czwartek, 1 maja 2014

[Wiedźmin] Powrót - odcinek IV (ostatni)

POWRÓT

ODCINEK IV (ostatni)
KONFRONTACJA


I

Wiedźmin. Pierwsze słowo, które przyszło mu do głowy, gdy Diego - przywódca bandyckiej szajki - zadał mu najprostsze możliwe pytanie: kim jesteś? A przecież właśnie od tego uciekał, tym nie chciał być i tego przez długi czas nienawidził. Wielu młodych wiedźminów - ledwie po ukończeniu wszelkich niezbędnych prób, mutacji i testów - była pozytywnie nastawiona do swej profesji. Mieli chronić ludzi przed potworami. Nie oczekiwali w zamian wielkiej wdzięczności, ale ci właśnie entuzjaści najboleśniej zderzyli się z rzeczywistością. Ludzie bali się wiedźminów, bo byli inni. Najczęściej tuż po wykonaniu zlecenia, pogromca potworów otrzymywał zewsząd delikatne sugestie, że nie jest już w pobliżu mile widziany. Berengar nie był jak inni wiedźmini; od początku wiedział, że nie jest to coś, czego pragnął. A czego pragnął? Prostego życia, ładnej żony, zdrowych dzieci i spokojnej okolicy. Zamiast tego został odmieńcem, mutantem, który nigdy nie będzie miał dzieci, a spokojne życie to coś, czego wiedźminowi nie przystoi praktykować, a wręcz żaden z nich, po wieloletnim szkoleniu, praktykować nie potrafi.

Berengar musiał przyznać - i stąd też odpowiedź, jakiej udzielił hersztowi bandytów - że jest wiedźminem. Nie z wyboru, ale w wyniku wieloetapowego szkolenia, którego już nie sposób cofnąć i wykorzenić, bo ta profesja stała się częścią tego, kim jest. Kucharz może któregoś dnia rzucić w kąt fartuch i czapkę, chwycić wędkę i zostać rybakiem. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby lekarz, znudzony zakładaniem szwów obijającym się w karczmach drabom, został kupcem, albo i właścicielem przybytku rozkoszy i rzeżączki. Wiedźmin jest jednak wiedźminem. To nie tylko jego zawód, to jego... rasa? Członkowie tej kasty nierzadko mówili, że nie są już ludźmi. Po części dlatego, że ci właśnie ludzie wyganiali ich ze swoich miast, obrzucali kamieniami i złorzeczyli. Byli odrzuceni, więc nie mieli potrzeby podpinania się pod rasę, która ma ich za nic. Bezsprzeczny fakt był taki, że wiedźmińskie organizmy funkcjonowały inaczej, niż wszystkie inne. Zdecydowanie większa odporność na trucizny, kilkukrotnie szybsza regeneracja ran, talent do używania znaków i widzenie w ciemności. Berengar był wiedźminem i chociaż nie lubił się tak nazywać, to wciąż działał jak wiedźmin. Jeśli ludziom działa się krzywda, to naturalnym odruchem było im pomóc. Naturalnym czy wyuczonym - czasem się zastanawiał. Tego uczono go w Kaer Morhen i to stało się jego credo, nawet po tym, gdy wyrzekł się wszystkiego innego i zdradził innych wiedźminów.

Pogromca potworów - jak sama nazwa wskazuje - miał zabijać potwory, nie mieszając się do spraw ludzkich i zostawiając kryminalistów władzom. Berengar zostawił jednak ideały swojej kasty za plecami i postanowił pomóc wieśniakom z wioski niedaleko Haen Dor, na północy cesarstwa Nilfgaardu.

II

Mały Adam zaglądał przez okno do chaty wójta Ernesta, obserwując uważnie każdy ruch czarownika. Widział, że ów człowiek, który ma pokonać bandytów, siedzi właśnie przy stole i uderza w blat rękojeścią sztyletu, rozdrabniając w ten sposób kilka roślin, które przywiózł ze sobą wczoraj z Haen Dor. Następnie wyjął ze swojego kuferka dwie kule, dziwne, których chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Mieściły się w dłoniach czarownika, który wsypał starte w proch roślinki do środka, w równych, starannie wymierzonych proporcjach. W chacie był jeszcze wójt Ernest, ale Adam nie słyszał rozmowy, którą mężczyźni prowadzili.
- Cóż to jest, czarowniku...? - spytał Ernest, ale po chwili zreflektował się. Gość powiedział mu zeszłego wieczoru, kim jest. - Eee, wiedźminie, znaczy się.
- Te kulki? - Berengar westchnął. Jak już mają go jakoś nazywać, to niech mówią wiedźmin, a nie czarownik. Nie znosił czarodziejów, co było jedną z niewielu rzeczy łączących go z pozostałymi wiedźminami. - To petardy. Tak zwany smoczy sen.
Oczy Ernesta otworzyły się jeszcze szerzej, a usta złożyły się w dziwny uśmiech. Berengar słyszał wcześniejsze wypowiedzi wójta i Adama. Wiedział, czego się spodziewają. Chcieli ognistych kul, a chociaż rzadko stosował petardy, to pomyślał, że nie stanie się nic złego, jeśli dostaną to, czego oczekują. Delikatnie się uśmiechnął.
- Czy wszystko jest gotowe? - spytał. - Wszyscy na swoich miejscach?
- Tak jest, panie drogi. Paru rybaków obstawiło wioskę dookoła, tak jak mówiłeś. Dowiemy się, jeśli dostrzegą tych bandziorów.
- Baby pochowane? Dzieci pochowane?
- Tak, tak, tylko Adam chciał jeszcze się napatrzeć na was, panie. - Spojrzał z uśmiechem w stronę okna, za którym stał chłopak. - Jakżem miał tego odmówić urwisowi. On podziwia cię, panie wiedźminie.
- Broń macie gotową? Może się okazać, że jednak nie dam rady. Musicie być gotowi i dobić tych, których ja nie zdołam.

Ernest pogładził się po wąsie. Bardzo liczył na to, że nie będą musieli walczyć, ale taka ewentualność istniała. Każdy chłop zdolny do tego, by trzymać broń, miał mieć ją pod ręką. Na całą wioskę przypadały dwa miecze, kilka kos i zaostrzonych wczorajszego wieczoru patyków mających robić za dzidy. Wiedźmin czuł się dość pewnie, ale wolał, żeby mieszkańcy byli przygotowani na wszystko. Po wizycie w karczmie w Haen Dor, gdzie spotkał całą bandę, sądził, że jedynym naprawdę poważnym przeciwnikiem może być przywódca - Diego, człowiek wysoki, muskularnie zbudowany i niegłupi. Reszta wydawała się być po prostu bandą nie mających nic do stracenia szczeniaków, którzy chcą dorobić się na nieszczęściu innych. Berengar wyciągnął spod stołu podłużny pakunek, owinięty rzemieniem. Płynnym ruchem odwinął materiał i pogładził dłonią ostrze. Ernest przyglądał się z zapartym tchem. Widział już ten miecz, ale teraz wydawał się jakby bardziej majestatyczny. Chłop sam nie wiedział, dlaczego.
- Naprawdę myślisz, panie wiedźminie, że oni dzisiaj przybędą do nas?
- Tak. - Wyjął z kuferka buteleczkę z olejem, który począł wsmarowywać w stal. - Jak tylko wytrzeźwieją, przyjadą. Wczoraj byli mocno... urażeni moim brakiem pokory. Takie typy nie zwykły odpuszczać w takiej sytuacji.
Gdy kończył zdanie, postawił na blacie stołu flakonik, chwilę potem następny, a sam zszedł z krzesła i klęknął na kolana.
- Zasuń zasłony - powiedział bardzo poważnym tonem - i zostaw mnie samego. Jak rybacy ich dojrzą, zawiadomcie mnie jak najszybciej, rozumiesz, wójcie? Ale niech nikt nie wchodzi, tylko krzyczy przed drzwiami. Albo niech puka. Rozumiesz?
- No, tak, rozumiem - odrzekł Ernest, nieco zaskoczony. Myślał, co ten czarownik będzie tu wyprawiał, że nie chce, by ktokolwiek mu przeszkadzał. Czarną magię?

III

Pogoda na zewnątrz była słoneczna, niebo niemal bezchmurne, ale wiedźmin klęczał teraz na kolanach w zaciemnionej chacie wójta. Uspokajał oddech i, medytując, przygotowywał organizm na przyjęcie eliksirów: jaskółki i puszczyku. Nienawidził brać wspomagaczy, ale bez nich byłby "tylko" lepszy od swoich przeciwników. Same mutacje dawały wiedźminom wyraźnie sprawniejszy refleks i orientację w przestrzeni, ale korzystanie z eliksirów sprawiało, że mało który człowiek był w ogóle w stanie walczyć z wiedźminem jak równy z równym. Z racji tych faktów Berengar wciąż, rzadko bo rzadko, ale korzystał z eliksirów, znosząc wszelkie efekty uboczne, szczególnie silne chwilę po zażyciu. To właśnie sprawiło, że wyprosił Ernesta. Nie chciał, by ktokolwiek widział, jak będzie wyglądał tuż po wypiciu zawartości buteleczek. Wciąż jednak nikt nie nadchodził. Czekał w samotności.

.

Ernest kilkukrotnie walnął pięścią w drzwi. Krzyczał:
- Jadą, jadą! Są na wzgórzu. Cała szóstka! Będą za kilka minut. Słyszysz, czarowniku?!
- Tak, wójcie, słyszę! - krzyczał z pozycji klęczącej, tyłem do drzwi. - Schowajcie się teraz. Wyjdę za parę chwil.
- Dobrze, panie czarowniku. Ale błagam... Oni spalą naszą wioskę, pomordują nas, jeśli...
- Schowaj się, Ernest! - odkrzyknął zdecydowanie Berengar, przerywając mu.
Usłyszał przyspieszone kroki Ernesta, coraz dalej i dalej. Nadszedł czas. Podniósł się z kolan, usiadł przy stole. Na blacie, obok miecza, leżały dwa flakoniki - puszczyk i jaskółka. Za nimi dwie petardy, po które sięgnął i włożył w skrytki na swoim skórzanym pasie, okalającym jego klatkę piersiową. Wziął głęboki oddech i szybko, zupełnie bezceremonialnie, wypił zawartość obu flakoników, jeden po drugim. Jego głowa zaczęła delikatnie drżeć. Szczęka ścisnęła się do granic możliwości. Czuł, że kruszą mu się zęby. Najgorsze było jednak to, co działo się w jego brzuchu. Picie dwóch różnych eliksirów w tak krótkim odstępie czasu miało swoją cenę. Jego żołądek płonął. Berengar miał wrażenie, jakby w jego wnętrznościach siedział jakiś złośliwy gnom, który wbija dziesiątki tępych igieł we wszystkie organy wewnętrzne. W tej chwili, w najgorszym momencie, do chaty wszedł Adam - uśmiechnięty i zziajany. Chciał zobaczyć swojego bohatera jeszcze przed walką. Stanął w drzwiach, a naprzeciw niego, na krześle, siedział "Człowiek z Lasu", bo tak znała go cała okolica. Siedział tyłem, mocno drżał i ciężko oddychał. Zmartwiony Adam podbiegł i chwycił go za ramię. Wtedy wiedźmin spojrzał na chłopca. Oczy Berengara były całe czarne, ale nie to było najstraszniejsze. Chłopiec o złotych włosach cofnął się instynktownie, a z jego twarzy zniknął uśmiech, kiedy zobaczył nienaturalną bladość cery wiedźmina i wielkie, pulsujące zupełnie nierytmicznie żyły na czole i skroniach. Te po kilku chwilach znikły jednak, zostawiając czarne oczy i marmurową wręcz skórę.

- Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać. - Berengar wstał z krzesła i chwycił miecz. Starał się mówić wolno. Jego ruchy, a także mowa, były teraz wyraźnie szybsze niż przedtem. Najmocniej zmienił się jednak ton głosu. Był niski, głęboki i niezwykle ponury.
- Już są... - wyszeptał przestraszony Adam. W zdumieniu patrzył na twarz wiedźmina. - Ja przyszedłem... powiedzieć. Biją Galena...
- Nie wychodź stąd, chłopcze.
Po tych słowach Berengar wyszedł z chaty, a Adam stanął w drzwiach, skąd widział centrum wioski, czyli teren naprzeciw karczmy, gdzie dwa dni wcześniej zginął jego dziadek, a teraz bandyci katowali starego rybaka - Galena.

Berengar nie mylił się. Słowa Diego o rzekomej większej liczebności grupy były tylko czczym gadaniem. Był on, herszt bandy, i pięciu jego ludzi. Brodaty Haren z wielką blizną na twarzy, półelf Osen, oraz trzech chłystków, szczupłych, wyraźnie przestraszonych. Widocznie jego wizyta w Haen Dor sprawiła, że połowa szajki straciła rezon. Nie zdziwiło go to, bo już wcześniej wywnioskował, z kim ma do czynienia. Za jedyne realne zagrożenie uważał Diego. Musiał też wziąć poprawkę na dość potężnie wyglądającego brodacza, oraz kościstego elfa, który z racji swej budowy był zapewne dość szybki.
Szedł w ich stronę powoli, z mieczem w prawej dłoni. Nie chciał jeszcze pokazywać swej szybkości i wyczulonych zmysłów. Diego rzucił pochodnię na słomiany dach jednego z budynków, który od razu zapłonął potężnym ogniem. Haren i Osen kopali leżącego rybaka, a trójka chłystków próbowała wyważyć drzwi innej chaty. Zgodnie z zaleceniami wiedźmina, ludzie pochowali się do domów i zaryglowali drzwi. Kilku wieśniaków schroniło się w karczmie i zerkali przez niewielkie okna. To oni jako pierwsi dostrzegli Berengara.
- To on? - spytał młynarz, opierając się na ramieniu wójta.
- Bogowie kochani! - krzyknął Ernest. - Tak, to on, ale... ale jakby nie on... Przecie on jak duch wygląda. A jak idzie, jakby płynął!
- Złego ducha żeś przywołał, wójcie! - jeden z rybaków panikował. - Bogowie nas ukarzą, ukarzą, mówię wam. Do czarodzieja złego się zwracać po pomoc, śmierć nas za to czeka.

IV

Podszedł na odległość kilkunastu kroków. Teraz nie mogli go nie zauważyć. Haren już chciał otworzyć usta. Cały poranek planował, co powie temu włóczędze, który znieważył ich poprzedniego wieczoru. Pomysłów miał kilka, na przykład: "przyszedłżeś wczoraj, poobrażałżeś nieco, a teraz, przybłędo, zginiesz od miecza". Bardzo mu zależało, żeby były tam rymy, ale nic lepszego nie zdołał wymyślić. Całe planowanie wzięło jednak w łeb, kiedy zobaczył tego włóczęgę. Żaden z członków bandy nigdy nie widział tak wyglądającego człowieka. W gospodzie w Haen Dor mówił, że jest wiedźminem, ale oni nie wiedzieli, co to znaczy. Teraz mieli się przekonać, ale jakby stracili na to ochotę.

- Jesteś. - Diego wysunął się przed szereg. Trzech chłystków odeszło od zaryglowanych drzwi jednej z chat i zaczęli zachodzić wiedźmina od lewego boku. Teraz trzech było z lewej, a trzech, wraz z Diego, przed nim.
- Jestem pod wrażeniem - kontynuował, próbując zrobić wrażenie niewzruszonego, ale Berengar wiedział, że jest pierwszym wiedźminem, z którym ci ludzie się zmierzą, a nikt, kto widzi wiedźmina na eliksirach, nie jest niewzruszony. W dużej mierze dlatego, że do drugiego spotkania już nie dochodzi, bo takowy człowiek odchodzi z tego świata w okolicznościach raczej przykrych. Trzeba było jednak przyznać, Diego był dobrym aktorem: - Muszę wyznać, obstawialiśmy, czy podkulisz ogon i zwiejesz, czy jednak zostaniesz. Nawet karczmarz z gospody się do zakładu przyłączył. I jakiś zielarz, który na rynku handluje. Wszyscy stawiali na to, że zwiejesz. Tylko ja i ten zielarz sądziliśmy inaczej. Podzielę się z nim nagrodą. A może i nie... Ostatnio nie zwykłem się dzielić. Poza tym, zdawał się wiedzieć o tobie nieco więcej, mało rozmowny był, jak pytaliśmy, więc ucięliśmy mu język. Drugiego sobie nie kupi, ale zakład to zakład. Jak już padniesz, to dostanie swoją dolę. Ja człowiek honorowy jestem
- Powiem krótko - odrzekł mu Berengar, ignorując kwiecistą wypowiedź. Wciąż usiłował mówić powoli i starannie. - Zostawicie wioskę w spokoju i oddacie zrabowane kosztowności, jak prosiłem?
- Widzisz, popełniasz jeden bardzo istotny błąd, szczególnie w tych trudnych czasach. Jeśli chcesz czegoś, to nie prosisz, a sam sobie to bierzesz, a jeśli ktoś się stawia, to dostaje w łeb. To proste. Takie są prawa wojny, a to jest czas wojny. My tylko żyjemy zgodnie z tymże prawem, prawem silniejszego. Oczywiście, takie życie nie jest dla każdego, ale wyglądasz mi na kogoś, kto by sobie poradził. Zdaje się, że niezły z ciebie zabijaka. A jeśli wtedy, w karczmie, to tylko przechwałki były, to i tak znalazłoby się coś dla ciebie, jestem tego pewien. Co na to powiesz? Przyłączysz się do nas? Moglibyśmy razem wiele osiągnąć.

Wiedźmin parsknął. Nie tylko z powodu usłyszenia tak kuriozalnej propozycji, ale też dlatego, że podczas jej składania trzech chłystków znalazło się jakieś pięć metrów za jego plecami. Za chwilę byliby gotowi, aby wbić mu sztylet w plecy. Wieśniacy wyglądali z okien swoich domostw, martwiąc się o swój los. Sześciu bandytów na jednego czarownika. Nie sądzili, by było tu możliwe cokolwiek, co uratowałoby ich i cały dobytek.
- Jesteś strasznie blady. To ze strachu? - syknął długowłosy półelf, uśmiechając się krzywo. Nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił.

Berengar, zupełnie bez ostrzeżenia, błyskawicznym ruchem lewą dłonią wyciągnął ze skrytki w pasku petardę, odwrócił się i rzucił ją między trzech chłystków. W górę wzbił się będący w formie gazu brązowy pył. W mgnieniu oka przerzucił miecz z prawej dłoni do lewej, złożył palce w znak. Wtedy obłok eksplodował, mocno raniąc trójkę bandytów i podpalając ich włosy i ubrania, które teraz topiły się na ciałach. Zaczęli krzyczeć, płakać, biegać w różne strony. Jeden po prostu padł na kolana z krzykiem. Zemdlał chwilę później. Drugi podjął najgorszą możliwą decyzję. Skoczył w stóg siana, który po chwili stał się miejscem jego bolesnej śmierci. Ostatni z nich zachował odrobinę rozumu i rzucił się w jedną z kałuż, pozostałych po wczorajszych opadach deszczu. Przez kilka sekund turlał się w błocie. Zanim zdołał się ugasić, walka przed karczmą trwała w najlepsze.

Zszokowany widokiem Haren cofnął się aż pod jedną z chat. Wyjął miecz i stał, przyglądając się cierpieniom płonących kompanów. Diego spojrzał na Osena, który natychmiast rzucił się do ataku na stojącego tyłem do niego wiedźmina. Liczył na to, że przeciwnik nie zdąży się odwrócić. Przeliczył się. Ukośny cios mieczem został odbity, a wróg wykorzystał impet ciosu, dodał do tego nagły skręt stóp i tym manewrem zwrócił się w stronę oponenta. To było najkrótsze natarcie w życiu Osena. Uwielbiał być w ofensywie, a atak z zaskoczenia był jego specjalnością. Miał już spore doświadczenie, wiedział, że jeśli nawet wróg jakimś cudem sparował pierwsze uderzenie, zawsze był na tyle zdezorientowany, że można było uderzyć jeszcze dwa, trzy razy. Zabił w ten sposób wielu ludzi, nie dając ofiarom nawet cienia szansy na ripostę. Jednak wiedźmin, zamiast cofnąć się w nieładzie, wykorzystał impet drugiego ataku pół elfa i wykonał piruet przez lewe ramię, wyprowadzając cios na niekryty łokieć wroga. Ten zdążył zmienić swój trzeci atak w rozpaczliwy blok, ale jego miecz zsunął się z wiedźmińskiej klingi, a siła natarcia zwaliła Osena z nóg. Stojący nad nim Berengar wyprowadził mało elegancki, ale potężny cios. Zamierzył się, niczym kat wykonujący egzekucję, i uderzył od góry, z całej siły. Osen uniósł swój miecz w próbie bloku, ostrza zderzyły się, ale mocy uderzenia nie wytrzymał jego nadgarstek, wypuszczając broń. Stalowy miecz trafił w jego obojczyk, wbijając się na dobre piętnaście centymentrów w ciało. Wiedźmin szybko wyciągnął ostrze gwałtownym ruchem, a półelf upadł na ziemię w drgawkach.
- Sam walcz z tym potworem - krzyknął przerażony Haren w stronę Diego. - Ja spieprzam!
Ledwo zdążył się odwrócić, a w jego plecy wbił się sztylet, który Berengar błyskawicznie wyjął ze swojego pasa. Brodacz padł na ziemię, plując krwią. Ostrze musiało przebić płuco.

Diego nie mógł uwierzyć w to, co widział. Trzech jego ludzi nie żyło. Haren chciał go zostawić i uciec. Teraz wylądował twarzą w ziemi, krztusząc się własną krwią. Najmłodszy członek bandy leżał w kałuży, cały w błocie. Zdołał zgasić płomienie, uratowało mu to życie, ale leżał teraz w bezruchu, cierpiąc katusze, jęcząc i łkając na przemian. Został on sam, Diego, człowiek, który myślał, że jest kimś, z kim trzeba się liczyć. I liczono się z nim, aż do wczoraj. Ten człowiek, a może raczej potwór, który stał teraz przed nim z mieczem skąpanym we krwi ludzi, z którymi jeszcze wczoraj Diego hulał w gospodzie w Haen Dor. Ten właśnie odmieniec stał teraz wyprostowany po zabiciu kilku ludzi, niewzruszony, jakby to było ubicie bezpańskich kundli. Dokonał tego w nadludzki sposób, a jednak wyglądał tak, jakby nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Oddychał spokojnie. Jego biała niczym marmur twarz przyozdobiona była teraz stróżkami gorącej krwi Osena. A jego oczy... Były czarne, puste. To nie mógł być człowiek, w żadnym razie.
- Przeklęty zielarz - powiedział bandyta, szeptem, sam do siebie.

Bez słowa ostrzeżenia, potwór ruszył na Diego, który uniósł miecz, parując cios. Siła tego natarcia była znacznie większa, niż się spodziewał, a przecież był potężnym, dwumetrowym olbrzymem. Ten o dwie głowy niższy wiedźmin, bo tak się przedstawił dzień wcześniej, dysponował niebotyczną siłą. Herszt musiał improwizować, więc od razu wyprowadził kontrę, mierząc w nogi przeciwnika. Wiedział, że jest to ryzykowny manewr, odsłaniał w ten sposób swój korpus. Tylko na ułamek sekundy, ale zorientował się już, że wróg jest nadludzko szybki. Miał nadzieję na zadanie mu poważnej rany, spowalniając go i dając sobie samemu szansę w tej walce. Wiedźmin zareagował jednak na cios w nogi. Takie podejście mocno go zaskoczyło. Na tyle mocno, że nie zdążyłby sparować tego uderzenia. Wyskoczył więc w górę, niemal dotykając kolanami swej klatki piersiowej. Równo z wylądowaniem na ziemi, ciął zamaszyście, od lewej do prawej. Źle wyliczył jednak odległość, bo Diego zdążył się cofnąć o dobre pół metra. I tak, zamiast uciąć bandycie głowę, rozciął mu tylko skórę na policzku samym sztychem. To była chwila, którą Diego, jak sądził, musiał wykorzystać. Doskoczył krok w przód, zadając cios od góry, mierząc potężnie prosto w głowę wiedźmina. Zdarzyło mu się już niemal rozpłatać człowieka na pół podobnym ciosem. Gdy z impetem opuszczał ramiona, zadając śmiertelny cios, dostrzegł, że rywal w mgnieniu oka ukląkł na jedno kolano i wyprowadził oburęczne pchnięcie. Diego poczuł ostrze przebijające mu brzuch. Miecz wypadł z jego dłoni. Spojrzał w dół i nie mógł uwierzyć. Klinga wiedźmina przebiła jego ciało wraz z kolczugą na wylot. Żaden miecz, którym w życiu władał, nie byłby w stanie tego dokonać. Gigant stał przed klęczącym Berengarem, ale to on był pokonany. Wiedźmin wstał, uniósł nogę na wysokość brzucha Diego i kopnął go, wyciągając jednocześnie miecz. Dwumetrowiec padł głucho na ziemię, łapiąc się za brzuch. Po kilku chwilach przestał się ruszać.

V

Mieszkańcy wioski - kobiety w przeróżnym wieku, dzieci oraz starcy - w większości nie wychodzili ze swoich domostw. Kilka osób z karczmy zdecydowało się na to, idąc pospiesznym krokiem w stronę swoich chałup. Mijali makabryczne obrazy. Wszyscy widzieli z okien przebieg zdarzenia, ale dopiero z bliska, mijając ciała bandytów, widzieli skutki pracy wiedźmina. Dwie młode kobiety odwracały wzrok, gdy mijały młodego chłopaka leżącego w błocie. Miał straszne poparzenia. Ubranie, które nosił, stopiło się w jedno z jego skórą. Jęczał i unosił rękę w stronę kobiet, błagając o pomoc. Przyspieszyły kroku. Jeden z rybaków biegł w stronę swojego domostwa. Minął szerokim łukiem wciąż płonący stóg siana z jednym z bandytów w środku. Spoglądał ukradkiem na wiedźmina, szepcząc wielokrotnie: "potwór, potwór".

Berengar spojrzał w stronę domu wójta. W drzwiach wciąż stał Adam. Z jego ekscytacji i radosnego uśmiechu nie pozostało już nic. Jego usta drżały, a sam mocno trzymał się klamki. Wiedźmin zrobił kilka kroków w stronę chłopca, ale ten, gdy to dostrzegł, natychmiast wbiegł do środka i zamknął drzwi. Kule ognia, których oczekiwało parę osób, najwyraźniej nie były tym, czego chcieli, a może raczej efekty były czymś innym. Berengar stał teraz między karczmą i domem wójta, sam. Znowu sam. Znowu liczył na to, że zrobi coś dla ludzi, a oni będą mu wdzięczni. Tak typowo, po ludzku. Że uśmiechną się do niego, podziękują, po prostu okażą sympatię. Nic takiego się jednak nie działo. A on przeklinał się w myślach, bo przecież wiedział, że tak to się skończy, bo bywało tak nie raz. To właśnie przez takie chwile nienawidził być wiedźminem. Drzwi karczmy uchyliły się, a ze środka wyszedł Ernest. Trzymał w dłoniach małą sakiewkę. Szedł powoli i ostrożnie, cały czas obserwując Berengara.
- Oto sto florenów. - Wójt nie patrzył mu w oczy. Wzrok miał wbity w ziemię. - Więcej nie mamy, przysięgam...
- Mówiliście, że nic nie macie. Coś się zmieniło?
- Proszę, weź, czarowniku.
Mieszkańcy wciąż byli przerażeni i wyglądali z karczmy, oraz z okolicznych domostw, z niepokojem obserwując sytuację.
- Konia waszego - pytał Berengar - tę starowinkę, co na niej jechałem do Haen Dor, mogę zabrać?

Nie zamierzał już zostawać w okolicy. Yannick aep Aerl, zarządca miasta, płacił mu co prawda za zabijanie trupojadów, ale ostatnio był mocniej zainteresowany jego przeszłością i znajomościami. Berengar doskonale wiedział, że jeśli władze Nilfgaardu zechcą go pojmać, to czeka go los nie lepszy, niż człowieka dogorywającego teraz w błocie. Siły specjalne cesarza Emhyra nie mają skrupułów. Podjął decyzję, a przynajmniej połowicznie. Wiedział, że zajedzie do Haen Dor i kupi klacz o ciemnej grzywie, którą ostatnio sobie upatrzył. Cena pięciuset florenów i wymęczonej klaczy z wioski nie była czymś, co by go teraz powstrzymało. Druga część decyzji, czyli kierunek, w którym ruszy, wciąż pozostawała niewiadomą. Na północy toczyła się wojna, na południu rozciągało się wielkie imperium cesarza Emhyra, a na wschodzie wznosiły się nieprzebyte góry. Ernest kiwnął głową, zgadzając się na prośbę wiedźmina. Spuścił wzrok jeszcze niżej, przyglądając się swoim dziurawym butom.

Berengar poczekał, aż Adam wyjdzie z domu wójta, wszedł, pospiesznie zgarnął swój ekwipunek. Kilka chwil później opuścił chatę i zarzucił wszystko na podstawionego przez Ernesta konia. Spojrzał na wąsacza. Ten uniósł wzrok na ułamek sekundy.
- Bądź zdrów, czarowniku - powiedział i cofnął się w stronę karczmy.
Wiedźmin ruszył. Wiedział, że ta chabeta pomagała starszym mieszkańcom wioski i miejscowym kobietom podczas żniw w czasie nieobecności młodych mężczyzn, ale w końcu... był potworem. A potwory nie mają uczuć.

KONIEC

---------------------------------------
Dziękuję, jeśli udało się dojść do końca. Będę wdzięczny za wszelkie komentarze do tekstów :)

8 komentarzy:

  1. Z lekkim opóźnieniem, ale i ostatnią część mam już za sobą :)
    Wyniku pojedynku można było się gdzieś tam spodziewać, ale zakończenie zupełnie mnie zaskoczyło - swoją drogą i szczęśliwe, dla ludzi i smutne zarazem, dla wiedźmina. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, tak jak Berengar liczyłam widocznie na coś dobrego dla niego. To jego poczucie samotności przeraża i wywołuje silne współczucie. Biedak. Tu po prostu mistrzowsko zagrałeś opisami, zwłaszcza w przypadku chłopca. To odrzucenie musiało zaboleć wiedźmina najbardziej. I z racji wcześniejszego zachwytu chłopaka, i z racji wspomnień o innym chłopcu. Pamiętam, że Berengar chciał naprawić swoje błędy, teraz czuję, że fakt, udało mu się, ale sukces jest gorzki, bo nie przyniósł wymarzonych efektów. Trochę tak, jakby wiedźmin znów coś stracił.
    Jego tułaczka tylko wzmacnia poczucie empatii i smutku.
    Biedna szkapa, jednak nadejdzie czas rozstania ;) Ostatnie zdanie dwuznaczne nieco, z początku wyobraziłam sobie dosłownie, że wiedźmin przyznaje się do bycia potworem (typu "nic nie poradzę, po co z tym walczyć" itp.) i z krzywym, cynicznym uśmiechem patrzy na tę klacz. Po chwili jednak odniosłam wrażenie, że on wmawia sobie to, co myślą o nim inni (albo to, co on myśli, że oni myślą) i zniechęcony i zbolały woli tak myśleć niż powalczyć o siebie i takie życie, jakie mu się marzyło (a przy okazji - nie mógł mieć dzieci, bo był bezpłodny czy chodziło o to, że styl życia był za bardzo niebezpieczny/ryzykowny i czasochłonny na posiadanie rodziny?).
    Ludzie poczciwi, jednak poszli trochę po pozorach, powierzchownie, to też smutne.
    Zielarza szkoda, zawsze mi przykro, kiedy ktoś ucierpi tylko dlatego, że coś o kimś wiedział. Metoda perfidna, nie ma co. (ale zdaje mi się, że z uciętym językiem można jakoś wyrobić mowę, z jakiegoś dokumentu chyba pamiętam)
    Podziwiam za opisanie pojedynku, ładnie plastyczny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tęskniłem za Twoimi komentarzami ;)
      Chciałem zakończyć "po wiedźmińsku" i chyba wyszło w miarę dobrze. Wiedźmini są bezpłodni, to efekt uboczny mutacji, które przechodzą. Pomyślałem, że Berengar spróbował zrobić coś dla ludzi, ale jednak po wszystkim jest dla nich gorszy niż ci bandyci, więc sam przestał się przejmować i tak jak mówisz mniej więcej - pod wpływem tej chwili i odrzucenia wmawia sobie, że jest potworem.
      A opis walki pamiętam, że nieźle mi się pisało :]
      Dziękuję :)

      Usuń
  2. Powiem krótko świetne!!!!! nic dodać, nic ująć :) - pełne uznanie

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak jak mój przedmówca uważam że opowiadanie pierwsza klasa. Lubię Iorwetha - to postać z gry Wiedźmin 2, przywódca Wiewiórek. Chętnie przeczytałbym opowiadanie o nim i myślę, że w Twoim wykonaniu byłoby równie interesujące - kto wie może znajdziesz czas i będę miała kiedyś okazję:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Iorvethem nie wiadomo, czy pojawi się w jakimś dodatku do 3. Bo ja to pisałem, jak były ploty, że Geralt idzie do Nilfgaardu po Ciri i Yen, stąd wspomnienie o tym, chociaż on przecież w trójce jest na Północy. Dziękuję mocno za opinię! :)

      Usuń
  4. Dziekuje Ci bardzo. Masz talent do pisania.Wspaniale i w napieciu czytalo sie twoje opowiadanie. Szkoda tylko ze sie juz skonczylo. Gdybys wydal ksiazke na pewno bym ja kupila. Jeszcze raz serdeczne dzieki za umilenie czasu czytaniem. Pozdrawiam okiran.

    OdpowiedzUsuń