piątek, 7 sierpnia 2015

TES "Taki Los" - odcinek XVII

THE ELDER SCROLLS
TAKI LOS
ODCINEK XVII
FRANGELD

Poprzedni - Następny

I


Lot na grzbiecie smoka. Gdy Endoriil spędzał swoje dzieciństwo i wczesną młodość w spokojnych lasach Woodmer, do głowy by mu nie przyszło, że przyjdzie mu podróżować na wysokości kilkuset metrów, a podczas tej przygody będzie się kurczowo trzymał przeróżnych wypustek na ciele gada, którego każdy, nieważne człowiek czy elf, bałby się jak żadnego innego stworzenia na świecie. A jednak leciał i po kilku minutach, które spędził na znalezieniu najodpowiedniejszej metody trzymania się Odahviinga, mógł podziwiać widoki. Świat z tej perspektywy wyglądał zupełnie inaczej. Endoriil nie miał czasu na myśli o słuszności swojej decyzji; patrzył w dół, gdzie bardzo szybko ludzkie sylwetki przestawały być widoczne. Widział malutkie wydawałoby się miasteczko, które leżało u podnóża gór - to było Falkreath. Pęd powietrza utrudniał mu nabieranie kolejnych oddechów. Podróż była ciężka. Ale nie dla Odahviinga, który co parę chwil ostro nurkował, by za moment wznieść się jeszcze wyżej. Bosmer miał momentami wrażenie, że smoka bawi straszenie swojego pasażera.
- Krill, fahliil - rzekł gromko smok, wyprostowawszy tor lotu.
- Ja nie rozumiem. Fahliil to elf, wiem, ale nie rozumiem pierwszego słowa - odkrzyknął Endoriil, przymykając oczy. Jego rdzawe włosy szalały na wietrze, zderzając się z kolejnymi falami powietrza.
- Fahliil nie zna Thu'um. Dovah nie zna Zul.
- Masz rację. Wiedz jednak, jeśli rozumiesz, że jestem ci wdzięczny.

Smok nie zareagował. Leciał dalej, ale nieco obniżył lot. Mijali łańcuch górski oddzielający Skyrim od Cyrodiil. Endoriilowi wydawało się, że widzi jakieś ciemne chmury, ale już po chwili zorientował się, że to latające w oddali smoki. Było ich mnóstwo, co najmniej kilkanaście. Do tej pory myślał, że Odahviing był zaledwie jednym z kilku, które przetrwały konflikt między Alduinem i Dovahkiinem. Jednak w oddali widział wiele młodych smoków, które żyły w odosobnionym miejscu, gdzie ludzka stopa zapewne nigdy nie stanęła. Zorientował się, że być może jest jednym z pierwszych śmiertelników, którzy to widzą. Dostrzegał niewielką dolinę na wysokości kilku tysięcy metrów nad poziomem morza, otoczoną przez góry owleczone głębokimi warstwami śniegu, lodu i chmur, kojarzącą się z bezpieczną kołyską, w której dziecko przetrwa najtrudniejszy okres życia. W jej obrębie znajdowały się smocze legowiska. Smoki odradzały się. Ciekawe, czy Dovahkiin o tym wie? - pytał sam siebie elf.

Niedługo po przekroczeniu granicy z Cyrodiil smok wzbił się ponad chmury, gdzie było znacznie chłodniej, ale i wiatr był bardziej regularny. Pierwsze przeszkadzało elfowi, który dokładnie otulił się swoim płaszczem, drugie sprawiało, że Odahviing mniej się męczył. Endoriil wytrzymał bez snu do chwili, kiedy słońce zaszło za horyzontem. Niebo nie było bezchmurne, ale tym razem Bosmer był ponad obłokami i mógł obserwować księżyce Nirnu i setki tysięcy gwiazd. Kojący widok - pomyślał i zamknął oczy.

*

- Fahliil! - krzyknął Odahviing i gwałtownie zanurkował. Przez chwilę latał wkoło, szukając miejsca do lądowania.
Pod nimi rozpościerał się wielki las. Gęsty las - puszcza Valen. Tylko tu drzewa rosły tak wysoko i tak gęsto. Endoriil nie wiedział, ile przespał, ale byli już na miejscu. Było około południa. Czy to możliwe, że lot ze Skyrim do Valen zajął smokowi ledwie dobę?
- Dur Yol - rzekł smok i potrząsnął głową z niepokojem, schodząc jeszcze niżej.

*

Barten, miejscowy rolnik, kończył właśnie przerwę w pracy. Od czasu rzezi w puszczach roboty miał więcej niż przedtem. Altmerscy panowie Arenthii zażądali od okolicznych właścicieli ziemskich dwadzieścia procent więcej, niż brali poprzedni włodarze. To była jedyna różnica, jaką dostrzegał Barten - chłop żyjący pod puszczą, na uboczu, w odległości kilku mil od traktu łączącego Arenthię z Silvenaar. Prowadził gospodarstwo przekazywane z ojca na syna od pokoleń. Altmerów nigdy nie widział. Przeczytał tylko - a raczej jemu przeczytano, bo sam był niepiśmienny - przybitą przy jego ulubionej gospodzie odezwę, do której każdy posiadacz ziemski musiał się zastosować. W razie nieposłuszeństwa grożono wybatożeniem, ucięciem członków, lub śmiercią na różne sposoby. Nic nowego - myślał Barten.

Zawsze przestrzegał swojego harmonogramu. Pobudka skoro świt, obejście pól w poszukiwaniu wszelkich nieprawidłowości i aby się rozbudzić. Następnie powrót do swojego gospodarstwa, gdzie żona czekała ze śniadaniem. A potem ponowne wyjście i ciężka, czysto rolnicza praca. Dwójka jego kilkuletnich dzieci bawiła się szmacianymi lalkami, które ich matka kupiła w Silvenaar. Kobieta natomiast, po spełnieniu małżeńskiego obowiązku nakarmienia męża, położyła się na twardej i mocno niewygodnej pryczy i w mgnieniu oka zapadła w drzemkę. Jej mąż wychylił kubek z mlekiem, odstawił go na przeżarty przez korniki stół, beknął i wstał, rozciągając się przez kilka sekund. Słońce wdzierało się przez niewielkie okna zaciemnionej izby, a jednak Barten usłyszał grzmot.
- Ej, Jagódka, słyszysz li to? - rzekł, strzepnąwszy sobie z wąsa okruszki chleba. - Wszak na burzę się nie zapowiadało.
- W bębnie swoim burzę masz, stary pryku - odrzekła życiowa wybranka Bosmera, podle wybudzona ze snu. - Się mleko żłopie, a przy okazji zajada wszyćko, co na stole leży, to ino masz. I cierp.
- Asz ty, babo. Dziecków pilnuj lepiej!

To powiedziawszy wyszedł na zewnątrz i znów się przeciągnął. Spojrzał w niebo - żadnej chmurki. Dziwne, wszak grzmot żem słyszał - pomyślał. Ruszył w stronę pierwszego z pól, przy którym już zeszłego wieczora zostawił rzecz do pracy w polu absolutnie niezbędną - gorzałkę, którą dostał półdarmo w gospodzie na trakcie, gdzie chadzał często, by przepić niemałą część tego, co zarobił na sprzedaży swych plonów i nasłuchiwać wieści. A ostatnio wieści było pełno - Latamejowie, święto Y'ffre, zły Lionel, czystki. Niewiele z tego rozumiał, ale że inni, wysłuchawszy kolejnych nowości, kiwali głową z uznaniem, to i on nie chciał być gorszy. To słuchał i kiwał. Wychował się w jednej wiosce z właścicielem gospody, to i miał dojście do alkoholu "Potaniości", jak sam go nazywał. Butelka "Potaniości" czekała na niego wiernie, a i on nie mógł się doczekać tego spotkania. Jednak z nieba znów dobiegł grzmot.
- Złe duchy jakie, czy co? - powiedział do siebie i spojrzał w górę, przysłaniając oczy przed mocno świecącym słońcem. - Przeciem wędrownemu dziadowi zapłacił, co by modły odprawił i duchy odpędził.

Rejon, w którym mieszkała rodzina Bartena, był świetnym miejscem do zarobku dla wędrownych dziadów, którzy nieco zmieniali profil swojego biznesu, gdy trafiali w okolicę Frangeldu. W innych miejscach leczyli krosty, czyraki, ospę i inne choroby. A przynajmniej mówili, że leczą. Oczywiście pod warunkiem, że suto im się zapłaciło. Pod Frangeldem biznes ten szedł dość kiepsko, więc co bardziej doświadczeni z nich z czasem nauczyli się, na co jest popyt w tej okolicy. Odczynianie uroków, odpędzanie złych duchów, leczenie szaleńców.

Chłop wyostrzył wzrok i mocno się skrzywił, bo dostrzegł na niebie przedziwny kształt, jakby jakieś stworzenie leciało w jego stronę. Grzmoty były coraz częstsze. Kilka sekund zajęło Bartenowi powiązanie łopoczących skrzydeł tego czegoś z grzmotami, które od kilku chwil słyszał.
- Na szczątki mojej babki, Rozality, niech jej ziemia lekką będzie. Toć to...

Otworzył szeroko usta i nie był w stanie skończyć. Na jego polu, tuż obok skrytki z "Potaniością", wylądował najprawdziwszy smok - stworzenie barwy ceglastej, wielkie, dumne i drapieżne. Rolnik w całym swoim życiu nie widział większego stworzenia. Co tam dorodne krowy jego sąsiada Marniłka, gdzie im do tego czegoś. Na szczęście bestia nie zwróciła uwagi na stojącego w bezruchu elfa. Zdziwienie rolnika sięgnęło zenitu, gdy z grzbietu potwora zeskoczył najprawdziwszy Bosmer! Zwykły, śmiertelny elf, który zeskoczywszy z bestii otrzepał się, poprawił plecak i przeciągnął jak gdyby nigdy nic, jakby dopiero skończył przerwę w robocie i wyszedł od znudzonej żony. To jednak nie był koniec dziwów.
- Smok... - wydukał szeptem Barten.
- Dur! - krzyknął gad potężnie i załopotał głową, jakby czuł jakąś moc wychodzącą z lasu, w stronę którego patrzył. - Tam jest Gaaf Bah.
Barten nic nie rozumiał. Smoczy rozmówca podszedł do bestii i skłonił nisko głowę.
- Dziękuję, Odahviing. I Pruzah Guur.
- Fahliil, strzeż się Vokun Bah - krzyknęła wyraźnie zdenerwowana bestia i wzbiła się w powietrze, łopocząc skrzydłami, które znów sprawiały, że grzmoty rozchodziły się po całej okolicy. Tuż po tym, gdy bestia zniknęła, z gospodarstwa wyszła Jagódka. Trzymała wałek w dłoni, przecierała zmęczone oczy i krzyczała:
- Co ja słyszę za rozróby! - wtedy dostrzegła przybysza. - No i już żeś se kompana sprowadził! W południe pić? Co za nieroby podłe! I hałasy jakieś robicie! Spokój tu, bo dzieci się bojają, że smoki jakie widzą! A to zwykłe dwa pijoki!

Barten stał jak wryty - z szeroko rozdziawioną gębą, z oczami jak pięcioseptimówki, wlepionymi w nieznajomego, który rozglądał się wokoło z uśmiechem na ustach.
- Valen. Moja puszcza - mówił i rozłożył ręce, gdy patrzył na las. Uśmiechał się przy tym.
Jagódka spojrzała z oddali na męża, który nie uraczył jej odpowiedzią. Zobaczyła na jego obliczu jeszcze większą tępotę niż zwykle. Założyła, że wypił już ilość alkoholu uniemożliwiającą jakąkolwiek rozmowę.  Kiwnęła więc głową z rezygnacją, machnęła wałkiem i wróciła do domu. Nieznajomy zdjął plecak, otworzył go, chwycił jabłko, które niezwłocznie ugryzł i spytał z pełnymi ustami:
- Dobry rodaku, którędy na Frangeld?
Barten, wciąż oszołomiony i nie wierzący w to, co się właśnie wydarzyło, wskazał palcem na zachód. Podróżnik skinął głową i wyjął drugie jabłko, które rzucił w podzięce w stronę chłopa. Odbiło się ono od Bosmera, który nawet nie podjął próby złapania go. Ani drgnął.

II

Endoriil zagłębiał się w las, który od razu przywoływał w jego myślach młodość i czas, gdy większość czasu wypełniała mu beztroska. Chwilowo jednak zastanawiał się nad reakcją Odahviinga na Frangeld, która mocno go zaniepokoiła. Był w końcu smokiem, stworzeniem, które nie odczuwa lęku praktycznie przed niczym, a jednak Bosmer poczuł dreszcze na ciele gada. Widać było, że wyczuwał złowrogą aurę lasu, przy którym lądowali. A jego zachowanie przed samym odlotem mogło niepokoić jeszcze mocniej. Ostrzegał przed czymś, ale Endoriil nie znał smoczego. No, poza Pruzah Guur, co - jak mu się zdawało - znaczyło do widzenia. Zdarzało się, że Dovahkiin żegnał go w ten sposób.

On sam nie czuł na razie niczego, co mogłoby budzić podejrzenia. Co więcej, wokoło beztrosko hasały zające i sarny. To jeszcze nie Frangeld - pomyślał - bo w czasie pamiętnej egzekucji w lesie panowała ciemność i kompletna cisza, a tu było inaczej. Tam, gdzie uniknął śmierci, nie było zwierząt, to też Endoriil zdawał sobie sprawę, że musi iść naprzód. Szukał fontanny ze swoich snów, ale nie miał pojęcia, jak tam trafić. W najgorszym razie, jeśli do czasu wyczerpania zapasów nie znalazłby niczego, odbiłby na wchód, gdzie według mapy, którą miał w plecaku, znajdował się główny trakt łączący dwa największe miasta północy - Arenthię i Silvenaar. Stamtąd, skierowawszy się na północ, trafiłby do Arenthii, skontaktował się z Markiem Verre i zapewne wrócił do Skyrim.

Teraz jednak szedł w głąb lasu, mając przy sobie jednoręczny topór, sztylet, plecak z zapasami i lekki płaszcz. Zapomniał o jednym i sam nie mógł uwierzyć w swoją niefrasobliwość. Nie zabrał ze sobą łuku. Bosmer, który nie ma łuku, co za ironia - myślał. Musiał radzić sobie bez niego.

III

Maszerował przez całą noc i kolejny dzień, przystając tylko na chwilę, by zjeść i napić się świeżej wody z riverwoodzkiego wodospadu. Las był znacznie większy niż można się było spodziewać. Zwierząt było coraz mniej, co było jedyną rzeczą, która sprawiała, że sądził, iż idzie w dobrym kierunku. Miał mnóstwo czasu na myślenie, a miał o czym rozmyślać.  Nie zaznał w nocy snu, a jego kolano znów odmawiało posłuszeństwa. Widocznie długotrwały wysiłek mocno je nadwyrężał. Musiał odpocząć, więc ostrożnie i powoli wspiął się na jeden z dębów. Korona drzewa była bardzo obszerna, więc Bosmer znalazł sobie dość wygodne miejsce na wysokości kilku metrów. O ile w osadach takich jak Woodmer spano zarówno w koronach drzew jak i przy ich korzeniach, to podczas kilkudniowych polowań grupy myśliwych zawsze szykowały sobie nocleg na jak najwyższej wysokości, aby uniknąć ataku drapieżników. Usadowił się w pozycji półleżącej i wyciągnął z plecaka bukłak wypełniony winem. Odkorkował, wziął kilka łyków na raz i odchylił głowę zanurzoną w myślach.

Frangeld, czy już w nim jestem? - zastanawiał się. Moi rodzice zginęli właśnie tutaj. To było prawie trzydzieści lat temu. Byłem za młody, żeby cokolwiek zapamiętać. Halen był wtedy początkującym myśliwym. Miał zaledwie szesnaście lat. To on znalazł ich szczątki. Kiedy byłem mały i pytałem o to, czemu nie mam rodziców, odpowiadano mi, że zabrał ich las. Zawsze mówiono tak o tych, którzy zginęli w oddali od osady. Zwykle byli pożerani przez dzikie bestie, albo padali ofiarami bandytów. Podobno jeszcze w młodości mojego ojca Frangeld zabierał kilka elfów z klanu rocznie. Od stuleci obawiano się tego lasu, ale przez jakiś czas był spokój. Nikt nie wiedział dlaczego, bo przecież Starsi wioski mówili mi, że w czasach ich młodości las zabierał nawet kilkadziesiąt osób rocznie. Potem był spokój, aż do śmierci moich rodziców. Znaleziono jedynie ich szczątki. Mój ojciec został rozpoznany na podstawie blizny, którą nosił na prawym ramieniu. Matka została tak zmasakrowana, że nie znaleziono żadnych znaków szczególnych. Dopiero gdy dorosłem, zacząłem się zastanawiać, co oni w ogóle tam robili? Przecież nie poszli na randkę - mieli to już dawno za sobą. Mieli też czteroletniego syna, do cholery, i powinni się nim opiekować. A oboje znaleźli się w lesie. I oboje przepadli. Zostawili mnie.

Ojciec był woodmerczykiem od pokoleń. Miał na imię Endonall i był rzemieślnikiem zajmującym się głównie wyrobem łuków i strzał. Podobno był w tym świetny i miał klientów również wśród innych okolicznych klanów, nawet w Hjoqmer. Moja matka nazywała się Idobah. O niej wiem znacznie mniej, bo nie pochodziła z okolicy. Ciotka opowiadała mi, że przywędrowała do Woodmer z jakiegoś innego klanu i od razu wpadła w oko mojemu ojcu. Takie wędrówki nie są czymś rzadkim, wręcz przeciwnie - to jeden ze sposobów utrzymywania relacji z innymi klanami. A jeśli komuś spodoba się w innym klanie, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tam został. Z tych powodów nie wiem o matce praktycznie nic. Starsi mówili mi, że owszem, kojarzą ją, ale nigdy nie należała do rozmownych. Mówili, że koncentrowała się na mnie. Miłe, jak się pomyśli, że kiedyś miałem troskliwą matkę... Poza tym była w Woodmer rok przed moimi narodzinami aż do chwili, gdy zabrał ją las, czyli pięć lat. Wydaje się, że to sporo czasu, a jednak nikt z Woodmer nie potrafił mi powiedzieć o niej nic więcej. Jedyne, co regularnie powtarzała mi ciotka, to że Idobah "omotała biednego Endonalla swoim gładkim licem".

Żyłem więc tak, jak sądziłem, że rodzice chcieliby, żebym żył, choć tak naprawdę zupełnie nie pamiętałem, jacy byli. A łucznikiem zostałem z prozaicznego powodu. Chciałem być rzemieślnikiem, tak jak ojciec. Zaplanowałem sobie za dzieciaka, że będę najlepszy w całym Valen, ale, krótko mówiąc, nie wyszło. Przez całe dzieciństwo starałem się mieć otwarty umysł i być pomocnym dla współ-klanowców. Zostałem myśliwym, potem zastępcą Halena, jego pierwszym porucznikiem. Zostałbym jego sukcesorem, gdyby wybrano go na Starszego. Ale jemu to nie wystarczyło. Mój przyjaciel chciał więcej i sięgnął po to z pomocą Altmerów. A ja miałem zginąć. To był Frangeld, jestem pewien. Wszyscy zginęli. Wszyscy, tylko nie ja. Padłem wtedy na kolana i modliłem się do Y'ffre, ale czy to on mnie ocalił? Czy w ogóle zainterweniowałby w tak błahej sprawie? Czy on ma tu w ogóle jakąś moc, tu, w lesie Frangeld? A jeśli to nie Y'ffre, to kto?

*

Obudził się, gdy słońce było już wysoko nad puszczą. Trudno było mu określić, gdzie dokładnie, bo korony drzew były na tyle gęste, że uniemożliwiały dokładne obserwacje, przepuszczając wiązki światła w różnych miejscach. Spał za długo - był tego pewien, bo znowu przesadził z winem. Miał jednak pewność, że to się nie powtórzy - więcej już nie miał. Lekki ból głowy sprawił, że schodził z dębu ostrożnie. Kiedy zszedł na ziemię, usłyszał warknięcie, ale było już za późno. Coś ciężkiego rzuciło się na niego od tyłu i zwaliło na ziemię. Leżał na brzuchu i błyskawicznie się odwrócił. Wielki czarny wilk atakował po raz drugi. Endoriil zdążył chwycić swój topór, ale bestia była zbyt szybka. Wilk ugryzł prawą dłoń elfa, którą ten trzymał broń.
- Aaaa! - krzyknął, wyrywając rękę z paszczy drapieżnika. Od razu chwycił sztylet, który próbował wbić w głowę bestii.

Wilk jednak chwycił w paszczę topór i wbiegł w głąb lasu. Rana Endoriila mocno krwawiła, on sam ciężko oddychał i stał w niskim rozkroku, wymachując na wszystkie strony sztyletem i szykując się na kolejny atak. Trwało to dobre dwie minuty i kiedy myślał już, że atak nie nastąpi, wilk skoczył na niego z boku. Impet uderzenia sprawił, że pazury wbiły się w lewe ramię elfa, rozrywając mu mięśnie. Sztylet wypadł zaskoczonemu Endoriilowi z dłoni. Wilk chwycił broń w swą paszczę i... ponownie wbiegł w las.
- Co, do cholery! - krzyknął Bosmer, złapawszy się krwawiącą prawą dłonią za kilka ran na lewym ramieniu. Krew ściekała mu aż do palców lewej ręki.

O ile przy pierwszym ataku chwycenie broni mogło być przypadkowe, o tyle odebranie sztyletu sprawiło, że Endoriil zaczął się zastanawiać, czy każdy wilk w Valen jest na tyle inteligentny, by rozbrajać swoją ofiarę? Doszedł do jedynego możliwego wniosku - nie. Ten wilk był inny i kiedy elf był już pewny śmierci i czekał na kolejny atak - ten nie nastąpił. Las był spokojny. Endoriil ostrożnie pozbierał swoje zapasy, założył plecak, który upuścił w chwili ataku i powoli ruszył dalej. Krwawił i był teraz zupełnie bezbronny.

IV

Opatrzył swe rany przy pomocy kilku bandaży, które zabrał ze sobą. Opatrunek na ramieniu ledwo się trzymał. Endoriil szedł powoli, mocno blady i zmęczony. Zastanawiał się, czy to tu skończy się jego "wielka" przygoda. W jakimś rowie w lesie. Dovahkiin bredził coś o przeznaczeniu, a ja zdechnę z dala od Woodmer, z dala od innych, z dala od Luny - pomyślał.
- Nie... - powiedział, opierając się o drzewo swą prawą dłonią. Zostawił na nim krwawy ślad. Bandaż był przesiąknięty krwią. - Nie. Muszę ją jeszcze zobaczyć. Nie padnę tu jak ranny lis. Nie wyzionę ducha w jakichś krzakach!

Po wypiciu resztek wody, które miał przy sobie, zaczął się zastanawiać, czy to już pora, by skręcić na wschód, do traktu. Problem polegał na tym, że nie bardzo był w stanie namierzyć wschód. Szedł więc dalej, kolejne godziny, aż zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Przed jego oczami rozpościerało się bowiem coś w rodzaju miasta. Starego, bosmerskiego miasta. Mówi się, że osady leśnych elfów idealnie komponują się z lasem, ale w tym przypadku widać było, że puszcza pochłonęła to miasto już setki lat temu. Miejsce było opuszczone. Wszedł pomiędzy pierwsze drzewa, w którego koronach widniały domy skonstruowane w sposób, który dobrze znał. Gałęzie wygięte w nienaturalny sposób, taki, jakiego uczono go w Woodmer. Miasto było niewielkie. Endoriil przechadzał się po najniższych poziomach zabudowań, czyli tych wykopanych przy samych korzeniach. Szukał czegokolwiek; informacji, wody, pożywienia, kogoś, kto mógłby mu powiedzieć, co to za miejsce. Jednak osada była całkowicie martwa. Endoriil zorientował się, że wokoło panuje martwa cisza. Taka, jaką kojarzył z chwili, które miały być jego ostatnimi - z egzekucji. To był Frangeld. Ta wszechogarniająca cisza sprawiła, że tym łatwiej usłyszał kroki za swoimi plecami. Nie było to zwierzę.
- Jestem bez broni - powiedział i uniósł ręce. - Potrzebuję pomocy.
- Odwróć się, merze - powiedziała kobieta.

Wykonał polecenie. Przed nim stała niewysoka, umięśniona kobieta. Była nieco wychudzona i wytatuowana od stóp do głów. Wzorem wiodącym na jej ciele były przecinające się koła. W dłoni trzymała średniej długości włócznię, a na plecach miała solidny łuk z bosmerskiego drewna.
- Ranny jesteś - orzekła.
- Gratuluję spostrzegawczości.
Kobiecie nie spodobała się odpowiedź i zamachnąwszy się uderzyła go drewnianym końcem włóczni w ranne ramię. Endoriil krzyknął z bólu i padł na kolana. Bandaż, już wcześniej mocno czerwony, zaczął ociekać krwią niczym ściskana gąbka.
- Jakie masz rozkazy? Ilu was jest?
- Ach - krzywił się i zaciskał zęby, nie mogąc znieść bólu. - Rozkazy? O czym ty mówisz?! Jestem sam. Pomóż mi.
Przeszła obok klęczącego Endoriila i, stojąc za jego plecami, uderzyła go końcem włóczni w tył głowy. Padł twarzą w leśną ściółkę, tracąc przytomność.

*

Gdy otworzył oczy, zorientował się, że siedzi w drewnianej celi. Wokoło panował hałas. Bosmerowie tańczyli w kółku do muzyki wygrywanej przez dwóch bębniarzy. Kilku z tańczących machało rytmicznie tamburynami. Śpiewali:

Y'ffre, Y'ffre, łaskaw bądź
Nie daj zemrzeć, nie daj, nie
Latamejów oszczędź, hej

Y'ffre, Y'ffre, na nas spójrz
Na zwyczaje osiadł kurz
Jednako, jednako my
Wciąż żyjemy tak jak ty!

Endoriil otrząsnął się, kilkukrotnie zmrużył oczy. Rana na ramieniu piekła jak diabli. Osada, jak widać, wcale nie była taka pusta, a kobieta, którą spotkał, wcale nie była oryginalna. Wszyscy obcy mieli tatuaże, jedni więcej, inni mniej. Obok klatki z woodmerczykiem było kilka innych, a w dwóch z nich siedział nie kto inny, jak Altmerowie. Konkretnie dwóch altmerskich żołnierzy; mieli na sobie mundury, a przy pasach pochwy na miecze, których oczywiście już nie posiadali.

Wspaniale, to Latamejowie - pomyślał Endoriil i sądził, że zaraz wyjaśni nieporozumienie i otrzyma od nich pomoc. A więc wpadł w niewolę jednego z najważniejszych klanów na północy Valen. Słynęli oni ze swej dzikości i byli dumni z przestrzegania najstarszych zasad bosmerskich. Nawet drewniane klatki, których używali do przetrzymywania jeńców, nie były ich autorstwa. Nigdy nie ośmieliliby się unieść siekiery na valenwoodzkie drzewo. Bębny i tamburyny wciąż brzmiały. Śpiewano:

Y'ffre, Y'ffre, do nas wróć
Altmer idzie już na ruszt
Wspomóż, wspomóż w walce nas
Na to, na to nadszedł czas

Pieśń nagle ustała, a wszyscy Latamejowie, skierowawszy wzrok na klatki z więźniami, stanęli w bezruchu. Endoriil dostrzegł, że tuż obok klatek stoi umięśniona kobieta, która go znokautowała.  Zdawało mu się też, że właśnie jest świadkiem jakiejś uroczystości z dwoma punktami centralnymi. Jednym był tron, z którego wstał właśnie otyły Bosmer o wręcz niewiarygodnej liczbie tatuaży. Drugim punktem był bardzo duży kocioł z wrzącą wodą, pod którą mocno się paliło.
- Czy palenie bosmerskiego drewna nie jest sprzeczne z zasadami, o których śpiewacie? - spytał kobietę.
- Milcz, szpiegu - syknęła. - Ofiara, jaką mu złożymy, wielokrotnie przebije w oczach boskich stratę tych kilku patyków.
- Ofiara? - spytał zaskoczony.
Dwóch osiłków z tatuażami niedźwiedzi na czołach podeszło do klatki obok Endoriila i otworzyło ją, wyprowadzając jednego z altmerskich żołnierzy. Był kompletnie przerażony, nogi uginały się pod nim, zgrzytał zębami i szlochał.
- Nie! Nie! Błagam! Nie!
Ciągnęli go przemocą w stronę środka zgromadzenia. Rzucili go na kolana tuż przed tronem. Otyły wódz chwycił niewielką pałkę o dość dużym, obłym zakończeniu i stanął za Altmerem.
- Błagam! Nie róbcie tego... - młody żołnierz płakał. - Ja mam żonę, ja mam dzieci. Błagam, nie...
- Y'ffre! - krzyknął doniośle otyły, unosząc pałkę w górę.
- Y'ffre!!! - odkrzyknęli wszyscy, włącznie z umięśnioną. Unieśli przy tym prawą pięść.
Wódz uderzył Altmera w tył głowy z całej siły. Ten padł bez ruchu. Leżał chwilę brzuchem do ziemi, a bębny i tamburyny znów odezwały się.

Y'ffre, Y'ffre patrz no, patrz
Wroga siła, wroga moc
Zaraz, zaraz wstąpi w nas
Silni będziem jak nasz las!

Ta zwrotka była powtarzana, gdy dwóch osiłków podniosło nieprzytomnego Altmera, jeden za nogi, drugi za ręce, i wrzucili go do kotła z wrzącą wodą. Była też powtarzana, gdy po kilku sekundach poparzony Altmer wynurzył się z krzykiem z wrzątku tylko po to, by jeden z osiłków uderzył go w głowę jeszcze raz, rozłupując ją na kawałki.
Drugi żołnierz, siedzący w celi obok Endoriila, zmoczył się. Woodmerczyk schował głowę w kolanach.
- Nie będziesz mi życzył smacznego, Altmerze? - powiedziała mięśniaczka do Endoriila, krzywo się uśmiechnęła i odeszła ucztować.

V

Endoriil chciał wyjaśniać sytuację, ale nie miał komu, bo nikt nie był zainteresowany wyjaśnieniami. Po pierwszym altmerskim żołnierzu zostały same kości. Drugi zaś starał się kopać dół. Chciał uciec, ale Endoriil zdążył się zorientować, że bale sięgają głęboko w ziemię i nikt nie zdoła zrobić podkopu. Gdyby to było możliwe, z pewnością ktoś by ich pilnował. To nie miało żadnego sensu. Altmer po prostu oszalał ze strachu.
- Jak się tu znalazłeś? - spytał Bosmer swojego towarzysza niedoli.
- Mieliśmy za zadanie wytropić Latamejów. Ja i mój oddział. Erin mówił, że to samobójstwo. Bo to Frangeld. Wiesz, co to jest Frangeld?!
- Wiem, uwierz mi, że wiem.
- Oni mają jakieś konszachty z demonami z tego lasu, dlatego mogą tu żyć. Bo tu nikt żyć nie może! Nikt! Złapali pięciu z nas. Ja jestem ostatni...
- Wszystkich... - Endoriil przełknął ślinę - zjedli?
- Pomóż mi! - krzyknął Altmer w miarę cicho, tak, by nie przyciągnąć uwagi Latamejów.
- Jak mam ci pomóc?
- Nie widziałeś, co zrobili Erinowi? Musimy wiać! Natychmiast! Nie chcę stać się przekąską tych barbarzyńców.
- Z tych cel nie ma ucieczki - powiedział zrezygnowany Bosmer.
- Więc po prostu umrzesz?
- Nie po prostu. Zaraz z nimi pogadam i mnie wypuszczą. To moi rodacy.
- Ta, jasne, powodzenia.

Postanowił spróbować jeszcze raz. Co prawda wódz gdzieś zniknął, ale umięśniona wciąż była w okolicy.
- Ej, ty! - krzyczał w jej stronę. - Chodź tu, mam coś ważnego do powiedzenia.
Podeszła. Obgryzała jakąś niewielką kość. Nie ulegało wątpliwości, że była to część altmerskiego żołnierza.
- Co jest? Chcesz gryza? Przecież wy, Altmerowie, nie żyjecie zgodnie z naszymi tradycjami.
- Nie jestem Altmerem - oburzył się Endoriil.
- Nie? To spróbuj - powiedziała i wyciągnęła w jego stronę kość z kawałkiem mięsa.
- Nazywam się Endoriil - postanowił skorzystać z okazji. - Jestem Bosmerem, tak jak ty. Pochodzę z klanu Woodmer i jestem w drodze w głąb Frangeldu. Muszę porozmawiać z twoim wodzem.
- Jak jesteś jak ja, to czemu nie spróbujesz, hm?
- Dobrze wiesz - powiedział, unosząc głowę - że jesteście ostatnim plemieniem w rejonie, który praktykuje kanibalizm.

Kobieta zamyśliła się. Ten elf faktycznie nie wyglądał na Altmera. Ale może był Bosmerem na służbie altmerskiej? W ostatnich miesiącach spotkała wielu takich. Postanowiła wezwać wodza. Odeszła bez słowa. Żołnierz altmerski wykorzystał ten moment na dalsze kopanie dołu. Całe dłonie miał już czarne od ziemi, a jego palce krwawiły. Endoriil nie wierzył w sukces tej próby. Po kilku minutach kobieta wróciła, a obok niej stał otyły wódz Latamejów.
- Manna mówi, żeś nie Altmer i mam się z tobą rozmówić. Jestem Rannok, wódz wielkiego klanu Latamejów, jedynego klanu, który walczy z najeźdźcą i wciąż jest wolny. Z reguły gotujemy was w kolejności schwytania, ale bacz na słowa, bo jeśli mnie zirytują, to wyprzedzisz w kolejce tamtego.
Mówiąc to wskazał tłustym palcem na drugiego jeńca. Altmer zaczął szlochać i rwać sobie włosy z głowy. Jego jasne włosy stawały się czarno-czerwone od mieszanki gleby i krwi, którą pokryte były jego dłonie. Był strzępkiem nerwów.
- Jestem Bosmerem, a nie żadnym szpiegiem.
- Pieprzysz głupoty - oburzył się wódz. - Żaden Bosmer nie przyszedłby dobrowolnie do Frangeldu.

Wódz pokręcił nosem i zrobił krzywą minę. Jego klan znalazł się w granicach Frangeldu, bo został tu zepchnięty przez siły Dominium. Gdyby tylko mógł, niezwłocznie wyprowadziłby swój lud z tego lasu, którym w dzieciństwie straszy się dzieci wszystkich bosmerskich klanów na północy Valen. Problem polegał na tym, że jeśli wyściubiliby nos z Frangeldu, to zapewne kwestią kilku dni byłoby wytropienie ich i stoczenie decydującej bitwy, której Rannok i jego elfy nie mieli szans wygrać. Kobiety Latamejów w niczym nie ustępowały mężczyznom, ale mieli ze sobą starców i dzieci. Na tę chwilę wszystkich było około trzech tysięcy. Byli na najgorszej możliwej granicy. Jeśli wyszliby z lasu, padliby pod ostrzami altmerskich mieczy. Jeśli natomiast poszliby w głąb, zginęliby zapewne w sposób znacznie bardziej brutalny, zabici przez mroczne siły, które rządzą tym miejscem od tysiącleci.
- Nie mówię, że idę dobrowolnie. Musicie mi uwierzyć! Gnają mnie tu sny... Jakieś dziwne sny. Płonący las, fontanna, miecz...
Manna wyraźnie ożywiła się na słowo fontanna. Wódz nie zareagował.
- Wiesz coś o tej fontannie? - spytał ich jeniec.
- Rannoku, pamiętasz naszego zwiadowcę? - odbiła pytanie kobieta.
- Nie gadajmy o nim, bo to strata czasu.
- Ale przecież on opowiadał o głębi Frangeldu. Mówił o jakiejś "pani", o wilku i o jakichś ruinach. Nie pamiętam, żeby mówił o fontannie, ale zabłądził na patrolu i widział sporo rzeczy, jakich nie widział nikt przed nim.
- Przecież on ześwirował, Manno... - wódz westchnął i machnął ręką.
- Tak, wodzu. Ale ześwirował po powrocie, a nie przed.
- Muszę z nim porozmawiać - oświadczył Endoriil. - Pozwólcie mi z nim pogadać.
- Zabił się dwa dni po powrocie - wyjaśnił Rannok i odchrząknął. Spojrzał na płaczącego Altmera. - Wariat był i tyle. Dość już gadania. Szykuj się, żołnierzyku, bo jednak nibybosmer mnie nie zirytował. Będziesz więc gościem honorowym jutrzejszego obiadu. Ha, ha! Nibybosmer zaszczytu dostąpi pojutrze.
- Stójcie! - krzyknął Endoriil do odwracających się Rannoka i Manny. - Musicie mnie wypuścić! Od razu ruszę w drogę. Nie musicie się niepokoić. Przysięgam!

Rannok nie odpowiedział. Przystanął tylko na chwilę, przyłożył dłoń do szyi i obrazowo pokazał to, co czekało jeńców - podrzynanie gardła. Manna została chwilę dłużej, ale po chwili sama spuściła głowę i ruszyła w stronę swojego drzewa.

Endoriil padł z rezygnacją na ziemię i zaczął kopać dół.
--------------------------
Link do spisu treści z wszystkimi odcinkami TUTAJ

12 komentarzy:

  1. O, jaki miły początek, uroki podróży, ładne opisy, docieranie się z uroczym Odem (wybacz, wiecznie zapominam jego pełnego imienia, a nie chcę przekręcać). Nie wiem czemu, ale nuciłam przy tym "Never ending story" (komplement, jakby co ;)).

    I co za nastrój przy scenie w dolinie smoków (skąd mi się wzięło, że Od się ostał jako ostatni?), te wszystkie opisane przez ciebie wrażenia elfa, niebo, zmiany wiatru, mgły! (smoczy Avalon stanął mi przed oczami). Cudeńko.

    "Widział malutkie wydawałoby się miasteczko, które leżało u podnóża gór - to było Falkreath" - przecinek po "malutkie" i po "się"
    "grożono wybatożeniem, ucięciem członków, lub śmiercią na różne sposoby" - bez przecinka przed "lub"
    "Następnie powrót do swojego gospodarstwa, gdzie żona czekała ze śniadaniem" - powtórzenie słowa "swojego", w poprzednim zdaniu też jest.

    Fajna stylizacja językowa :) I ładne opisy, ale to już standard u ciebie ;)

    Żona, widzę, jeszcze tak najgorzej nie ma, skoro zamiast od świtu dom, gospodarstwo razem z mężem oporządzać, zaraz po zrobieniu śniadania może się położyć ;) Chociaż, fakt, za długo to nie pospała :D

    "kiwali głową z uznaniem, to i on nie chciał być gorszy. To słuchał i kiwał. Wychował się w jednej wiosce z właścicielem gospody, to i miał dojście do alkoholu "Potaniości", jak sam go nazywał" - za dużo "to", przy okazji: fajna nazwa dla alkoholu :) "Butelka "Potaniości" czekała na niego wiernie, a i on nie mógł się doczekać tego spotkania" - klimatyczne, swojskie i bardzo obrazowe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Udany ten chłop, jego żona też, zarówno jeśli chodzi o charakter, jak i oddanie pewnej mentalności. "Przeciem wędrownemu dziadowi zapłacił, co by modły odprawił i duchy odpędził" - piękne ;) kiedy przeczytałam połowę zdania, to pomyślałam, że on zapłacił wędrownemu dziadowi w sensie jakiemuś złemu duszkowi, magicznej istocie o takiej nazwie, żeby go nie nękał :D A tu taki dziad-egzorcysta, i uff, że chłop nie musi płacić ciemnym mocom (chociaż i tak przez nie kasę traci).

    Nie no, cudny wątek z tymi wędrownymi dziadami :D Ciekawy, a że o takich dziadach na co dzień się nie czyta, to pewnie w głowie na dłużej zostaną. Lubię u ciebie takie oryginalne rzeczy :)

    "A przynajmniej mówili, że leczą" - hah, brzmi znajomo ;D

    "Na szczątki mojej babki, Rozality, niech jej ziemia lekką będzie" - matko, kocham tego chłopa :) Wiem, że sytuacja nawet poważna, smok nadlatuje i w ogóle, ale cały czas się uśmiecham, kiedy słyszę to jego donośne "Rozality" :)) Znaczy, imię dodaje do klimatu :D

    "Na szczęście bestia nie zwróciła uwagi na stojącego w bezruchu elfa" - zapomniałam, że chłop jest elfem (i zapomniałam, że w TES elfy mogą być mentalnie właśnie takie jak ten chłop) ;)

    "śmiertelny elf, który zeskoczywszy z bestii otrzepał się, poprawił plecak i przeciągnął jak gdyby nigdy nic, jakby dopiero skończył przerwę w robocie i wyszedł od znudzonej żony" - przecinek po "który" i po "bestii"

    "krzyknął gad potężnie i załopotał głową" - to "załopotał" dziwnie brzmi w połączeniu z głową :) Może potrząsnął, szarpnął lub coś w ten deseń?

    OdpowiedzUsuń
  3. "- Dziękuję, Odahviing. I Pruzah Guur." - ależ elfik szybko łapie :) Ech, czuję się jak Barten, Gaaf Bah, Vokun Bah... widzę, że Bah to wspólne słowo, skoro na Vokun ma uważać, to może: Biała i Czarna Moc (albo Magia?). Albo Czarodziej? Dobro i zło? Heh, poddaję się ;p

    "wtedy dostrzegła przybysza" - zdanie wielką literą

    Ach, Jagódka... Co za kobieta ;) Jeszcze ten jej spóźniony zapłon :p " No i już żeś se kompana sprowadził!" - :D
    "W południe pić?" - o, przepraszam, Jagódko, ale wszystko jest w porządku, prawdziwy dżentelmen nie pije "przed" południem, "w" już można, nie narzekaj, masz w domu dżentelmena ;D

    "bo dzieci się bojają, że smoki jakie widzą" - babo, wierz dzieciom, one zawsze prawdę mówią (no, chyba że akurat nie chcą, ale to inna sprawa) ;)

    "z oczami jak pięcioseptimówki" - ładne :)

    Wyobrażam sobie Endoriila, jak musiał się czuć, widząc ponownie ojczyznę. Jego uśmiech już wiele mówi :)

    "Zobaczyła na jego obliczu jeszcze większą tępotę niż zwykle" - jest w tym jakaś romantyczność ;D

    "Barten, wciąż oszołomiony i nie wierzący w to, co się właśnie wydarzyło" - i jak tu nie płakać, kiedy on się tak wyobraża ze śmiesznie otwartą buźką i miną z serii "co się stało się" ? ;) "Odbiło się ono od Bosmera, który nawet nie podjął próby złapania go" - matulu :D Do tego Endoriil, który zachowuje się zupełnie beztrosko, jakby nie myśląc o tym, jaki szok musiało wywołać jego wejście smoka (noo, dosłownie nawet xD).

    "który od razu przywoływał w jego myślach młodość i czas, gdy większość czasu" - powtórzenie "czas"; może: "... i czas, którego większość wypełniała mu..."?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już sam do końca nie pamiętam, jakich słów smoczych użyłem. Coś że "demon", "zły duch", "niebezpieczeństwo" :)

      Zastanawiałem się, czy taka scena z chłopem będzie dobrze przyjęta, bo zupełnie odłączona, żeby nagle wskoczyła nasza historia. Super, że Ci się spodobała :] Poprawki wprowadzę w ciągu tygodnia :)

      Usuń
    2. A, czyli ogólnie coś, co jest złe, no to z samego brzmienia smoka i słów dało się usłyszeć :) Tylko to Odowe "Dur!" na widok wnuka Rozality zabrzmiało mi mniej złowrogo, zastanawiałam się nawet, czy smok nie krzyknął wtedy: "Wieśniak!" - ale Od i obrażanie kogoś poczciwego? Jakoś mi się nie sklejało ;)

      Scena bardzo humorystyczna :) A taki miły odłącznik czasem jest potrzebny. No i prawdopodobnie to wyszło, jak w życiu. W końcu podczas podróży zazwyczaj się kogoś spotyka, okolicznych mieszkańców czy innych podróżnych (nawet w lesie nie można mieć pewności, że będzie się samemu). Poza tym para elfów pełni tutaj jakąś rolę - razem obrazują kulturę mieszkańców okolic Silvenar (przynajmniej przykładową czy typowo chłopską), do tego tacy bohaterowie są potrzebni dla równowagi (żeby ktoś sobie nie myślał, że w uniwersum żyją sami bohaterowie i ich przeciwnicy przy władzy; żeby było realnie - poza głównymi stronami konfliktu żyją tam istoty teoretycznie dotknięte konfliktem, ale żyjące jakby poza nim, własnym życiem i przyziemnymi sprawami). No i Barten służy za informację turystyczną ;) A Bartenowa żona edukuje - alkohol szkodzi ;D

      Barten jest uroczo komiczny, nie mogłabym tego chłopa źle przyjąć :D

      Usuń
  4. "to też Endoriil zdawał sobie sprawę" - toteż

    "odbiłby na wchód" - wschód

    "O ile w osadach takich jak Woodmer spano zarówno w koronach drzew jak i przy ich korzeniach" - przecinek po "drzew"

    "Zwykle byli pożerani przez dzikie bestie, albo padali ofiarami bandytów" - bez przecinka

    "Potem był spokój, aż do śmierci moich rodziców. Znaleziono jedynie ich szczątki. Mój ojciec został rozpoznany na podstawie blizny" - za dużo słowa "mój", ale że to są myśli/słowa bohatera, to nie musi być super poprawnie :)

    "Przecież nie poszli na randkę - mieli to już dawno za sobą" - oj tam, oj tam ;)

    "ale, krótko mówiąc, nie wyszło" - co za pesymista, życie jeszcze przed nim :p Valen też ;)

    "współ-klanowców" - raczej bez łącznika

    Dziwnie się czułam, kiedy czytałam rozmyślania elfika (w sensie, że takie prywatne one były). Myśli bardzo przypominają opowieść/rozmowę, a z drugiej strony samemu nieraz się podobne myśli ma, więc wszystko wydaje się wiarygodne. No i przecież! Wino. Dziękuję za przemycenie informacji z przeszłości :)

    "Kiedy zszedł na ziemię, usłyszał warknięcie, ale było już za późno. Coś ciężkiego rzuciło się na niego od tyłu i zwaliło na ziemię" - ziemia się powtarza

    "Leżał na brzuchu i błyskawicznie się odwrócił" - a tu mi się coś nie zgadza, chyba to "i" albo czasy, może " upadłszy (na brzuch), błyskawicznie się odwrócił"? Albo zamiast "i": ale (albo: jednak).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, że Twoje opinie, że warto wplatać więcej informacji na temat przeszłości bohaterów, stanowiły jedną z głównych motywacji tych przemyśleń Endoriila :)

      Wredne powtórzeniaaaa!

      Usuń
  5. "Ten wilk był inny i kiedy elf był już pewny śmierci i czekał na kolejny atak - ten nie nastąpił" - lepiej bez tego "i", rozdzielając zdania :)

    Cieszę się, bo znowu fajne opisy, znowu bardzo obrazowe i płynne :) I dynamiczne, o.

    Dobrze, że mu plecaka nie zakosił ;) A zwierzę dziwne, zdecydowanie.

    "Opatrzył swe rany przy pomocy kilku bandaży, które zabrał ze sobą" - "swe" niepotrzebne, bo tylko elfik jest ranny (i w paru miejscach jeszcze też się zdarzyło za dużo "swoich", przy opisie rodziców na przykład), "powiedział, opierając się o drzewo swą prawą dłonią" - tutaj też.

    W końcu jakaś wewnętrzna moc u elfika :) Już mnie tym wybieraniem się na tamten świat, lisem i rowem zaczął dołować, pesymista jeden ;)


    "Wszedł pomiędzy pierwsze drzewa, w którego koronach" - w których (chyba że to jedno drzewo miało być, to wtedy literówka)

    "Jednak osada była całkowicie martwa. Endoriil zorientował się, że wokoło panuje martwa cisza" - powtórzenie "martwa"

    "Ranny jesteś - orzekła.
    - Gratuluję spostrzegawczości" - Endoriil <3 ;)

    "Kobiecie nie spodobała się odpowiedź i zamachnąwszy się uderzyła go drewnianym końcem włóczni w ranne ramię" - przecinek po "i" oraz po "się"

    Co za obrażalskie i brutalne babsko, matulu!

    O, ładna pieśń. Bardzo "plemienna", prosta, ale z mocą i natchnieniem. I rytm fajny.

    OdpowiedzUsuń
  6. "Konkretnie dwóch altmerskich żołnierzy" - po "konkretnie" przydałby się dwukropek albo myślnik

    "pod którą mocno się paliło" - którym, bo pod kotłem bezpośrednio

    Kanibalizm, uch, obrzydliwe :p Hmm, czyżby rodziców elfika też zeżarto? brr...

    "Endoriil padł z rezygnacją na ziemię i zaczął kopać dół" - z bezradności łapie się nadziei tam, gdzie jej nie widział, fajne zakończenie sceny.

    Straszno się zrobiło, a że wszystko pobudza wyobraźnię, to cieszę się, że niczego w tym momencie nie jadłam ;)

    Tradycyjnie: weny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, bo ostatnie tygodnie jakoś byle jak pod tym względem :]

      Usuń
    2. No to prędkiej, ogromnej i skutecznej weny w takim razie :)

      Usuń