poniedziałek, 9 grudnia 2013

ME Po zakończeniu odcinek III

MASS EFFECT
PO ZAKOŃCZENIU 


Odcinek IIIIIIIVVVIVIIEpilog

ODCINEK III
FRANCJA


I


Lot przez Francję przebiegał bezproblemowo. Wrex opowiedział Samarze wszystko, czego dowiedział się od doktor Cole. Mimo tego, że oboje pracowali z komandorem Shepardem, to nigdy nie mieli okazji współpracować ze sobą. Samara pomagała komandorowi podczas misji w bazie zbieraczy - istot pracujących dla Żniwiarzy - którzy porywali całe ludzkie kolonie, aby tworzyć potężną broń - ludzkiego Żniwiarza. Ekipa, którą zgromadził Shepard, powstrzymała te plany. Kroganin w tamtym czasie był zajęty sprawami politycznymi na ojczystej planecie - Tuchance - gdzie zdołał przejąć władzę w klanie Urdnotów i uczynić z niego główną siłę zarówno polityczną, jak i militarną. 


Wielu nie rozumiało postępowania swojego wodza. Starał się on jednoczyć klany w sposób dyplomatyczny, przy możliwie najmniejszym rozlewie krwi. Jego brat - Wreav - miał zupełnie inne podejście do sprawy i wszystko mogłoby się bardzo skomplikować, ale zginął na Tuchance podczas walk o rozprzestrzenienie leku na genofagium. Wrex, w przeciwieństwie do swojego brata, nie chciał zemsty. Rozumiał, że nadeszła pora, aby jego rasa pokazała, że potrafi być czymś więcej niż bezrozumnym narzędziem w rękach innych. W chwili obecnej jego myśli zajmowała jednak aktualna misja. Był zadowolony z posiadania w swoim oddziale potężnej biotyczki. Obserwował Samarę, która ze spokojem patrzyła na niewielki ekranik na ścianie bocznej promu, na którym migały newsy nadawane przez centralę w Londynie. Obieg wiadomości był coraz lepszy, ale wciąż na większości powierzchni Ziemi panowała radiowa cisza. Do łask wróciły stare metody komunikacji. Innej opcji na razie nie było. Satelity zostały strącone podczas pierwszych godzin inwazji na Ziemię, czyli już kilka miesięcy temu. 



Wiadomości było coraz więcej. Ci, którzy spodziewali się rychłego końca wojny, srodze się zawodzili. Mnóstwo oddziałów Żniwiarzy wciąż wypełniało swoje zadania. Wywiad donosił, że ciężar dowodzenia brali na siebie grasanci, czyli genetycznie zmodyfikowani turianie. Dowództwo ziemskiej partyzantki ustaliło, że - przykładowo - oddziały Żniwiarzy z Wysp Brytyjskich nie współpracują z tymi, które działają we Francji. Stanowiły one bardzo silne, ale oddzielne komórki. Nie dysponowały niczym w rodzaju sztabu dowodzenia, nie miały jednej, wspólnej strategii. To sprawiało, że kwestią czasu wydawało się ich wyeliminowanie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jeszcze wielu żołnierzy straci przy tym życie. 


Przez całą podróż oficer komunikacyjny plutonu próbował nawiązać łączność radiową z oddziałami sprzymierzonymi w okolicach Marsylii. Bez skutku. Wrex nakazał szukać miejsca do lądowania w pewnym oddaleniu od samego miasta. Wybór padł na małą wioskę na wschód od Martigues, kilka kilometrów na zachód od samego celu wyprawy. Mieli być gotowi na wszystko. 
Pilot znalazł sporą połać płaskiego terenu przy samym brzegu morza Śródziemnego. Gdy oddział był kilka metrów nad ziemią, Wrex powtórzył rozkazy: 
- Drużyna druga rozkłada obóz w najwyższym punkcie w okolicy. Macie go solidnie zamaskować! Musimy być przezorni. Wiem, że to ryzyko, ale jesteśmy kroganami! W wypadku utraty łączności, w drodze powrotnej będziemy kierować się właśnie na największe wzgórze. Lepiej żebyście tam byli... Żywi. Pierwsza drużyna idzie za mną. Jeszcze wczoraj wieczorem myślałem, że paru z nas tu zginie, ale teraz mamy wsparcie całkiem niezłej biotyczki, więc może wszyscy zobaczycie jeszcze Tuchankę. Walczcie o to. Zabieramy jak najmniej sprzętu. Oszczędzać amunicję, bo dobrze wiecie, że nie mamy tu szans na uzupełnienia. Poza tym musimy być jak najbardziej mobilni. Znajdujemy Lawson i wracamy. Łatwo, szybko i przyjemnie. 

Zegar na monitorze wewnątrz Kodiaka wskazywał kilka minut po dwunastej. Słońce było w najwyższym punkcie swojej codziennej wędrówki. Prom zetknął się z ziemią i zgasił silniki. Drugi pluton podzielił się na dwie drużyny. Jedna zajęła się kamuflażem Kodiaka, druga wzięła ze sobą jak największą ilość sprzętu i ruszyła w kierunku wschodnim na wzgórze, które wydawało się tym najwyższym. 

Pierwsza drużyna, wraz ze swym dowódcą oraz Samarą, odpalił staroświeckie radio i nawoływał Lawson. 
- Tu krogańskie oddziały sprzymierzone. Jeśli ktoś jest na tej częstotliwości, odezwijcie się. 
Asari dzierżyła w ręku datapad, który dostała od Wrexa. Miała go pilnować jak oka w głowie. "Jak zrobi się gorąco, to my pójdziemy przodem. Strzeż tych danych. Doktor Cole mówi, że są tu informacje niezbędne do tego, żeby Lawson połapała się, o co chodzi". 
Po kilku minutach nawoływań w radiu zaszumiło i oficer komunikacyjny usłyszał słowa: 
- Tu Jason Prangley z oddziału Mirandy Lawson. Słyszę was! Ha! Niesamowite. To gówno działa! Jesteście tu, żeby nam pomóc? Dotarliście w samą porę! 
Wrex, słysząc odpowiedź, podszedł do radia: 
- Prangley, mówi Urdnot Wrex, dowódca krogan. Podaj swoją pozycję i powiedz, czy jest z tobą Lawson. 
- Eeee, tak jest. To znaczy nie ma, ale niedługo powinna być. Wyszła do ostatniego statku przetwórni w okolicy poszukać jakichś danych wywiadowczych, bo nikogo żywego w żadnym z tych okropieństw nie znaleźliśmy. My jesteśmy w opuszczonym kościele na przedmieściach. Wystrzelić flarę? Szybciej nas zlokalizujecie. 
Wrex już chciał odpowiedzieć pozytywnie, ale Samara położyła dłoń na jego ramieniu, szepcząc: 
- To zdradzi ich lokalizację wrogom. 
Kroganin skrzywił się. Nie mamy czasu - pomyślał z frustracją. 
- Natknęliście się na Żniwiarzy w okolicy? Znają waszą lokalizację? 
- Są w różnych miejscach miasta - powiedział Prangley - i to sporo ich. Nas było tu piętnaście osób. Straciliśmy siedem... Ale nie wiedzą, gdzie dokładnie jesteśmy. 

Wrex zamyślił się. Spojrzał na Samarę. Nie zmieniała wyrazu twarzy. Wciąż spokojna i opanowana. On był dowódcą, więc czekała na jego decyzję. Gdy egzekutorka rusza z kimś na misję, obiecuje sobie w duszy wykonać jakikolwiek jego rozkaz. Składa przysięgę przed samą sobą. Nieważne, jak sama ocenia konkretne polecenie. Z tej przyczyny nie zamierzała podważać żadnej decyzji Wrexa. 
- Wystrzel flarę, Prangley. Jesteśmy jakąś godzinę drogi od miasta. Postaramy się dotrzeć jak najszybciej. Utrzymajcie się do tego czasu. 
- W porządku. 
Po chwili, w odległości kilku kilometrów, zobaczyli jaskrawo czerwoną flarę wzbijającą się w powietrze. Cholera, dalej niż myślałem - pomyślał Wrex. 
Samara wyczuła jego rozczarowanie. Nachyliła się nad radiem, mówiąc ze spokojem: 
- Jesteśmy w drodze. Lepszej pomocy nie mogliście żądać. 


II

Korytarz był wąski i ciemny. Jego bokami, przy samej ścianie, spływała strumykiem ciecz. Z pewnością nie była to woda. Pod sufitem bujała się na kablu mała żaróweczka, migocząc bladym światłem. Pod nią stało dwóch kanibali. Nagle rozbłysło światło, zagrzmiało. Żaróweczka pękła. 



Ciśnięcie detonowane odkształceniem. Zawsze działa - pomyślała brunetka w obcisłym stroju, przechodząc obok zwłok swoich ofiar. Przeszła do końca korytarza. Dojrzała tam konsolę, która - jak sądziła - otworzy statek przetwórnię. Ostatni w okolicy. Było ich siedem. W czterech znaleziono jedynie ludzkie szczątki. Kilku ludzi z oddziału nie wytrzymywało tych okropieństw - wymiotowali, chcieli jak najszybciej wyjść, ale ona to już widziała. Widziała gorsze rzeczy. W ostatnich dwóch statkach znaleziono coś więcej. Kanibale, zombie. Nie spodziewali się tego. Straciła kilku ludzi, a rannych wysłała pod dowództwem Prangleya do kościoła, w którym założyli prowizoryczną bazę. Tam mieli czekać na jej powrót z ostatniej przetwórni. Czuła się winna. Nie chciała tracić nikogo więcej, więc poszła sama. Jak dotąd, radziła sobie świetnie. 


Konsola zadziałała dokładnie tak jak poprzednie. Kobieta wprowadziła komendę, którą przechwycili od grasanta przy pierwszym z celów. Poskutkowało i drzwi powoli rozsuwały się. Wykorzystała ten moment, by wyjąć pistolet i przygotować kolejne biotyczne ciśnięcie. Odczekała chwilę. Drzwi były otwarte od kilku sekund, ale ze środka nic nie wybiegło. Rozluźniła się. Pewnie same trupy - pomyślała.
Zrobiła kilka kroków naprzód, wchodząc do wnętrza. Statki przetwórnie nie były duże. Były funkcjonalne. Zwykle składały się z kilkunastu cel, w których składowano "surowiec" - ludzi. Do jednej upychano zwykle ponad sto osób. Ten statek był mniejszy, miał zaledwie trzy cele.  Przeszła obok pierwszej, przysłaniając usta i nos dłonią. Smród był nie do zniesienia. Ci ludzie byli już po "przeróbce", ale przed wprowadzeniem implantów. Leżeli w bezładnej zbieraninie ciał i poszarpanych ubrań. Drugie pomieszczenie było puste. Opróżnione cele znaczyły zwykle, że ci więźniowie zostali uznani za osobniki o "korzystnym" DNA. W ostatnich dniach okazało się, że tacy ludzie byli transportowani na orbitę Ziemi, na Cytadelę. Nie wiadomo było po co, ale ona się domyślała. 


Miranda Lawson, były oficer Cerberusa, została wysłana na tę misję z dwóch powodów. Obu była świadoma. Powód pierwszy był taki, że misja była tajna, a wielu głównodowodzących wciąż myślało, że ona, jako wysoko postawiony członek organizacji przestępczej - Cerberusa - nie powinna być identyfikowana z oficjalnymi działaniami Przymierza. Nikt nie spodziewał się cudów. Jeszcze nigdy nie znaleziono nikogo żywego w przetwórniach na Ziemi. Turianie podobno odbili kilka na Palavenie na czas ratując przynajmniej ułamek niedoszłych ofiar. Powód drugi: nikt nie nadawał się na tę misje bardziej od niej. Jej współpraca z komandorem Shepardem była faktem znanym wysoko postawionym generałom. Mimo niechęci, którą względem niej okazywali, trudno było im ukryć wielki szacunek do jej umiejętności i dokonań. 

Nagle poczuła drżenie w okolicy biodra. Usłyszała chropowaty dźwięk staroświeckiego odbiornika, który przytwierdziła sobie do paska. Do tej pory wyklinała tylko jego wagę, teraz bała się, że wróg, jeśli jest w pobliżu, bez problemu ją wykryje. 
- Miranda Lawson. Odezwij się! Lawson! 

Głos brzmiał znajomo. Zamierzała właśnie udzielić odpowiedzi, kiedy nagle, kilka metrów od niej, z trzeciej celi wychyliła się młoda dziewczyna. Jej oczy wyrażały strach. Sama była przeraźliwie chuda i brudna. Wyciągnęła rękę, tracąc równowagę, ale Miranda zdążyła ją złapać, wykazując się nadludzkim refleksem. Wtedy, kątem oka, zobaczyła wnętrze trzeciej celi, w której przebywało pięcioro ludzi. Żywych ludzi! Mężczyzna i kobieta w podeszłym wieku trzymali się za ręce, opierając się o ścianę. Dwóch młodych mężczyzn patrzyło ze zdumieniem w stronę Mirandy. Widać było, że nie spodziewali się ratunku. W rogu sali leżała kolejna kobieta. Nie poruszała się. Lawson podeszła szybkim krokiem, przyklękając przyłożyła palce do jej szyi. Tętnica nie pulsowała... Czworo żywych ludzi, razem z młodą piątka - poprawiła się w myślach. 

- Od kiedy was tu trzymają? - zapytała. 
Dziewczyna, która do niej wyszła, miała najwięcej sił zarówno fizycznych, jak i umysłowych. 
- Radio. Odpowiedz. Niech nam pomogą... 
Ach, tak. Radio! Miranda klepnęła się dłonią w czoło. Ideał? Ta, jasne - pomyślała. 
- Tu Miranda Lawson. Jestem w statku przetwórni przy stadionie. Znalazłam pięcioro ocalałych. Powtarzam, pięcioro ocalałych! - na dźwięk własnych słów Miranda uśmiechnęła się sama do siebie. 
Po chwili z radia dobiegł ten sam kobiecy głos, co chwilę przedtem. 
- Miranda! Właśnie cię szukamy. Stadion, mówisz... Prangley powiedział nam, gdzie poszłaś. Wrex idzie po ciebie z kilkoma kroganami. Powinni niedługo być. 
Lawson poznała ten głos. Samara. Znały się z czasów wspólnej pracy dla Cerberusa, a może raczej dla Sheparda, bo tak powiedziałaby biotyczka asari. 
- Co z Prangleyem i resztą? 
- Trzymają się. Jestem z nimi. Pomagam jak mogę, osłony biotyczne i te sprawy, ale wzmacnia się napór wroga. Wrex pomoże ci wycofać się do nas, a potem przebijamy się do promu. 
- Ale jakim cudem tu w ogóle jesteście? Mieliśmy się skontaktować z dowództwem dopiero, jak znajdziemy kogoś żywego. Dopiero teraz się udało - zdziwiła się Miranda. 
- My tu jesteśmy po ciebie, a nie po nich. Mamy informacje od Brynn Cole. O Shepardzie, ale to długa historia. Nie mamy czasu. Przyszykuj ocalałych do drogi. Wrex będzie u ciebie lada chwila. 


III

Pięciu krogan szło przez ruiny opustoszałego miasta w zdyscyplinowanej, zwartej formacji, zajmując kolejno pozycje za osłonami. Prangley wskazał im na mapie stadion, na którym przed wojną ludzie grali w jakąś dyscyplinę sportową. Jedyne sporty, jakie praktykowali kroganie to wyścigi varrenów i strzelanie do pyjaków. Aktywności fizyczne, w których nikomu nie ubywało krwi, uważali za bezsensowne. Stadion mieli już w zasięgu wzroku. Dzieliło ich od niego pięćdziesiąt metrów. 

- Banshee na drugiej! - krzyknął jeden z nich. 


Spojrzeli. Po chwili widzieli dwie. Banshee - zmutowane asari. Potężne i nieprzewidywalne. Za pomocą biotyki potrafiły przeskakiwać po kilkanaście metrów, co samo z siebie czyniło je trudnym przeciwnikiem. Do tego były po prostu piekielnie silne. Czemu akurat Banshee?! Wrex żałował, ze zostawił Samarę z Prangleyem i resztą ocalałych. Przydałaby się teraz, ale pewnie i tam miała kupę roboty. Flara na pewno ściągnęła wroga. Musimy załatwić te dwie i iść dalej. To już blisko. 

Wykonał kilka szybkich gestów. Kroganie posłusznie rozproszyli się w mgnieniu oka. Szukali osłon, by uniknąć biotycznych uderzeń przeciwnika. Wrex miał pewne umiejętności biotyczne, ale nie mogły się one równać ze zmutowaną asari, której potencjał był jeszcze wzmocniony przez implanty. Postanowił odpuścić sobie rzucanie zastoju. Nie zadziałałby. Zamiast tego wzmocnił swoją barierę i ruszył na jedną z napastniczek, biegnąc półkolem. W ten sposób skupił jej uwagę na sobie, a dwóch jego podwładnych ostrzeliwało ją bezlitośnie od strony pleców. Pozostała dwójka grała na czas z drugą z nich. Naprzemiennie otwierali ogień, cofając się za kolejne zasłony. Tym sposobem odciągali ją w drugą uliczkę. 

Wrex rzucił się za stertę gruzu, która kiedyś była bramką wejściową na stadion. Banshee, której uwagę odwrócił, była już wyczerpana. Widział to, ale musiał zabić ją szybciej, bo jego dwaj towarzysze mogli nie mieć już czasu na zabawianie drugiej z nich. Wyskoczył zza zasłony i z wielkim impetem runął w stronę wroga, otwierając ogień ze swojej strzelby. Uwielbiał tę broń, wiedział jak z niej korzystać. Dostał od Banshee potężny cios biotyczny, ale pokonał ból i nie przestał strzelać. Nie padła od razu. Wrex stracił z oczu dwóch swoich żołnierzy, którzy zniknęli gdzieś w drugiej uliczce. Ogień trzech strzelb skupiony na wrogu przyniósł efekt kilka sekund później. Banshee eksplodowała biotyką po raz ostatni. Kroganie, bez chwili zwłoki, zaczęli biec za róg ulicy, gdzie dwóch ich towarzyszy walczyło z drugą z nich. Byli za daleko, ale po chwili usłyszeli głośny huk. Biotyczne uderzenie wytrąciło Banshee z równowagi. Dwóch przygwożdżonych przez nią krogan wykorzystało moment, wskoczyło za ruiny muru i otworzyło do niej ogień. Z drugiej strony nacierał Wrex z pozostałą dwójką. W takim ogniu krzyżowym nie przetrwałby nikt. Banshee padła. Kroganie nie byli ranni. Parę zadrapań nie było w stanie ich złamać. Wrex spojrzał w stronę wejścia na stadion. Biotyczne uderzenie było dziełem Mirandy, która stała w wejściu, wyprostowana i pewna siebie. Za nią jednak dostrzegli pięcioro ludzi. Nie wyglądali dobrze. 

- Co to za ludzie, Lawson? - mruknął Wrex. 
- Ocaleni ze statku przetwórni. 
- Zostaw ich. Mieliśmy wziąć tylko ciebie i twoją drużynę, jeśli będzie okazja. 
- Spełniłam swoją misję. Ty spełnisz swoją tylko pod warunkiem, że pomożesz też im - postawiła sprawę jasno. 
- Umiem liczyć. Jest ich piątka. Nas też. Z człowiekiem na plecach raczej kiepsko się strzela. 
- Dwoje z nich może chodzić, więc dwóch z was będzie miało wolne ręce. Ja postawie osłonę biotyczną. Powinno się udać... - jej głos jakby stracił stanowczość - dojść do kościoła... 
- Oby było warto - powiedział Wrex, każąc trzem swoim żołnierzom pomóc osłabionym ludziom. Pozostała dwójka krogan wymieniła pochłaniacze ciepła. 


IV

Samara nie miała czasu na myślenie. Pół godziny po wyjściu Wrexa musiała stawiać w pełni szczelną osłonę biotyczną. Atakowały ich grupy kanibali dowodzonych przez kilku grasantów. Oddział Lawson, choć zdziesiątkowany, był zaprawiony w boju. Strzelali celnie. Jason Prangley wzmacniał osłonę asari swoją biotyką. Samara dowiedziała się, że jest on jednym z uczniów Jack, jej towarzyszki z czasów pracy dla Sheparda. Jeśli Jack go uczyła, to musi znać naprawdę dużo biotycznych sztuczek. Niecenzuralnych słów również. 



Mijała trzecia godzina. Po drugiej stronie placu, który oddzielał kościół od reszty zabudowań, dojrzeli osłonę biotyczną, a w niej postacie kilku krogan i ludzi. Siły Żniwiarzy zostały wzięte w kleszcze. Dowodzący grasanci musieli spodziewać się, że idzie potężne wsparcie dla okrążonych w kościele. Wycofali się. Nie mogli wiedzieć, że pod błękitnym bąblem osłony znajduje się zaledwie pięciu krogan z kończącą się amunicją i kilkoro ludzi na skraju śmierci. 

- To oni! - krzyknął Prangley. 

- Szykujcie się do wymarszu. Już! Nie mamy dużo czasu - utemperowała jego entuzjazm Samara. Czworo ocalałych ludzi z oddziału zabrało się za pakowanie nielicznego sprzętu, który ze sobą mieli. 

Grupa z Wrexem i Mirandą dotarła do kościoła. Na twarzach wszystkich zagościły na chwilę uśmiechy. Na linii zabudowań za placem oddzielającym kościół od ruin dostrzegali coraz więcej sylwetek Żniwiarzy. Kanibale, grasanci, zombie. Banshee. 
- Będą szturmować - powiedział Wrex, wymieniając pochłaniacz ciepła w swojej strzelbie. 

Ocalali ludzie z oddziału Mirandy przejęli rannych ze statku przetwórni i wrzucili ich do auta osobowego, które Prangley zdołał uruchomić. Do środka mogło wejść siedem osób. Ludzi. Kroganie, z oczywistych względów, nie pomieściliby się. 
- Pięcioro rannych, Lawson i asari. Do pojazdu - wydał komendę Wrex. 
- A co z wami? - spytała Miranda. 
- To o ciebie tu chodzi. Możesz ocalić Sheparda. Wszyscy jesteśmy mu to dłużni. Samara da ci datapad z informacjami, które mają ci pomóc go ocalić. To dane doktor Cole. Nie pytaj o nic, nie teraz. Ruszajcie. Samara wie dokąd. Postaramy się dołączyć, ale jeśli w ciągu godziny nas nie będzie, to macie ruszać, nie zważając na nic. 
Miranda kiwnęła głową, akceptując rozkaz. 
- Prangley, poradzisz sobie? 
- Zniszczę ich - odparł zdecydowanie. 

Odpalili pojazd. Ruszyli w stronę najwyższego wzgórza w okolicy. W ruinach kościoła zostało pięciu krogan oraz Prangley ze swoją kilkuosobową drużyną. Zaraz miał zacząć się szturm.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz