmiechnął się mimowolnie. Do obozu razem z karawaną Ri'Baadara przybył też, zaskakując dowódcę korpusu, Marek Verre, ale nie było już czasu, aby przyjąć go przed posłami.

II

Posłowie nie byli przypadkowi. Początkowo Lionel nie chciał przystać na propozycję Udomiela, bo to on wpadł na pomysł wysłania negocjatorów. Szok namiestnika był jeszcze większy, kiedy okazało się, że szanowany generał sam chce udać się na granicę, a na pomocnika weźmie sobie Bognara, czyli syna Lionela, którego był oficjalnym mentorem. Szli więc teraz, Lord Udomiel i Bognar, przez zabłoconą, wydeptaną ścieżkę, między namiotami,  w których obozowali Bosmerowie. Wielu z nich, jak zauważyło oko Udomiela, nie nadawało się do walki. Byli tu starcy, dzieci, a nawet elfy niepełnosprawne - bez rąk i nóg. Ubiór Altmerów mocno się od siebie różnił. Młodszy kroczył w bogato zdobionej tunice, ocieplanej przy szyi puchatym lisim futrem. Miał gustowne buty z krokodylej skóry, których bardzo nie chciał ubrudzić. Starał się więc omijać kałuże. Nie miał problemów z dotrzymaniem kroku swojemu mentorowi, bo ten szedł wolno i rozglądał się pilnie, od czasu do czasu poprawiając swój czarny płaszcz, okrywający szczelnie niemal całe ciało. Rozejrzenie się - to był główny cel Udomiela. Wiedział, że Bosmerowie nie zaakceptują propozycji namiestnika Arenthii, która mówiła "by natychmiast złożyli broń i oddali się w ręce służb porządkowych na granicy Valenwood. Wtedy, i tylko wtedy, macie szanse na amnestię." Lord nie wiedział jednak niczego ani o dowódcach Bosmerów, ani o sile, którą dysponują. Na czele tej rzeszy miał stać elf zwany w okolicy Arenthii Demonem Frangeldu - Endoriil z Woodmer. Udomiel nie lubił nie wiedzieć, więc wybrał się tu osobiście i wytężał wszystkie zmysły, żeby wyciągnąć z tej wizyty tyle, ile mógł.

- Cholera - zaklął Bognar, przeskoczywszy sporą kałużę, ledwo utrzymując równowagę. - Że też nie mogli wybrać sobie innego miejsca do obozowania, przeklęci barbarzyńcy.
Udomiel nie odpowiedział, tylko popatrzył na młodego rodaka wzrokiem z namiastką pogardy. Bognar odczytał to prawidłowo. Przestał unikać kałuż i martwić się o swoje drogie buty. Zrównał się z generałem i szli ramię w ramię.
- Cały czas nie rozumiem - mówił Bognar - dlaczego nie mogliśmy posłać pierwszego lepszego gońca. Sporo ryzykujemy, naszym życiem nawet. To barbarzyńcy, nie widzisz, jak żyją?
Tuż po tej wypowiedzi jeden z grupy Bosmerów, siedzących przy ognisku i spożywających świeżo upieczonego dzika, splunął soczyście pod nogi posłów. Oczy wszystkich leśnych elfów śledziły kroki Altmerów, a w setkach oczu dominowała wrogość i nienawiść. Poleciało nawet kilka jabłek czy obgryzionych do ostatka kości.
- Pieprzeni prostacy! - krzyknął Bognar, uchylając się przed bliżej niezidentyfikowanym owocem. - Widzisz, jak nas traktują? Nas, posłów!
Lord Udomiel wciąż obserwował, nie komentując niczego. Prowadziło ich dwóch żołnierzy, a droga, kiedy po dłuższej chwili wyszli już ze skupiska namiotów, wiodła zawijasami pod górę. Na niewielkim wzniesieniu rozłożone były dwa kolejne namioty. Mniej więcej w połowie tego łagodnego zbocza dowódca Północnej Armii Dominium w Valenwood zatrzymał się, obrócił w stronę, z której przyszli i ogarnął wzrokiem całą okolicę.
- Panie? - rzekł Bognar ze zdziwieniem, ale i szacunkiem, którego nauczył się, mimo początkowej niechęci do nauczyciela. - Im szybciej to załatwimy i wrócimy do miasta, tym lepiej.
Równie zaskoczeni byli eskortujący ich żołnierze. Porozumieli się wzrokowo i jeden zszedł kilka kroków do dyplomatów.
- Panie generale - powiedział zdecydowanie. - Nasz wódz czeka.
- Czy odczyta to za nietakt, jeśli spędzę chwilkę na podziwianiu tego, co stworzył?

Speszeni żołnierze nie odpowiedzieli. Bognar natomiast prychnął gniewnie, nie mając pojęcia, co tu jest do podziwiania. Widział tysiące Bosmerów w obozowisku pełnym błota. Mijali ich jedzących, szyjących, przenoszących skromne zapasy. Mało który miał przy sobie broń. Ojciec Bognara właśnie tego się spodziewał, dlatego nie posłał po całą Armię Północną. Jego syn uśmiechał się teraz delikatnie, widząc co prawda tysiące elfów, ale wyglądających zdecydowanie bardziej na pospolite ruszenie, które chwyta broń i idzie na regularne wojsko bez żadnego pomyślunku, niż na regularne oddziały, którymi warto sobie zaprzątać głowę. Bognar podszedł więc do Udomiela i spytał sarkastycznie:

- Skończyłeś już podziwiać to dzieło sztuki, panie?
- Skończyłem, a teraz mam dla ciebie polecenie - odpowiedział generał, zaskakując towarzysza. - Na samym spotkaniu masz milczeć, nie mówić absolutnie niczego. Negocjacje zostaw mnie. Przedstawię nas, a potem ty będziesz słuchać, ja mówić. Czy wyraziłem się jasno?
- Nie wiem, czy mój ojciec będzie zadowolony - zripostował młody Altmer. W jego oczach zapanował gniew.
- Zadowalanie twojego ojca nie jest moim obowiązkiem, ma od tego twoją matkę - powiedział Udomiel, nie patrząc nawet na rozmówcę. Zwrócił się w stronę eskorty: - Jesteśmy gotowi, wprowadźcie nas.
Żołnierze zaprowadzili posłów na szczyt wzgórza, a potem do mniejszego z namiotów. Udomiel starał się zajrzeć przez wejście większego, ale nie był w stanie, a żołnierze wyraźnie dali do zrozumienia, że zmarnowali już wystarczająco dużo czasu. Stanęli przed kolegami, którzy strzegli wejścia.
- Oto oni, Neven - oświadczyła eskorta i wróciła do innych spraw.
Neven - pomyślał Udomiel. To jeden z nich, z tych oficerów, których dotyczyło pismo Lionela do króla Skyrim. Starał się jednak zachować kamienną twarz. Nie dał po sobie poznać, że cokolwiek wie o elfie, który przed nimi stał.
- Wasza broń - powiedział Neven.
- Chyba sobie żartujesz - oburzył się Bognar. - Żebyście nas tam zaszlachtowali jak wieprze?
Gdy młody mer chciał krzyczeć dalej, Udomiel po prostu odchylił pelerynę przy lewej nodze i odmocował pochwę ze swoim mieczem. Kiedy kolega Nevena go przejął, generał schylił się i wyciągnął zza holewy króciutki sztylet. Bognar zamilkł i zrobił to samo. Neven delikatnie schylił głowę.
- Chodźcie za mną.

Bosmer odchylił materiał w wejściu i wkroczyli do środka. Udomiel autentycznie się zdziwił, bo wnętrze namiotu nie było barbarzyńskie, w żadnej mierze. Kilka skrzyń z nie wiadomo jaką zawartością było w jednym kącie. W drugim było drewniane, solidnie wykonane biurko, na którym spoczywał pojemniczek z inkaustem i kilka kartek przedniego pergaminu. Obok kilka świeczek i jakiś notatnik, dość często używany, wnioskując po stopniu zużycia. Generał wiele by dał, by poznać jego treść. W innym kącie namiotu na niewielkim stołku była szachownica z trwającą, a najwyraźniej przerwaną partią. Po obu jej stronach na ziemi ustawiono dwie małe pufy, miejsca dla graczy. Na średniej wielkości stole było kilka dzbanów, zapewne z winem, a obok stołu wypchany po brzegi książkami regał. Udomiel podszedł do niego i przeglądał tytuły.

III

A więc to on, Lord Udomiel we własnej osobie - myślał Endoriil, z trudem ukrywając uśmiech na twarzy. Przeczytał kilka książek i opracowań o wyczynach tego wielkiego wodza i to właśnie altmerski generał był głównym wzorem, z którego woodmerczyk starał się czerpać inspirację. I oto stali naprzeciw siebie, w namiocie na granicy Cesarstwa i Puszczy Valen. Obok Udomiela stał inny Altmer - młody i elegancko ubrany. W wejściu był Neven, przyglądając się posłom z tyłu.
Endoriil nieco zmartwił się, że przyglądający się jego niewielkiej kolekcji ksiąg generał dostrzeże, że w kilku pozycjach sam odgrywa dość istotną rolę, zaproponował więc, podchodząc do stołu:

- Wina?
- Jeszcze nas otrujesz, barbarzyńco... - powiedział młodszy z posłów.
Udomiel wyprostował się, wziął głęboki wdech i spojrzał karcąco na towarzysza.
- Z chęcią się napiję, bracie merze.
Endoriil uśmiechnął się. Młody elf był irytujący, ale Udomiel zdawał się spełniać wyobrażenie, które zbudował w swojej głowie Bosmer. Nalał więc wina do dwóch kubków, obserwując rozglądającego się po namiocie gościa. Chciał wypytać go o wiele rzeczy, w większości nie związanych z wojną, która nadciągała i w której staną po przeciwnych stronach, ale pamiętał o swojej odpowiedzialności i po prostu miał nadzieję, że nadejdzie czas, kiedy będzie mógł porozmawiać z Lordem zupełnie prywatnie i wypytać go o wszystko, czego dokonał. I nie tylko o to.
- To jest Bognar - powiedział Udomiel, rozsmakowując się w winie. - Jest synem namiestnika Arenthii, Lionela z Wysp Summerset. Ja natomiast jestem Lord Udomiel, generał Armii Dominium, która przebywa w tym regionie kraju.
- Wiele o tobie słyszałem, generale - odpowiedział Bosmer, skłoniwszy głowę i unosząc kubek w geście pełnym szacunku. - Twoje osiągnięcia są... Są godne szacunku. Ja jestem Endoriil z Woodmer i stoję na czele tej grupy. Z czym przychodzicie, bo wiem, że jesteście posłami. Posłowie z reguły mają wiadomości, prawda?
- Przynosimy propozycję od ojca tego tu młokosa. Pozwól, że po prostu zacytuję, ale tylko te istotne fragmenty, pomijając tytuły i inne zbędne figury literackie: "Wdarcie się tej uzbrojonej rzeszy elfów, wrogo nastawionych do władzy w Valenwood, będzie jasnym sygnałem, że wypowiadają wojnę całemu Valenwood i jako takie karane byłoby jedyną słuszną karą, karą śmierci. Jeśli jednak zdarzyłoby się, że natychmiast złożyliby broń i oddali się w ręce służb porządkowych na granicy Valenwood, to wtedy, i tylko wtedy, mają szansę na amnestię."

Udomiel mówił z pamięci, a skończywszy wyciągnął dłoń z wciąż zapieczętowaną wiadomością od Lionela. Endoriil chwycił ją i położył na stole, mając świadomość, że niczego więcej się z niej nie dowie.
- Czy muszę pisać odpowiedź? - spytał Endoriil z delikatnym uśmiechem, w którym nie było radości, raczej smutek.
- Jestem zdziwiony, że w ogóle umiesz pisać - wciął się Bognar.
Endoriil uniósł brwi, a Neven chwycił rękojeść miecza.
- Dość tego - powiedział generał spokojnym głosem. - Przepraszam za tego młokosa, bo nie ma, jak widać, żadnego obycia na tego typu spotkaniach.
- Obycie? Z nimi?! Ale...
- Milcz - ukrócił temat Lord. - Poczekasz na mnie przed namiotem. Wyjdź, natychmiast.
- Odprowadź go, Neven, dobrze? - dodał Endoriil.

Neven spojrzał z lekkim zaskoczeniem. Wolał nie zostawiać swojego przyjaciela sam na sam z altmerskim generałem, ale sam poczuł jakiś dziwny szacunek i zaufanie do tego wysokiego i szczupłego Altmera w czarnym płaszczu. A dodatkowo wiedział, że wytarganie młodego Altmera za fraki będzie nie lada przyjemnością. Chwycił go więc i wyprowadził na zewnętrz.

Wewnątrz namiotu zapanowała cisza. Endoriil obserwował legendarnego przywódcę, tego samego, który wsławił się zdobyciem sprytem i podstępem Laanterii, który walczył jako jeden z głównodowodzących generałów podczas Wielkiej Wojny i który prowadził wojsko altmerskie podczas szeroko zakrojonych czystek w Valen. Endoriila przerażało okrucieństwo żołnierzy w czasie tych czystek, ale doceniał jakość dowodzenia i skuteczność działań. Poza tym w ostatnim czasie zorientował się, że nawet dowódca nie na wszystko ma wpływ. Wydarzenia z Pogranicza i z podróży przez Cesarstwo mocno zmieniły jego podejście do niemal każdego aspektu wojny. Doświadczenie przychodziło z trudem i nieraz bywało bolesne, ale widocznie tak to właśnie jest. Patrzył na Udomiela, starego i doświadczonego wojownika, ale nie widział w nim teraz wroga, ale być może przyszłą wersję siebie. Zastanawiał się, ile bólu i cierpienia generał widział, ile spotkało go osobiście, a ile musiał zadać. Potok tych myśli był tak intensywny, że to gość, patrzący akurat na szachownicę, przerwał milczenie.

- Lubisz szachy?
- Szachy? - odpowiedział gospodarz, nagle wytrącony z rozmyślań. - Tak, lubię. Chociaż gram od niedawna. Dopiero w Skyrim nauczył mnie... Przyjaciel.
Endoriil zdawał sobie sprawę, że musi uważać na to, co mówi.
- Grałeś białymi?
- Hm... Tak, białymi.
- I lubisz czytać opasłe tomiszcza.
- Lubię - odrzekł Endoriil, delikatnie się uśmiechając. - Generał też lubi?
- Nie, nie lubię - krótko powiedział Udomiel. - Nie lubię, ale czytam. Czasem mer musi robić coś, czego nie lubi.
- Na przykład?
- Na przykład czytać opasłe tomiszcza - rzekł Altmer i roześmiał się szczerze, a w kącikach jego oczu i ust pojawiły się zmarszczki, znamionujące poważny wiek. - Czy jest jakaś szansa, że nie wkroczycie do Valenwood z nadzieją na zabicie każdego Altmera, którego napotkacie?
- Nikt nie mówi o zabijaniu wszystkich Altmerów. Chcemy, żeby Bosmerowie odzyskali władzę we wszystkich miastach i we wszystkich klanach.
- Jesteś pewien? - Udomiel spojrzał w brązowe oczy Endoriila. - Twoi pobratymcy pluli na nas i rzucali jedzeniem.
- Bo jesteście przedstawicielami tych, którzy zabijali ich rodziny i wypędzili ich z domów.
- Tak, ale czy sądzisz, że twój przeciętny Bosmer odróżniłby na ulicy takiego zbrodniarza jak ja od bogom ducha winnego Altmera, który od pokoleń mieszka i pracuje dla dobra waszej społeczności? Sytuacja byłaby prosta, gdybyśmy byli siłą, która nagle napadła na Valen i zajęła ją błyskawicznie. Ale tak nie jest. Żyliśmy w zgodzie przez długie lata, w wielu z was sporo altmerskiej krwi.
- Więc po co w ogóle była ta rzeź? Dlaczego to zrobiliście? - pytał Endoriil, dolewając wina do obu kubków. - Skoro było tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
- Wybacz - odrzekł Udomiel, podziękowawszy skinieniem głowy za wino. - Niepotrzebnie filozofuję. My jesteśmy żołnierzami, wykonujemy rozkazy, których często nie rozumiemy. Rzekłbym nawet, że rozkazodawcy, że się tak wyrażę, nie oczekują zrozumienia rozkazu, tylko wykonania, prostego i skutecznego. Więc taka nasza rola, wykonujemy rozkazy. Pytasz, dlaczego była rzeź, ale ja tego nie wiem, to nie na moją głowę.

Endoriil spodziewał się, do czego zmierza Altmer, ale czekał, nie przerywając.
- Byłeś w Arenthii - kontynuował Udomiel - wiem to. Jesteś tam Demonem Frangeldu, a ja tu nie widzę Demona, tylko zaskakująco ułożonego, grywającego w szachy elfa, który czyta książki. Ten młokos, Bognar, gorąca głowa, spodziewał się raczej owłosionego giganta analfabety przywdziewającego opaskę na biodra i walącego maczugą w co popadnie.
Endoriil zaśmiał się szczerze. Udomiel pozostał poważny.
- Spodziewam się po prostu, że ktoś ci w Arenthii pomógł. - Generał pobawił się kilka chwil szklanką, przelewając wino od ścianki do ścianki. - Obawiam się bardzo tego, że wiem, kto to zrobił.
Serce Bosmera zabiło szybciej. Czy możliwe jest to, by Udomiel wiedział, że to Marek Verre udzielił mu pomocy po podpaleniu altmerskiego dębu na Wzgórzu Dębów? Jeśli się domyślił, to rodzinie Marka Verre groziło wielkie niebezpieczeństwo. Marek był już w obozie, ale cała jego rodzina wciąż przebywała w rodowej rezydencji w starej części miasta.
- A, jeśli można wiedzieć, co zrobisz z taką wiedzą? - spytał ostrożnie Endoriil.
- Jasna cholera... - westchnął generał i wziął ciężki oddech. - To Verre, prawda? Widzę po twojej minie.
Endoriil bardzo teraz żałował, że był beznadziejnym kłamcą. Udomiel wiedział, jakoś podświadomie domyślił się, że to Marek Verre, jego stary przyjaciel, był ważną osobą w wydarzeniach, które tworzyły między nimi wielki i gruby mur. Bosmer nie miał pojęcia, co powiedzieć, po prostu się bał, że chlapnie jakąś głupotę.
- Wisi mi już jedną przysługę - dodał Udomiel szeptem, przybliżając się do Bosmera. - Teraz będzie wisiał drugą. Niech wraz z całą rodziną natychmiast opuści Arenthię. Bognar nie dowie się o tym, co właśnie mi powiedziałeś, a raczej co powiedziały mi twoje oczy.
- Czyli... - Endoriil był absolutnie zaskoczony. Przyjaźń zdawała się być dla Lorda Udomiela czymś więcej, niż obowiązki wobec własnego państwa.
- Skończmy ten temat, tu i teraz. Po prostu kogoś do niego poślij od razu, jak opuszczę ten namiot, rozumiesz?
- Stań więc po jego stronie, stań po naszej stronie - powiedział Endoriil i choć zdawał sobie sprawę z tego, że Udomiel nigdy nie przystanie na taką propozycję, postanowił ją złożyć: - Bądź z nami i ze swoim przyjacielem. Walczymy za słuszną sprawę.
- Słuszna sprawa? Wiesz, ile razy to słyszałem? Przemawia przez ciebie naiwność, młody merze. Właśnie z racji wieku i braku doświadczenia. Przyjaźń to rzecz bezcenna, ale porzucenie wszystkiego, czym jestem byłoby dla mnie nawet nie zdradą kraju, ale zdradzeniem samego siebie. Lubię wierzyć, że jestem merem z zasadami, których nie naruszam, choćby nie wiem co i choćby nie wiem, co myśleli o tym inni, którzy ośmielają się mnie oceniać, chociaż sami zatracili się na wiele sposobów. Powiedz mi tylko... Marek... Od jak dawna w tym siedzi?
- Od dawna - odrzekł Endoriil.
- Nie widziałem, a może po prostu nie chciałem widzieć... Dolej wina, jeśli możesz.
Endoriil uzupełnił oba kubki i usiedli na pufach przy szachownicy.
- Więc ruszycie na Arenthię? - spytał generał.
- Ruszymy - odpowiedział Endoriil, patrząc w ziemię.
- Następne spotkanie będzie więc zapewne naszym ostatnim.

Milczeli teraz przez dłuższą chwilę, a Endoriil zaczął się bać. Siedział teraz obok jednego z największych wodzów tych czasów i miał świadomość, że już za kilka dni zmierzą się ze sobą. Wiedział, że musi się wznieść na wyżyny swoich umiejętności, ale nie był pewien, czy to wystarczy. Potrzeba było czegoś więcej. I Endoriil sądził, że to coś miał, jak każdy wytrawny szachista. Udomiel wstał, odłożył kubek na stolik z szachownicą.
- Żegnaj, Endoriilu.
- Do zobaczenia.
Generał odszedł w stronę wyjścia, a uchylając zasłonę, rzucił w stronę dopijającego wino Bosmera:
- Grałeś białymi, więc czarna wieża na C8. Spróbujesz się wybronić królową. Ma swobodę ruchów, ale jej jedyną możliwą akcję, która byłaby w stanie wybronić ci partię, blokuje jeden z twoich własnych pionków.

Powiedziawszy to opuścił namiot, a do środka wleciało chłodne wieczorne powietrze. Endoriil spojrzał na szachownicę. Przestawił czarna wieżę, szach mat - pomyślał zdumiony i poczuł podniecenie na myśl o czekającym go starciu. Nie spodziewał się aż takiej podzielności uwagi Udomiela, ale nie było tak, że go nie docenił. Starannie schował przed nim swój oddział konny, a żołnierze prowadzili posłów przez część obozu zajętą przez zwykłych Bosmerów, przemieszanych z członkami korpusu, którzy mieli starannie ukryć swoją broń. Zrozumiał jednak, że wpuszczenie generała do jego osobistego namiotu było poważnym błędem. Udomiel przed wejściem do namiotu nic o nim nie wiedział. A z nieznanym trudno walczyć. Lepiej byłoby, gdyby Lord uważał go za barbarzyńcę z maczugą i przepaską na biodrach.

- Doświadczenia uczą - powtórzył sam do siebie. - Oby to nie było bolesne...

IV

- Generale - powiedział jeden z żołnierzy i złożył dłonie, podsadzając swojego dowódcę, by ten wskoczył w siodło.
Wszyscy żołnierze skłonili głowy w geście szacunku dla swojego wieloletniego wodza. Estyma, którą się cieszył wśród nich graniczyła z absolutnie ślepym oddaniem i posłuszeństwem, na które po prostu zasłużył. A oni byli elitą, która potrafiła to docenić.
- Czemuś mnie tak wypędził? - pytał Bognar, gdy stali już przed obozem i dosiadali koni. Pytał już kilka razy, ale Udomiel po prostu szybkim krokiem opuścił obozowisko. Dopiero teraz, na osobności, odpowiedział:
- Nigdy, przenigdy nie kwestionuj tego, co mówię. Masz się przyglądać i uczyć, bo mój czas niedługo minie. Jestem stary, ty jesteś młody. Taka jest kolej rzeczy. Ucz się, dopóki masz od kogo, bo potem, jeśli sam staniesz na czele jakiejś siły, po prostu będziesz popełniał błędy, których można byłoby uniknąć. Wiesz jak? Gdybyś słuchał.
- Ale przecież to rzesza brudasów, którzy taplają się w błocie. Widziałeś przecież. I ten ich wódz. Ha! Daj spokój. Żaden z niego Demon.

Udomiel usadowił się wygodniej w siodle i lekko ruszył. Bognar zrównał się z nim, a okrążyła ich grupa kilkunastu jeźdźców z Armii Dominium.
- Słuchaj uważnie. Powiem ci, co widziałem, ale powiem to raz - rzekł i milczał chwilę, oglądając się za plecy. Gdy wrócił do normalnej pozycji, kontynuował: - Mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym niż pospolite ruszenie. Wiesz, dlaczego przystanąłem na wzgórzu? Coś mi nie pasowało. Grupa, jak ich nazwałeś, brudasów, nie dotarłaby tu przez dwa kraje. Grupa brudasów nie zniszczyłaby całej kompanii naszego wojska w Cesarstwie, a niedawno doszły nas takie doniesienia.
- No i co widziałeś z tego wzgórza? Grupę brudasów przecież - powiedział niepewnie Bognar.
- Tak, to właśnie widziałem, kiedy patrzyłem na Bosmerów. Ale ze wzgórza widziałem sposób zorganizowania obozu. Musieli się tego nauczyć u Nordów, bo doskonale pamiętam, że w kontyngentach norskich podczas Wielkiej Wojny stosowano właśnie takie rozmieszczenie wojska. Bosmerowie obozowali w sposób zorganizowany, podzieleni na kompanie po kilkaset osób każda. Wyraźnie widziałem środek tych mniejszych obozów, zapewne namioty dowódców, do których prowadziło pięć wydeptanych w błocie dróg. Każde z tych małych obozowisk miało kształt pięciokąta foremnego, a centrum ich wszystkich było na wzgórzu.
Bognar patrzył, unosząc brwi.
- Ach, bo ty wiesz, co to jest pięciokąt foremny... - westchnął zniechęcony Udomiel. - Wy, młodzi. Chodzi o to, że jeśli by chcieli, to mogliby zrobić wymarsz całej tej gromady w ciągu pół godziny.
- No tak, ale oni mają jakiś tysiąc elfów, którzy naprawdę walczyli, prawda? To może oni to urządzili tak i tyle.
- Zamiast lekceważenia informacji, które ci podałem, powinieneś z nich wysnuć wnioski, tak samo jak ze spotkania z Endoriilem.
- Ale żaden z niego Demon, prawda?
- Demon czy nie Demon, to najmniej istotne. To inteligentny mer, obyty, oczytany i obdarzony strategicznym myśleniem. Ubolewam nad tym, że nie mogliśmy zajrzeć do drugiego z namiotów, ale idę o zakład, że mieli tam pełno map z informacjami na temat działań swoich sojuszników, a pewnie i naszych wojsk skoro mają tyle informacji od...

Tu zamilkł, bo zorientował się, że informacje pochodzą od Marka Verre. Gdyby Bognar dowiedział się, że to właśnie radny Verre, przyjaciel Udomiela, udzielił pomocy i informacji Bosmerom, to z pewnością doniósłby ojcu. Udomiel igrał ze śmiercią, bo właśnie ona była karą za zdradę stanu, a ktoś taki jak Lionel zapewne tak zinterpretowałby przemilczenie tego, o czym generał dowiedział się kilka chwil wcześniej.
- Od kogo mają informacje? - spytał młody Altmer.
- Domyślasz się pewnie, że w Valenwood sporo jest takich, którzy ich wspierają - odpowiedział wymijająco wódz. - Powinniśmy posłać po resztę mojej Armii. W Arenthii mamy tylko około trzy tysiące żołnierzy. W tym ledwie dwie bitne kompanie, które znam i darzę zaufaniem. Do tego chorągiew jazdy, półtoratysięczny garnizon i milicje bosmerską, w której lojalność wątpię.
- Ich jest na oko cztery, pięć tysięcy, z czego nieco ponad tysiąc nadaje się do walki. Czy oni są naprawdę groźni? - kolejne pytanie Bognar zadał z lękiem na twarzy.
- Z pewnością groźniejsi, niż twój ojciec sądzi. Musimy zreorganizować obronę i to jak najszybciej. I, tak jak mówię, posłać po resztę wojska. Dziewięć tysięcy moich żołnierzy czeka na południe od Silvenaar.
- Dziewięć tysięcy zmiecie ich z powierzchni Nirnu! - zakrzyknął entuzjastycznie Bognar.

Lord Udomiel, wielki altmerski generał, nie odpowiedział. Zastanawiał się tylko, jakie niespodzianki przygotował z okazji tej wojny jego serdeczny przyjaciel, Marek Verre. Doskonale znał efektywność jego działań i determinację jeszcze z czasów, gdy Marek był burmistrzem Arenthii. Załatwiał wszystko, o co prosił Udomiel dla swojej Armii, a czasem nawet więcej. A skoro, jak powiedział Endoriil, Verre jest zaangażowany w sprawę od dawna, to Udomiel nie miał pojęcia, jakie siły przygotował, w jakiej formie i kiedy się ujawnią. Miał jednak pewność, że musi przygotować się najlepiej na coś, czego przewidzieć nie sposób.

--------------------------------------------------

Zachęcam do komentowania, a spis treści znajdziesz TUTAJ