czwartek, 1 maja 2014

[Wiedźmin] Powrót - odcinek III


POWRÓT


ODCINEK III
NEGOCJACJE



I

Wyruszył z wioski jeszcze przed południem. Wójt Ernest - zgodnie z tym, co mówił dzień wcześniej - użyczył wiedźminowi konia. Najemny zabójca potworów nie wziął jednak pod uwagę faktu, że większość zdatnych do służby koni była rekwirowana w celach militarnych. W związku z tym, w mniejszych wioskach zostały najwyżej stare, schorowane zwierzęta, które z rzadka były jeszcze w stanie pracować w polu. Klacz, na której Berengar zmierzał do Haen Dor, była właśnie taką chabetą; starą, ospałą, a przede wszystkim nieprzyzwyczajoną do dźwigania na swym grzbiecie człowieka. Z tej racji, zarówno klacz, jak i wiedźmin, cierpieli niewygodę.
- Ach - skrzywił się jeździec i, stając na chwilę w strzemionach, pomasował dłonią obolałe pośladki. - Ciekawe, czy masz jakieś imię? Z braku laku, na czas naszej współpracy, powinienem ci jakieś nadać. Co ty na to?

Klacz wciąż szła, topornie i ospale, a na głos jeźdźca nawet nie zareagowała. Próbował zmusić ją do przyspieszenia, ale nawet o kłusie nie miał co marzyć. Zastanawiał się, czy nie dotarłby szybciej na piechotę. Z daleka mógł już dojrzeć sylwetki niewysokich domów Haen Dor, nad nimi widniały ponure chmury deszczowe, a niebo było co jakiś czas przyozdabiane złowróżbnymi błyskami. Berengar skoczył w strzemionach, chcąc zmobilizować swoją leniwą towarzyszkę do nieco szybszego tempa. Zareagowała prychając i nerwowo kręcąc łbem, ale nie przyspieszyła.
- Ach... Co za udręka - wypuścił z ust powietrze, nadymając policzki. - Hmm... Nawet pasuje. Nazywasz się Udręka.

Wiedźmin podróżował w swojej skórzanej kurtce odsłaniającej ramiona. Jego korpus oplatały dwa pasy krzyżujące się na piersi. Zza pleców wystawał stalowy miecz - solidna konstrukcja bez żadnych ozdób. Jelec tworzył kąt prosty z trzonem, upodabniając go do zwykłych mieczy wojskowych. Ostrze było jednak dłuższe, a broń nieco lżejsza niż te będące na wyposażeniu armii. Tuż za siodłem przymocował juki, w których schował kilka eliksirów - na wszelki wypadek, chociaż nie zamierzał prowokować walki z Diego i jego bandą. Wiedźmin zawsze musiał spodziewać się najgorszego. Nie sądził, że zdoła przemówić im do rozsądku i wybitną elokwencją nakłonić do oddania zrabowanych kosztowności mieszkańcom wioski. Chciał po prostu zobaczyć, z kim ma do czynienia. Miał świadomość, że podczas wojen wszędzie mnożą się takie bandy. Dezerterzy, którym zachciało się rabować, albo drobni hultaje, którzy w czasie wojennej pożogi upatrują szansy na wzbogacenie się kosztem słabszych. Zwykle rozrabiają, dopóki nie natkną się na inną, silniejszą bandę. Jedni wyrzynają drugich, potem przychodzą trzeci, silniejsi i radzą sobie z drugimi. Trzecich wyrzynają czwarci. Tak to się kręci, aż z frontu powróci armia, a zwycięzcy bandyckiej rywalizacji odbiorą ostateczną "nagrodę" - zadyndają na szubienicach, zdobiąc place miast i miasteczek. Drugim powodem wyprawy wiedźmina do miasta było odebranie pieniędzy za zabicie kolejnych kilkunastu trupojadów. Ich serca wrzucił do worka, który podczas jazdy był przywiązany do jego pasa i wydatnie wzmagał uczucie niewygody.

Kiedy wjeżdżał do miasta, zdawało się, że zapadł już wieczór. Z ponurych, szarych chmur zaczęły spadać na ziemię krople chłodnego, jesiennego deszczu. Ludzie pospiesznie chowali się pod dachy murowanych budynków. Kobiety podwijały długie suknie w kolorach czarnym i szarym, po czym drobiły w stronę zadaszonych miejsc. Wiedźmin zdążył poznać miejscową modę, bardzo skromną i stonowaną, zupełnie inną niż ta panująca na północy, za Jarugą. Zatrzymał się przy niewielkiej stajni, z której dochodziło niespokojne rżenie koni. Grzmiało coraz częściej i bliżej. Przed wejściem stał garbaty staruszek, gładko ogolony i w miarę zadbany. Zobaczył klienta, podszedł, złapał klacz za uzdę i podprowadził do samego wejścia, nie odzywając się. Wtedy wiedźmin zeskoczył na ziemię.
- Witam - przywitał go stajenny. - Sprzedać to to chcecie, panie? Za dużo, to ci nie zapłacę za tę szkapę. Ale z braku laku...
- Sprzedać? - odrzekł Berengar, odczepiając od pasa worek z truchłem potworów. - Nie, a czym bym wrócił tam, skąd przyjechałem, dobry człowieku?
- Hm... A wymienić tego czegoś, to byś, panie, nie chciał? - Mężczyzna odsunął się nieco w tył, dzięki czemu klient mógł dostrzec "asortyment".

W środku było kilka młodych koni, które w niedługim czasie miały powędrować na front, by zastąpić inne, te, które padły podczas wojny. Najlepiej prezentowała się kasztanka o grzywie ciemnej niczym smoła. Tuż pod jej skórą mocno rysowały się mięśnie, a z nozdrzy wydobywała się gorąca para.
- Wymienić, mówisz? - Wiedźmin spojrzał przenikliwym wzrokiem w oczy rozmówcy. - A ja myślałem, że dla armii cesarskiej te konie szykujecie.
- Na majętnego mi wyglądasz, panie. - Staruszek uśmiechnął się, wietrząc interes. W obliczu potencjalnego zysku wcale nie przerażały go przedziwne oczy klienta. - Tu w stajni mamy parę klaczy, które dla wojska szykujem, tak. Tutejszy nie jesteś, widać to. Jeśli zaoferujesz mi... pięćset florenów i tę swoją kobyłę, będziesz mógł wybrać sobie dowolną z tych czempionek.
- Ha! Pięćset? Mogę dać trzysta. A po co ci ten koń pociągowy, którym przyjechałem?
- Ich liczba musi się zgadzać i tyle. Inaczej mogę mieć nieprzyjemności. Czterysta pięćdziesiąt, niżej nie zejdę.
Wiedźmin podrapał się po brodzie, którą porastał kilkudniowy zarost. Przy sobie miał ledwie sto florenów. Za trupojady miał dostać dwie setki. Wciąż za mało.
- Mam tu parę spraw do załatwienia - powiedział, zarzucając worek z truchłem na plecy. - Pogadamy, jak wrócę.
- Oczywiście, panie - staruszek ukłonił się przesadnie głęboko. - Do zobaczenia.

.

Szedł wąską uliczką. Była pusta. Ludzie pochowali się do domów i czekali na koniec burzy, chociaż nie zapowiadało się na prędkie rozpogodzenie. Drobna mżawka zmieniła się w mocny deszcz. Po wyjściu z uliczki trafił na główny plac miasteczka, który, w przeciwieństwie do miejscowej mody, nie różnił się od odpowiedników z królestw północy. W czasach wojen główną dekoracją miejsc publicznych była szubienica, więc i tu nie było inaczej. Chwilowo nikt nie wisiał, ale wiedźmin wiedział, że taki stan rzeczy nie utrzyma się zbyt długo. Większość kupieckich kramów, do których zmierzał, była już zamknięta. Już od kilku dni miał tu wstąpić, by uzupełnić zapasy - teraz miał okazję. Szczęśliwie dla Berengara, zielarz dopiero składał towar do niewielkich drewnianych skrzyń. Przemoknięty kupiec dostrzegł swojego stałego klienta, obrócił się, zdjął z głowy kaptur swojego długiego granatowego płaszcza i odezwał się, drżąc z zimna:

- Nie marzniesz tak w samej kurtce, Berengar? Ja marzę tylko o tym, co by pod kołdrę wskoczyć. I za parę chwil ten plan zrealizuję.
- Witaj, Yarri - odrzekł wiedźmin, delikatnie skłaniając głowę. - Nie, nie jest mi zimno. Powiedzmy, że tam, skąd jestem, bywa znacznie chłodniej.
- Dobra, nieważne - kupiec rozcierał coraz bardziej zmarznięte ręce. - Zamykam właśnie. Co tym razem, kolego? Streszczaj się, proszę.
- Jaskółcze ziele, werbena, tojad i wilczy aloes - wyrecytował szybko, zgodnie z prośbą. - Tyle, ile masz.
Kupiec wyjął z kieszeni pęczek kluczy, wybrał jeden z mocniej zardzewiałych i otworzył nim jedną z zamkniętych już skrzynek.
- Tojad, werbena... - mówił do siebie, grzebiąc w pojemniku i co chwilę przygryzając wargi. - Jaskółcze ziele. Wilczego aloesu nie mam. Może za tydzień będzie, wybacz. Dostawy ostatnio przychodzą, jak chcą. Wierz lub nie, ale nie mam na to wpływu. Może zamienniki jakieś, co?
- Hm... Dwugrot? Albo zwykła jemioła?
- Trzeba było tak od razu. Pytasz się o jakieś rzadkie roślinki, a jemiołę wymieniasz na końcu. Jasne, że mam jemiołę... Jemiole - zaśmiał się, ukazując zadbane zęby. - Spakować wszystko?
Wiedźmin skinął głową.
- To będzie siedemdziesiąt florenów.
- Nie będzie zniżki dla stałego klienta, Yarri?
- Nie będzie. Trudny czas jest, wiesz przecież.

Berengar wyliczył ustaloną kwotę i odebrał woreczek z niezbędnymi mu ziołami. Pożegnał się i skierował kroki w stronę siedziby Yannicka aep Aerla, miejscowego rządcy, który zlecił mu polowanie na trupojady.

II

Yannick aep Aerl siedział w swoim gabinecie. Pomieszczenie było małe, lecz imponująco urządzone. Potężne, szerokie regały stały przy dwóch ścianach bocznych. Wypełnione były przeróżnymi wazami, zdobnymi dzbankami, kielichami oraz wszelkimi naczyniami służącymi do spożywania płynów. W kącie sali stał stół, a na nim kilka karafek wypełnionych różnymi rodzajami win. Solidne biurko z najwyższej klasy drewna było dokładnie na przeciw drzwi wejściowych, w których zaraz miał pojawić się wiedźmin. Kiedy przybył parę miesięcy temu, rządca nie wiedział nic, ani o tym konkretnym wiedźminie, ani w ogóle o tej tajemniczej kaście. Na ziemiach opanowanych przez Nilfgaard wiedźmini nie pojawiali się od wielu lat, a jeśli już gdzieś się zjawili, to szybko znikali, przegnani przez władze lub ludowe przesądy. Władający Haen Dor człowiek nie miał wcześniej styczności z żadnym z nich. Miał jednak problem - plagę trupojadów, potworów, które przed przybyciem Berengara zabiły kilka osób. Wtedy w okolicy miasta przybito zlecenie na owe stwory. Po paru tygodniach ciszy i kilku kolejnych ofiarach, zjawił się on - człowiek o przedziwnych oczach. Przytargał ze sobą resztki trupojadów i wspomniane zlecenie. Wtedy zarządca widział go po raz pierwszy. Od tego czasu wiedźmin przychodził regularnie, donosząc serca potworów i kolekcjonując kolejne sakiewki z florenami. Ten układ wydawał się być korzystny dla Yannicka i miasteczka, więc Berengarem się nie interesowano. Aż do dzisiaj.

.

Wiedźmin, dzierżąc w dłoniach worek z truchłem, wszedł do gabinetu w eskorcie dwóch strażników. Przy ozdobnym biurku siedział Yannick aep Aerl. Za jego plecami, za oknem, widać było kolejne błyski, po których następowały potężne grzmoty. Przed nim, tuż obok tlącej się słabym płomykiem świecy, leżał zwitek papieru. Rządca, widząc gościa, rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu i zastukał palcami o powierzchnie blatu. Strażnicy nie wyszli. Berengar był zaskoczony - zawsze wychodzili. Coś musiało się zmienić. Zdziwienie jeszcze wzrosło, gdy kazali mu oddać miecz. Usłuchał.
-Słuchaj, zabójco potworów - zaczął Yannick. - Po co tu jesteś? Ale tak naprawdę. Mów szczerze, bo za kłamstwa, to u nas, w Nilfgaardzie, końmi się rozrywa.
- Nie bardzo rozumiem - Berengar przechylił głowę i zmarszczył brwi. Był autentycznie zaskoczony. Położył worek z truchłem przy biurku. - Przyniosłem serca trupojadów, jak zawsze.
Rządca skrzywił się i gestem ręki rozkazał jednemu ze strażników zabrać worek. Potem, kolejnym gestem, nakazał wiedźminowi usiąść na krześle naprzeciwko biurka. Sam patrzył na dokument leżący przy świecy.
- Okazuje się, że wy, wiedźmini, wcale nie jesteście tacy, jakimi was przedstawiałeś wcześniej.
- Panie Yannicku. Ja naprawdę nie rozumiem. Zaoszczędziłby pan swój cenny czas, jeśli powiedziałby mi pan wprost, o co chodzi.

Yannick aep Aerl wstał z fotela, przeszedł kilka kroków, do stołu, z którego zabrał karafkę wina i dwie szklanki. Kiedy wrócił, napełnił obie i wypił zawartość swojej. Czekał, aż Berengar zrobi to samo. Jednak wiedźmin nie kwapił się do tego.
- Boisz się, że chcę cię otruć? - gospodarz spojrzał w oczy gościa. Początkowo się ich bał, teraz już tylko podziwiał. - Powiedz, mam powód, żeby cię otruć, mój ty zabójco potworów?
- Mnie nie można otruć. Mam immunitet na trucizny.
- Immunitet na trucizny? No proszę. Przydałoby mi się coś takiego... Niejedna osoba na cesarskim dworze hojnie by zapłaciła za coś takiego. Heh, nieważne, słuchaj więc. Przyszła do mnie wiadomość. Nie tylko do mnie. To ostrzeżenie dla wszystkich miast i miasteczek w północnych rejonach Cesarstwa. Mówi o tym, że należy uważać na pewnego wiedźmina, który podąża na południe, ku stolicy kraju. Niemal wszędzie, gdzie się pojawi, trup ściele się gęsto... Nilfgaardzki trup, Berengarze. To niedobrze. Bardzo niedobrze.
- Wciąż nie rozumiem, co to ma do mnie. To nie ja, przecież to oczywiste, a za innych, takich jak ja, nie odpowiadam. Doskonale pan wie, że od kilku miesięcy żyję w okolicznych lasach i poluję na trupojady, strzegąc waszych miast i miasteczek, do których tak naprawdę nie powinienem mieć wstępu.
- Zrobiłem dla ciebie wyjątek - Yannick aep Aerl wydął wargi - ale teraz mam wątpliwości. Wiem, że to nie ty, ale liczę na to, że podasz mi pewne informacje. Tak się składa, że w tej chwili wiem o dwóch wiedźminach, jest tamten i jesteś ty. Tamten macha mieczem, mordując naszych, a z tobą można pogadać, pomagasz. Gadaj więc. Podali rysopis. Wysoki, szczupły, świetnie obchodzi się z mieczem...
- To nic nie da - zarzekał się Berengar. - Znałem tylko kilku wiedźminów, więc...
- Białowłosy - skończył opis Yannick. - To dość charakterystyczna cecha. Mówią na niego Biały Wilk.

Wiedźmini potrafili dobrze ukrywać swoje emocje. Wielu ludziom wydawało się, że w ogóle takowych nie mają, ale nie do końca tak było. Reakcja Berengara na podany rysopis była mało wiedźmińska, wyraźnie uniósł brwi i lekko rozchylił usta. Yannick aep Aerl domyślił się, że jego rozmówca znał Białego Wilka.
- Mów - powiedział cicho, ale stanowczo.
Berengar zastanawiał się, co może powiedzieć, a czego powinien unikać. Po krótkim rozmyślaniu doszedł do wniosku, że... naprawdę nie wie niczego, co mogłoby się przydać Nilfgaardowi, więc postanowił powiedzieć prawdę. Prawie.
- Tak, znałem go. To było dawno temu, daleko na północy. Pochodziliśmy z tej samej szkoły wiedźmińskiej, od czasu do czasu widywaliśmy się na szlaku. Jego pseudonim, Biały Wilk, jest szeroko znany na północ od Jarugi. Bardowie skomponowali sporo pieśni o jego wyczynach. Teraz już nawet trudno stwierdzić, co z tych pieśni jest faktem, a co fikcją. Jest sławny, swego czasu mieszał się w politykę. Więcej nie wiem.
- Czekaj, czekaj. Rozwiń temat polityki.
Kącik ust wiedźmina uniósł się delikatnie. Tym razem zadbał o to, żeby nikt nie mógł tego dostrzec. Domyślał się, że temat polityki zainteresuje jego rozmówcę. W ten sposób nie musiał opowiadać o Podgrodziu, Alvinie i innych wydarzeniach, w których brał udział. Których się wstydził.
- Mówiło się, że uratował króla Temerii, Foltesta, na którego nasłano zabójcę. Potem stał się kimś w rodzaju jego ochroniarza. Chyba skończył z wiedźmiństwem, nie wiem. Wieści o zamachu na Foltesta dotarły do mnie, kiedy przekraczałem Jarugę. Więcej już o nim nie słyszałem. Wiem tylko, że kiepsko mu poszło ochranianie, bo Foltesta i tak w końcu zamordowano.
- I więcej nie wiesz, Berengarze? - zapytał rządca i oparł łokcie na powierzchni biurka, splatając dłonie. - Dobrze, idź, ale jeśli sobie cokolwiek przypomnisz o tym wilku, to przyjdź od razu do mnie. Jeśli to, co sobie przypomnisz, okaże się ważne, to zostaniesz hojnie nagrodzony.

Wiedźmin wstał i wyszedł z gabinetu. Strażnicy wyprowadzili go przed budynek, gdzie wręczyli mu sakiewkę z florenami - nagrodę za wiedźmińską pracę - oraz oddali miecz, który niezwłocznie powędrował na plecy. Berengar obrócił głowę w stronę karczmy, w której spodziewał się znaleźć Diego, poprawił pasy okalające jego korpus i ruszył przez wypełniony kałużami plac.

III

Brodacz z blizną na lewym policzku stał przy ladzie, opierając się na niej łokciem. Drugą ręką wychylał kufel pełen piwa, które ściekało mu teraz przez zarost aż za cienką pikowaną kurtkę. Jego kompani walili rytmicznie pięściami w stół, przy którym siedzieli. Wszyscy głośno się śmiali, gdy brodacz skończył pić. Jednym duszkiem pochłonął całą zawartość obszernego kufla. Na koniec beknął przeciągle i zaśmiał się.
- Zdrowie! - zakrzyknął, podchodząc do stołu. - Nasze zdrowie!
- Zdrowie! Zdrowie! - odpowiadali pijani mężczyźni, przekrzykując się.

Grupa kilku mężczyzn siedząca przy dużym stole była bardzo głośna. Pili piwo, zajadając się smażonym mięsem. Na blacie leżało tez kilka ogryzionych jabłek, kilkanaście opróżnionych kufli i cztery puste gliniane dzbany. Inne miejsca w gospodzie były puste. Jedynie dwóch starszych ludzi siedziało w kącie i spokojnie piło wódkę, cicho rozmawiając. Do środka wchodził właśnie ktoś jeszcze - mężczyzna ubrany w kurtkę odsłaniającą dobrze zbudowane ramiona. Nieznajomy miał miecz na plecach. Przyciągał wzrok. Brodaty usiadł wśród swoich, na krawędzi ławy, i powiedział do jednego z kompanów:
- Ej, Osen, a ten, to kto?
- A skąd ja mam wiedzieć - odrzekł Osen, szczupły półelf o nieco skośnych oczach i dziwnym wyrazie twarzy. - Nie widziałem go tu.
- Może go przywitamy - brodaty z blizną uśmiechnął się brzydko i wstał z ławy.
- Haren, zapytaj, czy da na piwo - zaproponował półelf. - A jak nie da, to sam weź.
Haren kiwnął głową i wstał, wychylając kolejny kufel. Wytarł usta brodą i podszedł do nieznajomego. Oparł się o ladę i beknął mu w twarz.
- Daj na piwo, przyjacielu drogi.
Wtedy obcy uniósł wzrok i spojrzał w oczy brodacza. Ten odruchowo cofnął się, tracąc równowagę. W ostatniej chwili wyciągnął do tyłu prawą rękę i oparł się o jedno z krzeseł. Zaczął mocno mrugać i marszczyć brwi. Źrenice przybysza nie były pijackim złudzeniem, naprawdę wyglądały zwierzęco.
- Coś ty za jeden?! - krzyknął Haren, prostując się.
- Szukam człowieka o imieniu Diego - odrzekł spokojnie mężczyzna.
- Po co go szukasz? Przekazać mu coś?
- Chcę zamienić z nim kilka słów.
- I ten miecz ma ci w tym pomóc, gagatku?

Brodaty na ułamek sekundy obrócił głowę w stronę ściany. Berengar milczał, ukradkiem rozglądając się po sali. W zaciemnionym kącie, tam gdzie patrzył Haren, dojrzał ludzką sylwetkę. Jego wzrok był znacznie bardziej wyczulony niż wzrok zwykłego człowieka. Półmrok nie był dla niego żadnym problemem. Bez słowa ruszył w stronę Diego. Dwóch bardziej trzeźwych bandziorów siedzących przy stole wstało i sięgnęło po broń. Brodaty szukał swojej obmacując pasek z każdej możliwej strony. Niczego nie znalazł.
- Spokój - zdecydowany głos Diego sprawił, że dwóch zakapiorów odłożyło broń. Herszt zwrócił się do nieznajomego: - Porozmawiajmy.

Przywódca bandytów siedział przy stole. Nawet siedząc, wydawał się Berengarowi wielki. Musiał przewyższać go najmniej o głowę. Jego wielkie dłonie spoczywały na stole, niczym dwie ciężkie cegły. Mężczyzna był młody i gładko ogolony, ale posturą przypominał olbrzyma. Miał na sobie ten sam strój, który opisywali wieśniacy. Brązowa koszula, a na niej kolczuga. Długi czarny płaszcz wisiał na wieszaku tuż obok. Nadgarstki błyszczały od złotych i srebrnych ozdób.
- Masz jaja, że przychodzisz tak do mojej gospody i straszysz mi ludzi - powiedział i stukał swoimi wielkimi palcami w stół, czym wprowadzał go w drżenie. - Co jest z twoimi oczami?
- Kiedyś mocno chorowałem - zełgał, mając świadomość, że Diego nie uwierzy. - To twoja gospoda? Rządca Yannick ma zapewne inne zdanie.
- Yannick aep Aerl? - zdziwił się. - To on cię nasłał? Myślałem, że się dogadaliśmy, kiedy ostatnio mój but miał bliskie spotkanie z jego dupą.
Wiedźmin milczał. Potężna błyskawica uderzyła gdzieś w okolice miasteczka, a grzmot wstrząsnął kuflem stojącym na stole między nimi.
- On już tu nie rządzi - Diego kontynuował. - To teraz nasze miasto, moje. Tych kilku strażników to dla nas żadne wyzwanie. Są tu tylko dla pozoru. Haren i po pijaku by ich rozpłatał na kawałki. Ja nie musiałbym się nawet podnosić z tego krzesła.
Berengar delikatnie się uśmiechnął. Nie był to miły uśmiech.
- Aha... - Diego podrapał się za uchem. - To nie Yannick cię nasłał. Mów kto, o co ci chodzi i zmiataj, bo inaczej pogadamy.
- Chcę, żebyście zostawili w spokoju mieszkańców rybackiej wioski kilka mil na zachód stąd. Tylko tyle.
- Tylko tyle? - Diego zaśmiał się przeciągle. Był rozbawiony i kręcił głową z niedowierzaniem, uśmiechając się. - Ty mówisz serio, czy jednak żartujesz? Chcesz, żebyśmy dali spokój tym prostakom. Po to tu jesteś?
- W ostatnich miesiącach rzadko żartuję. Dajcie im spokój i oddajcie to, co ukradliście.
- A jeśli nie oddamy, to co zrobisz? Sięgniesz po ten brzeszczot zza pleców?
- A jeśli tak - Berengar nachylił się nad stół, mierząc się wzrokiem z Diego - to co?
- Umiem machać mieczem. - Bandyta nagle spoważniał. - Mam kilkunastu kumpli, którzy też to potrafią, nie tak dobrze jak ja, ale potrafią. I nie są na tyle głupi, żeby nosić miecz na plecach.
- Kłamiesz. - Głos wiedźmina był zimny, złowrogi. - Jest z tobą tych kilku pijaków, którym zamarzyło się bogactwo i ładne dziewczyny. Żadna ich nie chciała, a i fortuna im nie sprzyjała, więc postanowili sobie wziąć siłą jedno i drugie. Wyglądasz na mądrzejszego od nich, a jednak brniesz w to, chociaż na końcu tej ścieżki jest śmierć. Jeśli nie od miecza na moich plecach, to od innego. A może zawiśniecie na szubienicy. Wstąpiliście na drogę, która ma jedno zakończenie, a jedyną niewiadomą jest to, w jaki sposób do niego dojdzie.
- Kim ty jesteś? - spytał Diego po chwili ciszy.
- Wiedźminem.
Berengar wstał z krzesła i swobodnym krokiem skierował się do drzwi. Dwóch bandytów ponownie chwyciło miecze, ale przywódca powstrzymał ich kiwnięciem głowy, gdy spoglądali na niego, licząc na pozwolenie, by atakować.
.

Kiedy obcy wyszedł, Haren i Osen podeszli do szefa.
- Ruszajmy za nim! - krzyczał brodaty Haren. - Zarąbiemy go! Tu i teraz.
- Uspokój się - Diego zacisnął pięści. - W jednym na pewno miał rację. Jesteście pijani. Idźcie spać. Jutro zarżniemy tego wiedźmina i spalimy całą wiochę. Ostrzegaliśmy ich. Nie z nami takie numery.
- A tego wójta to na pal nadziać trzeba - powiedział półelf i wychylił kolejny kufel z piwem. - Dla przykładu! A co to w ogóle jest, wiedźmin?
- Jutro się przekonamy - skończył Diego i uderzył pięścią w blat, łamiąc go w pół.

KONIEC ODCINKA TRZECIEGO

2 komentarze:

  1. Spodobał mi się Berengar, najpierw jako tajemniczy samotnik, teraz jako (nadal tajemniczy) człowiek z misją, obrońca uciśnionych. Potrzeba nadania klaczy imienia to też kolejny pozytyw, dobry gest. Co prawda nazwał ją Udręką ;) ale nie zdziwiłabym się, gdyby się do niej przywiązał. Więź jakoś tak bardzo lubi się nawiązywać, na przekór łączonym zwłaszcza ;D I teraz "wyda ją czy jej nie wyda, oto jest pytanie" ;p Ten staruszek tak namawiał, wiedźmin całkiem chętny, a konia żal ;)
    Stajenny mi się wyobraził jako Alfred z Batmana (nie wiem czemu), ze starszych filmów, bo nowych nie widziałam.
    Yarri - kolejne ładne imię :)
    Cała scena z kramem mocno klimatyczna, wyobraziłam sobie te uliczki i targowiska z gier, jeszcze ta atmosfera, mżawka, super :)
    Ten cały Yannick jakiś taki podejrzany mi się wydał albo nie do końca bezpieczny. "mój ty zabójco potworów" - a to akurat w jego ustach pieszczotliwie zabrzmiało :) Geralcik podpadł, jak widzę. Wzmianka o nim i w ogóle, fragmenty historii Berengara świetne i bardzo cieszą.
    Z kolei Diego i świta w karczmie, nasunęła mi się karczma z serialu Zorro, a Diego jako tamtejszy czarny charakter z kompanią ;D Chociaż Berengar coś tam z Zorro może i ma, w końcu broni wioskowych, jedyna nadzieja.
    I ostatni odcinek mi został. Ale co tam, wezmę się za Mass Effect :D Pójdę na żywioł, bo totalnie nic nie wiem; ale będzie ciekawie. Właśnie - jak bardzo to jest science fiction? Dużo kosmosu, technologii, sterylnych, surowych i mega nowoczesnych budynków, zagłada przyrody, mutanci itd. czy coś a'la Avatar może?
    A, zapomniałabym. Diego jest straszną mendą, ale miło widzieć to imię :); zawsze mi się podobało, zwłaszcza jak na latynosko brzmiące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Geralta koń miał imię, pomyślałem, że i Berengara może.
      Teraz, kiedy wiem już więcej o Wiedźminie 3 to ta historia przestaje być spójna z grami :D . Bo Geralt w Nilfgaardzie chyba wcale nie będzie w grze, a ja napisałem, że idzie w stronę stolicy. Ups ;)
      A Mass Effect Siłę Wiary polecam, mimo że nie skończona. Mniej się trzeba orientować w uniwersum, więcej tłumaczę. Nie Avatar. W skrócie w uniwersum chodzi o to, że odkryliśmy ruiny na Marsie, które pozwoliły nam odkryć technologię dzięki której podróżujemy po całej galaktyce. Spotkaliśmy inne rasy, tworzymy razem społeczność galaktyczną, ale okazuje się, że atakują nas pewne istoty, które jak się okazuje co 50 000 lat niszczą całe inteligentne życie organiczne w galaktyce. Cykli były już tysiące, może miliony. Musimy w grze zebrać sojuszników i się bronić. Świetna trylogia, naprawdę. Moja wersja wydarzeń po zakończeniu wątku z gry jest w ME "Po zakończeniu" (wieeem, nie postarałem się z nazwą :P )
      Aaa a Diego kilku osobom się nie podobał. Mówili, że nie pasuje do uniwersum.

      Usuń